Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖
Jesteśmy w szesnastowiecznej Polsce, a dokładniej na dworze królewskim na Wawelu. Tytułowe dwie królowe to Bona Sforza i Elżbieta Habsburżanka, żona Zygmunta Augusta.
Pierwsza z nich przeciwna jest małżeństwu syna, ponieważ nienawidzi Habsburgów. Do mariażu jednak dochodzi, co nie powstrzymuje królowej przed knuciem intryg przeciwko synowej, a Zygmunt August, który jest pod wielkim wpływem matki, unika własnej żony. Czy zauważy on niewinność i dobroć żony i wyrwie się spod wpływu matki?
Historia konfliktu królowej Bony i Elżbiety Habsburżanki została spisana przez Kraszewskiego w 1884 roku. Powieść weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Krzyki ich, tupanie, bicie kułakami o stoły, szczęk naczyń, padających mis i dzbanów, tłuczonych kubków i szklanic, śpiewy dzikie, śmiechy do ryczenia podobne, zlewały się w jeden chór szatański, który uszom Kmity wcale się nie zdawał dolegać. Nie bronił swoim przyjaciołom tak się tu znajdować jak im się zachciało. Dopiero gdy do bójki przyszło na dobre, występowali rozjemcy i gwałtem rozrywali pobitych, bo nigdy zawczasu nie zapobieżono porywającym się do siebie.
Noc była późna bardzo, gdy naostatek stojącemu u szpary Dudyczowi nogi się poczęły uginać, i musiał rzucić się na przygotowane mu posłanie. Była to garść słomy, siana i skóra wytarta niedźwiedzia.
Znużony, wylękły legł Petrek, nie zapomniawszy pacierza, gdyż nie bardzo się tu czuł bezpiecznym, i Bożej opiece chciał się polecić.
Położył się myśląc, że mimo hałasu ze zmęczenia zasnąć potrafi, ale czy ono nie było jeszcze tak wielkie, czy wrzawa zbyt okrutna, oczu zamknąć nie mógł, kleiły mu się stokroć do snu, ale natychmiast łomot jakiś lub krzyk przerażający budził, a gdy naostatku drzemać zaczął, dostał jakby gorączki i zdało mu się, że go zbójcy napadają, a on bronić się im musi. Rzucał się i krzyczał też w niebogłosy, ale nikt go szczęściem posłyszeć nie mógł.
Przez całą noc do białego dnia trwało to ucztowanie szalone, i Kmity głos towarzyszył mu do końca. Zwolna wreście uciszać się zaczęło, Petrek zasnął.
Gdy się obudził, zobaczył nad sobą stojącego Białego z palcem na ustach.
— Wstawaj a żywo — rzekł do niego — odziej się, bo przyjdę po ciebie abym do pana zaprowadził.
Pacholę Dudycza stało już z wodą, ręcznikiem i odzież miało przygotowaną. Zerwał się więc poseł co żywo i nie tracąc czasu ubierać się począł w co miał najlepszego.
W sali obok, która wczoraj noc całą trzęsła się od wrzasków, panowała cisza grobowa. Dudycz zajrzał przez szparę, stała pustą, a na stołach walały się niezebrane szczątki wieczerzy. Mroczno wyglądała i brudno.
Zaledwie czas miał wdziać na siebie strój włoski, list królowej w jedwabną chustkę zawinąć i włożyć za suknię, gdy Biały wszedł.
Dziś tu i on i wszystko wyglądało do wczorajszego dnia wcale niepodobnie. We dworze panował spokój, cisza, a nawet pewien porządek.
Biały wyprowadził gościa drugiemi drzwiami w podwórze, na którem obóz był rozłożony; nic tu nie widać było rozpasanego, po za wrotami chodziły straże. W pośrodku na drągu wysokim powiewała chorągiew Kmitów ze Śreniawą.
Marszałka mieszkanie było w drugiem skrzydle rozległego dworu. Tu u drzwi, oprócz straży zbrojnej, w barwie bogatej stali dworzanie i urzędnicy możnego pana, utrzymujący karność. Ci co wczoraj dokazywali u stołów, dziś tu chodzili wytrzeźwieni, jak inni ludzie, ledwie śmiejąc po cichu szeptać do siebie.
Przeszedłszy sieni pełne służby, dostał się Dudycz do antykamery, w której co dostojniejsi byli zebrani dworzanie, poubierani wytwornie, z twarzami blademi, ale poważnemi i surowemi.
