Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖
Jesteśmy w szesnastowiecznej Polsce, a dokładniej na dworze królewskim na Wawelu. Tytułowe dwie królowe to Bona Sforza i Elżbieta Habsburżanka, żona Zygmunta Augusta.
Pierwsza z nich przeciwna jest małżeństwu syna, ponieważ nienawidzi Habsburgów. Do mariażu jednak dochodzi, co nie powstrzymuje królowej przed knuciem intryg przeciwko synowej, a Zygmunt August, który jest pod wielkim wpływem matki, unika własnej żony. Czy zauważy on niewinność i dobroć żony i wyrwie się spod wpływu matki?
Historia konfliktu królowej Bony i Elżbiety Habsburżanki została spisana przez Kraszewskiego w 1884 roku. Powieść weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Ruch był niezmierny i na przekorę Bonie wesoły, ochoczy, a dzień, chociaż gorący, zwiastował się słoneczny i piękny.
Cała przestrzeń pomiędzy zamkiem a Rynkiem tak samo mrowiła się ludem poubieranym świątecznie, wesołym, ożywionym, pomiędzy którym krążyli przekupnie z koszykami przekąsek i napojów.
Ulice miasta przystrojone były świątecznie. Z okien powywieszano kobierce, makaty, drogie tkaniny wzorzyste, wieńce zielone i wiązanki kwiatów.
A choć do wjazdu było jeszcze długo czekać potrzeba, teraz już ulice, okna, drzwi, wrota ciekawych pełne były.
Kiedy niekiedy przez te tłumy przedzierał się spóźniony jeździec strojny ze skrzydłem na barkach, lud sykał a wskazywał go, ustępując mu z drogi.
Straże miejskie, viertelnicy i dozorcy z trudnością porządek wśród ciżby utrzymać mogli. Ponad tem górą wesoło grały dzwony kościołów, a w niektórych z nich odzywały się organy i śpiewy.
Miasto widocznie gotowało się do obchodu jednego z tych dni pamiętnych, o których pokolenia potem opowiadają, jako o uroczystościach co się w ich pamięci wyryły więcej uczuciem jakie wzbudziły, niż wielką świetnością swoją.
Młoda królowa dla wielu, jeśli nie dla wszystkich, była zwiastunem lepszej przyszłości, wybawicielką tą, która z pod despotyzmu Włoszki chciwej, przewrotnej, oswobodzić miała.
Zygmunt Stary obudzał poszanowanie i miłość, lecz ona, towarzyszka jego, co go obezwładniła i w sromotnej trzymała niewoli, oprócz garści swoich służalców, nikogo za sobą nie miała.
Elżbieta mogła przynieść wyswobodzenie — i radość wszystkich zausznicy Bony przyjmowali chmurno i niespokojnie. Ona sama patrzeć na nią nie chciała, czując, że przeciwko niej wymierzoną była.
Na całej drodze do kamienicy narożnej naprzeciwko św. Wojciecha, ciągle się przedzierać było trzeba nie bez trudności. Dudycz i Monti szli przodem, bo Dżemma żadnemu z nich ręki podać nie chciała.
W końcu stanęli u wrót i Petrek z kluczem pobiegł przodem drzwi komnatki najętej otworzyć.
Staraniem jego była ona wykadzoną, ukwieconą i jedyne jej spore okno opatrzono siedzeniem wygodnem z podnóżkami, tak że kobiety mogły się ztąd doskonale przypatrywać ulicy, a pod oknem zbity tłum stał niżej i widoku nie zasłaniał.
Dudycz, który wpuścił rad nie rad Włocha, nie życzył już tu sobie więcej nikogo i gotów był drzwi zamknąć za wchodzącemi, gdy w progu ukazał się mężczyzna, nieznajomy mu, ale natrętny do niepozbycia.
Średnich lat, słuszny, suchy, bardzo ciemnej płci i rysów twarzy wcale niepięknych, ale ożywionych i wyrazistych, ubrany przyzwoicie, lecz niejaskrawo i jak wiekowi poważniejszemu przystało, chwycił za rękę Petrka i żywo począł po łacinie, potem po włosku coś mówić — czego on niebardzo chciał słuchać i rozumieć.
Nieznajomy był upartym, nie puszczał go, a oblicze jego wyrażało zniecierpliwienie. Szeptał mu coś na ucho.
Dudycz, który się opierał wpuszczeniu do izby, po chwili mrucząc zrobił mu miejsce.
Natręt z gibkością na swój wiek szczególną, wyłamując się i wyginając jak wąż wsunął do środka i w progu jeszcze długo coś Petrkowi szeptał do ucha, ukazując karteczkę, na którą gdy Dudycz rzucił okiem, schował ją zaraz do kieszeni.
Monti, który zdala się temu przypatrywał, chwilę stał jakby niepewny i zdumiony. Zwrócił wzrok natarczywy na obcego tego, ale spotkały się ich wejrzenia i nieznajomy oczy natychmiast odwrócił.
Kto i jakiego stanu to mógł być człowiek, trudno było odgadnąć. Typ twarzy wskazywał Włocha, a suknie kogoś co zarówno mógł należeć do dworu, i do bogatego mieszczaństwa. Twarz niepiękna nadzwyczaj była rozumną, wejrzenie bystre, wyraz oblicza pełen przebiegłości i energii, która się w zręczność umiała przestroić.
Monti tak patrzał na przybysza jak gdyby szukał w nim kogoś dawniej znanego lub przynajmniej widzianego, co zdawało się niepodobać natrętowi, odwracającemu oczy w inną stronę.
Ponieważ Dżemma z nikim, oprócz Bianki mówić nie chciała, Monti mógł swobodnie odstąpić nieco i zbliżyć się do przybysza. Dudycz korzystał z tego, chcąc Biankę przynajmniej wciągnąć w rozmowę a przez nią się przypomnieć Dżemmie.
Monti tymczasem zwolna się przysunął do nieznajomego.
— Signore — rzekł — zdaje mi się, że się nie mylę.
Czarnemi oczyma zmierzył go z wyrazem surowym obcy.
— Jeśli się nie mylisz pan — odparł śmiało — to powinieneś pamiętać, że gdy kto chce i ma powody nie dać się poznać, uszanować to potrzeba. Mógłbyś panie źle się zalecić tam, gdzie pewnie chcesz być dobrze zapisanym.
Ostatnie słowa dodał z naciskiem.
— Rozumiecie mnie — powtórzył ciszej.
— Doskonale — odparł śpiewak — i możecie być pewni, że jesteście dla mnie nieznajomym, którego widzę raz pierwszy, ale to nie przeszkadza dwóm Włochom, spotykającym się w kraju obcym, mówić z sobą.
— Tak — rzekł nieznajomy — lecz jeżeli zdradzicie mnie, pamiętajcie, że ten, na którego dworzeście widzieli... kogoś podobnego do mnie, będzie wiedział i nie przebaczy.
— A! bądźże Signor spokojny — dodał śpiewak — lecz przebacz, kim chcecie tu być?
— Jestem kupcem z Wenecyi — rzekł żywo przybysz — a może wysłańcem rzeczypospolitej... to mi obojętne!
Dudyczowi rozmowa z Bianką nie powiodła się bardzo. Tymczasem dwaj Włosi przeszli ku dalszemu kątkowi izby, Petrekowi straż nad kobietami pozostawiwszy.
Nieznajomy, który chciał uchodzić za kupca, teraz sam pierwszy począł żywo, natrętnie, natarczywie badać Montiego, który posłusznie i z pewną odpowiadał mu uniżonością.
— Widzieliście starą królowę?
— Codziennie śpiewam u niej — rzeki Monti. — Nie szczędzi mi oklasków, ale podarków nie szczodra! Winien temu zapewne zły humor, jaki ją uciska.
Kupiec błysnął oczyma.
— Przegrała sprawę — szepnął, uśmiechając się.
— Wątpię, by ją miała za straconą. Ona tu pani — mówił Monti.
— Kto są te dwie Signoriny? — zapytał nieznajomy wskazując na Dżemmę, która odsłoniwszy czarny kwef, w całym blasku piękności swej się ukazała.
Monti pochylił mu się do ucha.
— Bellissima jest kochanką młodego króla teraźniejszą, a druga przeszłą!
Mówiąc to uśmiechał się.
Kupiec marszczył czoło, a oczy ciekawe zdały mu się z powiek wyskakiwać, tak Dżemmę niemi pożerał.
— Ta więc jest! — szepnął.
Ponieważ miejsc było niewiele, a dwie panny królowej twarzyczkami wabiły przechodzących, do drzwi się zaczęto dobijać. Natychmiast Monti porzucił kupca, a Dudycz poszedł bronić najętej izby... Ale to się okazało nader trudnem i Petrek musiał wyjść do sieni, aby tam walkę stoczyć broniąc progu i przystępu do Dżemmy.
Panowie bywający na dworze, cudzoziemcy, którzy mieli protekcyą Bonera, Decyusza i innych Dudycza znajomych, cisnęli się gwałtem. Petrek nie wiedział jak się opierać. Jakkolwiek go to wiele kosztowało, kilku starszych ichmościów wpuścić musiał.