Kazano czekać Dudyczowi, na którego oczy wszystkich się zwróciły. Dopiero gdy ze drzwi zapuszczonych kobiercem wyszedł jakiś dorodny mężczyzna, w sukni księżej, marszałek skinął na Petrka i drzwi mu kazał otworzyć.
W izbie bogato przystrojonej, stał za stołem z papierami Kmita — jakby inny człowiek: postawa pańska, duma na czole, powaga wielka — ani go było poznać.
Dudycz się tak zdumiał, iż języka w gębie zapomniał i dwakroć musiał się odezwać do niego marszałek nim zebrał się na odpowiedź. Dobył chustę z listem i papier wręczył Kmicie, który z uszanowaniem wielkiem wziąwszy go w ręce, spytał tonem łagodnym.
— Jakże się ma Miłość Jej, królowa nasza? Jak król stary? Nic złego mi, spodziewam się, nie przynosicie?
— Sądzę że nie ma ani złego, ani zbyt nowego nic — odparł Dudycz — ale królowa JM. radaby zawsze wiedzieć o tych, których liczy do przyjaciół swoich.
Spojrzał, Kmita skłonił głową. Zwolna rozwarł list i poszedł z nim do okna.
Petrek śledził go oczyma, usiłując odgadnąć co pismo zawierało; ale twarz Kmity to tylko zawsze okazywała co chciała, i dowiedzieć się z niej tajemnicy trudno było. Czytał list zmarszczywszy brwi, powoli, parę razy z ukosa popatrzył na Dudycza, powrócił do pisma, zatopił się w niem znowu, zamyślił. Nie ruszył się od okna, choć widocznem było, że list skończył czytać dawno.
Zadumany potem przeszedł się po komnacie, jakby nie wiedział jeszcze co pocznie. Nie było mu pisanie to zbyt miłem, tego zdawał się módz dorozumiewać Dudycz.
Zbliżył się wreście ku stojącemu u drzwi.
— Masz waszmość kogo znajomego na moim dworze? — spytał Kmita.
— Kilku, między innemi i Biały mi zdawna z Krakowa znany.
— To dobrze — przerwał, nie dając dokończyć Kmita. Niechże on waść tu przyjmuje i ugaszcza, bo ja mam na głowie spraw wiele, ważnych, pilnych, a to co królowa życzy sobie bym jej doniósł, trzeba wprzódy zbadać. Potrzebuję czasu na to. Czekać musisz!
Dudyczowi się chłodno zrobiło.
— A! gdyby miłość wasza raczyła mnie nie wstrzymywać — zawołał — bardzo mi pilno z powrotem.
Bystro spojrzał mu w oczy Kmita i zmarszczył się.
— Aleś waszeć sługą królowej, i nie o was tu idzie, ale o jej sprawę — zawołał. — Czy wam pilno czy nie, to mi wszystko, zaprawdę, jedno. Gdy mówię, że się zatrzymać potrzeba, nie ma odpowiedzi.
Dudycz zamilkł.
— Prosiłbym miłość waszą — odezwał się po chwili milczenia — przynajmniej o tę łaskę, abym wiedzieć mógł jak długo to czekanie potrwać może?
Kmita się zżymnął.
— Ciekawym jesteś do zbytku — odrzekł dumnie i kwaśno. — Ja sam nie wiem jak długo to trwać może. Nie jesteście tu z woli własnej i nie rozporządzacie sobą.
Zbladł Dudycz, z człowiekiem tym nawet się rozmówić było trudno. Zląkł się nieco, obawiał go więcej zniechęcić. Czekał już tylko odprawy.
Kmita przeszedłszy się po izbie, klasnął w dłonie. Weszło pacholę.
— Zawołać mi Białego — odezwał się marszałek.
Nie mówił nic do Dudycza, a nawet nie patrzył na niego. Po małym przestanku wtoczył się na swych krzywych nogach Biały.
Kmita wskazał mu Dudycza.
— Jest to posłaniec królowej JMci, który tu ma oczekiwać na odpowiedź moją, a ta nierychło być może daną. Znasz go, jak powiada, weźże w opiekę. Proszę aby mu na niczem nic zbywało, rozumiesz?
Masz z sobą ludzi? — zapytał.
— Pięciu — rzekł z dumą Dudycz.
Kmita ramionami ruszył.