Piękna Włoszka na żadnego z wchodzących nawet oczu nie zwróciła. Bianka za to wesoła, trzpiotowata, rada gdy ją kto wyzywał, śmiała się i odpierała zaczepki po włosku i po polsku z odwagą wielką. Kilka razy zamknęła usta Montiemu, który zamilkł nadąsany, bo śpiewał lepiej i prezentował się pokaźniej niż dowcipował, a upokorzonym być nie lubił.
Wśród tego gwaru upłynęło dosyć czasu, i w ulicach nagle ruch się zwiększył, tłum stojący w porządku począł się ściskać pod domy.
— Jadą! jadą! — wołano ze wszech stron.
Był to ów orszak młodego króla, którego część kobiety widziały na zamku, wyciągający właśnie naprzeciw Elżbiecie.
Dżemma wstała, poszła do okna, wychyliła się, wsparła na niem i oczy wlepiła w ulicę. Ale nierychło ukazał się ten, którego szukała, którego wzrok, jak się jej zdawało, powinien ją był tu przeczuć i znaleźć.
Naostatek, w towarzystwie Ks. Pruskiego i Cieszyńskiego, Zygmunt August ukazał się w sukni białej srebrzystej, niemieckim krojem, na gniadym rumaku w perłowej dece.
Jechał piękny, zadumany, poważny, szlachetnem obliczem królewskiem tak się odróżniając od wszystkich co go otaczali, iż twarze wyraziste, dumne ale pospolitszych rysów dwóch książąt jadących u jego boku, wydawały się dziwnie barbarzyńskie... Postawa, wejrzenie, wszystko w nim króla znamionowało.
Dżemma zbladła, a Bianka mogła dostrzedz drżenie, którem każdy muskuł jej twarzyczki się poruszał.
Oczy nadjeżdżającego Augusta, który dotąd patrzał chłodno przed siebie, nic nie zdając się widzieć, jakby pociągnięte jakąś siłą tajemniczą, nagle zwróciły się ku narożnej kamienicy, i, tak jak przeczuła Dżemma, padły na nią.
Spotkały się te dwa wzroki i na chwilę utonęły w sobie; gniady wierzchowiec króla, jakby drżenia ręki usłuchał, zatrzymał się chwilę i żywiej poskoczył.
Dżemma natychmiast opadła na swe siedzenie. Więcej już nic widzieć nie chciała.
Bianka, Monti i inni widzowie wskazywali w orszaku przejeżdżających, mianując ich po nazwisku. Dudycz o niektórych miał ciekawe rzeczy do powiedzenia, Włoszka nic nie słyszała.
W ulicy też, po przejeździe króla, znowu się wszystko rozsypało, rozlało, rozluźniło, bo wiedziano, że zaledwie za godzin kilka powracać będzie August towarzysząc narzeczonej, z którą miał się w rozbitych namiotach spotkać za miastem.
Dudycz, ponieważ wiele czasu zostawało jeszcze na oczekiwanie, przygotował się na przyjęcie swych gości. Chciał wystąpić przed Włoszką, ale nie potrzebował nieznajomych i natrętów ugaszczać. Wysunął się więc i sam osobiście przyniósł na tacy wina i słodycze.
Dżemma ręką białą odepchnęła tacę, Bianka zagarnęła wszystko...
Ożywiona rozmowa zawiązała się pomiędzy dziwnie tu zgromadzonemi osobami, mało lub wcale nieznajomemi.
Monti mówił dużo, choć nie miał wiele do powiedzenia, kupiec wenecki tak samo słuchał pilnie i gorliwie. Zdawało się, że lękał się stracić słowo i uszami był wszędzie. Pochylał się, wciskał, łapał latające wyrazy, rzucał pytania; a sam tak się umiał obwarować, aby mu ich nawzajem nie zadawano.
Monti, który śledził za nim oczyma, mógł się przekonać, że nie było nikogo z przytomnych tu, oprócz Dżemmy, któregoby nie wybadał kupiec wenecki i coś z niego nie wyciągnął. Ciekawość ta była tak niewinną i naiwną, że nikogo razić nie mogła.
Cudzoziemcy, po raz pierwszy w kraju obcym, często się tak o wszystko dopytywać muszą, nie mogąc z nim oswoić. W kupcu tylko to uderzało, że twarz jego niepospolitą znamionowała pojętność. Śpiewak, który z początku go tak napastliwie zaczepił, teraz zdawał się już z umysłu unikać i nie zwracać uwagi na niego. Drudzy też nie mieli powodu zważać na przybysza, który wśród bardzo licznych naówczas w Polsce Włochów, codzień prawie przybywających, nie był żadnem osobliwem zjawiskiem.
Oczekując na widowisko spodziewane, obie Włoszki pozostały na swych miejscach. Bianka ciągle niezmiernie ożywiona, zaczepiająca mężczyzn wzrokiem i słowem, zalotna, wesoła — Dżemma w sobie zatopiona i milcząca.
Ci, co ją znali, łatwo sobie tłómaczyli smutek, z którym się nie kryła. Żartobliwe, nieustające szczebiotanie towarzyszki, niekiedy widocznie przykrem było Dżemmie, krzywiła się, odwracała, ale miejsca swego opuścić nie chciała.
Monti parę razy spróbowawszy z nią zawiązać rozmowę nadaremnie, nie odebrawszy odpowiedzi, został na miejscu milczący, pożerając ją oczyma.
Była tego dnia cudnie piękną w swoim czarnym stroju, z tym smutkiem tragicznym na twarzy, który wśród ogólnego wesela odbijał tem wyraziściej.
Dość długi czas upłynął, a przed oknem się nic nie odmieniło; lud przepływał gwarząc, niektórzy stawali, aby się Włoszkom przypatrzeć — znajomi podchodzili pozdrawiając je. Od czasu do czasu w Rynku, na drodze do zamku zjawiał się jezdny głośno opowiadając co słyszał. Gdzie był młody król, gdzie orszak prowadzący narzeczoną; a że w ścisku i tłumach nie obchodziło się bez wypadków, ukazywały się to prowadzone napowrót do zamku skaleczone konie, to ludzie, którzy szwankowali i musieli się wycofać z pocztów.
Już dobrze zpołudnia, znajomy Dżemmie i Biance, ulubiony sługa młodego Augusta, dworzanin Merło, który do orszaku jego się nie liczył, ale był do posyłek na zamek przeznaczony, ukazał się czwałem pędząc ku Wawelowi.
Przystrojony był, jak wszyscy dnia tego, z wielką elegancyą, ale bez ciężkiej zbroi, bo się musiał ciągle kręcić. Był to chłopak żywy, śmiały, wesół i ulubiony młodemu panu, bo dla niego na wszystko gotów.
Dla Merły, gdy szło o usłużenie królowi, nie było niepodobieństw i trudności. Nie raz już też dla niego naraził się i krew przelał, królowi staremu stał niemiłym, ale wszystko to przetrwał i służył mu wiernie jak nawykł od dzieciństwa.
Zobaczywszy Merłę, Bianka śmiała wychyliła się chustką mu dając znaki, domyślała się bowiem, że musiał mieć wiadomość o spotkaniu. Możeby jej nie wysłuchał, na zamek spiesząc do starej królowej, ale zobaczył razem Dżemmę i konia zawrócił pod okno.
Zaledwie tu stanął, kupą ścisnęli się około niego ciekawi.
— Mów — krzyknęła Bianka — widziałeś młodą panią?
Merło z konia się pochylił ku oknu.
— Wracam ztamtąd — odparł — jadę od namiotów. Królowa już przybyła, ale to biedactwo wątłe i blade, że nie wiem jak ten dzisiejszy dzień wytrzymać potrafi. Gdy ją od powozu do namiotów prowadzili margrabia Jerzy z księciem Lignickim zdało się, że co chwila nogi jej się zachwieją i padnie. Ubrana cała w złotogłów, okryta klejnotami, uginała się pod ich ciężarem. Nie królową się wydawała, ale nieszczęśliwą ofiarą, aż litość brała.
Dżemma rzuciła na Merłę okiem gniewnem, a ten ciągnął dalej.
— Spotkał narzeczoną August, nasz pan, na pół drogi i tu się sobie pokłonili, ująwszy za ręce. Dopieroż mowy się rozpoczęły i nie wiem kiedy temu koniec będzie, bo z obu stron oratorów dosyć, a kto się do mowy przygotował, ten jej nie podaruje!
— A król młody? król? — zapytała Bianka.
— No i ten jak skazany stoi — rzekł Merło — blady i umęczony. Złota narzeczona a srebrny pan! — dodał śmiejąc się. — Gdyby u nas wiedziano, że panią całą w złoto oprawią, mybyśmy też może naszego pana choć w szkarłat wystroili, a tak się on ubogo im wydał.
— A prędkoż się wjazd pocznie? — zapytała Bianka.
— Widzicie jak się tam ściągają na zachodzie chmury? — rzekł — otóż nie potrzeba na to proroka, aby zgadł, że nim oni powoli ciągnąc od namiotów
Uwagi (0)