— Ludziom i jemu nie ma zbywać na niczem — mówił do Białego Kmita — ale bez mojej wiadomości nie ma się ztąd oddalać.
Widzę — dodał — że mu się bardzo czekać nie chce.
— Ale gdy w. miłość rozkazuje — przerwał Dudycz.
Kmita dał znak jakiś Białemu.
— Umieśćże go, karm i pój, i niech czeka... niech czeka!
To mówiąc, rozśmiał się marszałek dziwnie, przypatrując się szyderczo Petrkowi, który jak zawsze w swym stroju jaskrawym włoskim dosyć pociesznie wyglądał.
Skłonił się Dudycz pokornie.
Wyszli razem z Białym nic nie mówiąc aż w podwórze. Po namyśle krótkim, opiekun poprowadził posła do dworku o kilkanaście kroków odległego.
— Nasz pan w liście coś musiał niedobrego wyczytać — rzekł Biały.
— Najgorsza to, że ja tu siedzieć muszę — zawołał Dudycz — bo mnie pilno do Krakowa. Mówiłem o tem panu.
— Toś niedobrze zrobił — przerwał Biały — bo on na przekorę czynić lubi. Będzie was naumyślnie trzymał.
Załamał ręce Dudycz.
— Ale za to — rzekł śmiejąc się Biały i klepiąc po ramieniu gościa — mogę wam zaręczyć, że głodu ni pragnienia nie doznacie.
Nie wiem czy was do stołu wzywać będą, rozumie się do marszałka dworu, bo Kmita pospolitego czasu sam jada lub tylko z równemi sobie... no, ale ja w tem, że nie poskarżycie się na nas.
— A wy tu długo siedzieć myślicie? — zapytał Dudycz, któremu nowe mieszkanie wskazywał Biały.
— Było się spytać Kmity — śmiał się krzywonogi — byłby ci tak odpowiedział jak na pierwsze pytanie. Z nim nigdy nikt nie wie co on jutro postanowi. Możemy tu siedzieć pół roku, albo wyruszyć nagle wieczorem.
Nie było już co pytać więcej. Dudycz rzucił się na ławę i rzeczy swoje znosić kazał do izby. Zdało mu się, że go w niewolę wzięto.
Do stołu dworzan Kmity dnia tego nie powołano go, ale obesłano wszystkiem, czego mógł potrzebować w obfitości.
Zjadłszy Dudycz, z rozpaczy spać się położył, a że wczorajszą noc spędził w gorączce i bezsenności, teraz mu się sen tak udał, że noc była gdy się przebudził na wieczerzę.
Nikt tu do niego nie zajrzał, nawet Biały.
Na zapytanie, co się działo we dworze, ludzie mu odpowiedzieć nie mogli. Wysłano jakiś oddział zbrojny, Kmita siedział zamknięty.
Z biesiadowania nocnego, jakby ono marzeniem jakiemś było, nie pozostało teraz nic — ani wspomnienia, ni śladu. Nikt się nie ważył mówić o niem.
Pomiędzy dworem, strażą, ludźmi panował znowu rygor i porządek największy.
Dla Dudycza, który nie miał się do kogo przyczepić, a prawdę rzekłszy, nie śmiał — pobyt dłuższy zapowiadał się bardzo ciężkim.
Nie wiedział co robić z sobą?
Wyjść się lękał, aby nie pomyślano, że podpatrywał i szpiegował, coby pana Kmitę rozgniewać mogło.
Biały nie zjawił się aż nazajutrz rano.
Znalazł Dudycza milczącym i przybitym.
— Wyspałeś się? — zapytał.
— Cóżem miał robić?
— Najedz się teraz — śmiał się Biały — a gdy nie stanie zajęcia, pij. Co wolisz? Miód jest dobry, piwo niczego, wino nie pochwalę się.
Dudycz wzdychał. Biały, już zapewne wtajemniczony przez Kmitę, uśmiechał się. Zawadyaka, do wybitej doskonały, bo się nikogo i niczego nie uląkł nigdy, tajemnicy żadnej ukrywać nie umiał.
Popatrzył na zbiedzonego, milczącego Dudycza.
— Powiedz mi — odezwał się nagle — co ty królowej przewiniłeś, że cię tu za karę wysłała do nas?
— Jak to, za karę? — obruszył się Dudycz — ale ja u Miłościwej Pani mam wielką łaskę.
Biały począł się śmiać, spoglądając z politowaniem na towarzysza.
— Tak ci się nieboraku zdaje — odezwał się. — Kto tę Włoszkę zrozumie i spenetruje. To djabeł jest nie kobieta. Uśmiecha ci się, a (tu się w piersi ogromną pięścią uderzył) ja powiadam tyś coś przeskrobał.
Dudycz aż się z ławy pochwycił.
— Zkądże tobie to przyszło? — krzyknął.
— Tego nie pytaj — rzekł Biały — tylko powiadam ci, porachuj się dobrze z sumieniem.
Zamyślił się Dudycz głęboko.
— Nie może to być — odparł — gdybym nawet chciał, czemże ja, mały człeczyna, mogłem tej miłościwej pani, która u nas wszystkiem trzęsie, zawadzić albo się narazić. Naostatek ja jej łaski potrzebuję, służę jej... nie... to być nie może!
Biały walczył z wielką chętką wygadania się.
— Nie zdradzisz mnie? — szepnął.
Petrek palce na palce założył i krzyż z nich zrobiony pocałował.
— No, to ci powiem — szepnął Biały — że w liście do marszałka stoi nic więcej nad to, aby ciebie starał się jak najdłużej zatrzymać przy sobie, nie dając ci odpowiedzi.
Zbladł słuchając biedny Dudycz, bo rozkaz ten nie mógł mu się w ciasnej głowie pomieścić. Nie pojmował co mogło tę banicyę spowodować.
Siadł zrozpaczony na ławie.
— Źle ci u nas nie będzie — dodał Biały — Kmita swoim czasem poskąpi obroku, ale obcym nigdy, bo chce wielkim panem być w oczach ludzi. Tylko się tu zamęczysz... no, i kto wiedzieć może, nuż przyjdzie do jakiej rozprawy, i guza gotóweś oberwać.
Nie odpowiadał Dudycz, tak był w sobie zatopiony, Biały, który przez okno zobaczył w podwórzu jakiś nieład, nie żegnając go wybiegł. Został tedy z ciężkiemi myślami sam na sam.
Niepodobna mu się było dorozumieć co znaczyło postępowanie królowej, bo że ono było w związku z Dżemmą, tego się wcale nie domyślał.
Pozostać tu długo było dla niego męczarnią niewysłowioną, właśnie z powodu Włoszki, której oblężenie podarkami rozpoczął.
Narozmyślawszy się długo, postanowił w końcu do kogoś list napisać do Krakowa, prosząc o ratunek, ale nie umiał wymyśleć komuby się mógł powierzyć.
Nierychło dopiero przyszedł na pamięć pan kasztelan biecki Boner, bo wyrozumował, że kiedy królowa chciała go mieć daleko, to może właśnie dla króla dobrzeby było, gdyby się znajdował blizko?
Napisanie listu myślą było szczęśliwą, bo jeden z pięciu ludzi, co mu towarzyszyli, mógł go zawieźć cichaczem do Krakowa; szło tylko o to, jak list napisać.
Dudycz nie odebrał żadnego prawie wychowania. Wprawdzie przypominał sobie, że chodził do szkółki w Wieliczce przy kościele, nauczył się tu czytać drukowane, a co do pisania, do tego nie mając zdolności, później dopiero, gdy rachunki trzymać musiał, nauczył się sam grzyzmolić naśladując litery drukowane. List więc jego, sam on to czuł, wiele musiał zostawiać do życzenia, a posłużyć się na tym dworze kimkolwiekbądź, nie było bezpiecznie. Westchnął na to, że nie przewidział, jak się pisanina w życiu na wiele przydać mogła.
Następnych dni nie było co robić. Biały, chociaż nie zapominał o gościu, nadto był zajęty, ażeby przy nim godzinami siedział. Najadłszy się, napiwszy, wyspawszy, dowiedziawszy do koni, pogawędziwszy ze starszym sługą, Dudycz zostawał sam i nie miał co innego do czynienia, oprócz, że na ławie w oknie siadłszy, w podwórze patrzył.
Ta zaś część jego, którą miał przed oczyma, zbyt urozmaiconego nie dawała widoku. Przeprowadzano tędy konie do wodopoju, przenoszono siano i obroki do stajen, szli parobcy, przeciągali żołnierze, a pod wieczór wiatr zamiatał rozsypane siano i śmiecie, lub resztki suchego
Uwagi (0)