Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖
Murzyn z załogi Narcyza, powstały w roku 1897, to wczesna powieść Josepha Conrada (i bodaj jedyna, w której pojawia się nazwa autentycznego statku).
Opisuje ona jeden trudny rejs — podróż z Bombaju do Anglii, podczas której statek doświadcza najpierw sztormu, następnie zduszonego w zarodku buntu załogi, a w końcu ciszy morskiej. Prawdziwym tematem książki są jednak ludzie i ich reakcje na obecność na pokładzie niepokojącego towarzysza – czarnego marynarza, Jamesa Waita, który bez przerwy powtarza, że jest śmiertelnie chory. Nie wszyscy wierzą w jego deklarację, wielu trudno funkcjonować w stwarzanej przez niego atmosferze, a kucharz próbuje go nawrócić. Jednak zagrożenie życia Jamesa Waita, prawdziwe czy wyobrażone, w krytycznych momentach popycha załogę do działania z narażeniem życia.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Wsunął z powrotem klucz pod poduszkę, usiłując nie patrzeć na Jimmy’ego, który leżał nieruchomo. Odwrócił się tyłem do koi i ruszył ku drzwiom tak posuwiście, jakby były oddalone o milę. Za drugim krokiem już natknął się na nie. Ujął klamkę ostrożniutko, lecz w tejże chwili doznał nieodpartego wrażenia, że coś się dokonało za jego plecami. Skręciło go nagłym obrotem w tył, jak gdyby ktoś położył mu rękę na ramieniu. Zdążył w samą porę ujrzeć oczy Jimmy’ego, które błysnęły i zagasły, podobne dwu lampom, zmiecionym od jednego uderzenia. Coś jak purpurowa niteczka spłynęło mu po brodzie kątem warg, i przestał oddychać.
Donkin zamknął za sobą drzwi po cichu, ale stanowczo. Śpiący ludzie, pootulani kurtkami, tworzyli na widnym pokładzie jakby bezkształtne nasypy, przypominające zaniedbane mogiły. Nie pracowano wcale tej nocy, i nieobecność jego przeszła niepostrzeżenie. Stanął jak wryty, zdumiony że znalazł świat zewnętrzny takim, jakim go był zostawił; oto morze, okręt — śpiąca załoga; i dziwował się temu głupio, jak gdyby się spodziewał, że zastanie ludzi nieżywych, a bliskie rzeczy przepadłe na zawsze; jak ów podróżnik, który po długich latach wraca i jest z góry przygotowany, że znajdzie szereg niebywałych zmian. Wstrząsnął się cokolwiek od przenikliwego chłodu nocy i objął się ramionami w swym opuszczeniu. Na zachodzie obumierał smętny księżyc, jak gdyby więdnąc pod zimnym dotknięciem bladego świtu. Okręt spał. A nieśmiertelne morze roztaczało swoją dal bezkresną i zamgloną na podobieństwo życia, które jest o powierzchni lśniącej a mrocznych głębinach — pełne obietnic, pustynne, porywające — straszne. Donkin obrzucił je wyzywającym spojrzeniem i wymknął się po cichutku, jak gdyby osądzony i odtrącony przez milczące dostojeństwo jego potęgi.
*
Śmierć Jimmy’ego była jednak dla nas piorunującą niespodzianką. Aż do tej chwili nie wiedzieliśmy, jak głęboko przesiąkły w nas jego złudzenia. Jego życiowe szanse rozpatrywaliśmy tak dalece na podstawie własnej jego oceny, że śmierć ta, podobnie jak załamanie się pewnych z dawna wkorzenionych wierzeń, wstrząsnęła do gruntu podstawami naszego światka. Przepadł jednoczący nas łącznik — ten mocny, skuteczny i szanowny łącznik, polegający na uczuciowym kłamstwie. Przez cały ten dzień ślęczeliśmy nad robotą z minami pełnymi podejrzliwości i rozczarowania. W głębi serc nurtowało w nas poczucie, że Jimmy w sprawie swego zejścia postąpił fałszywie i nie po przyjacielsku. Nie trzymał z nami, jak przystało na towarzysza. Odchodząc, zabrał ze sobą ten mgławy i uroczysty cień, w który przyoblekała się chętnie nasza ludzka głupota, udając czułą pośredniczkę losu. Teraz ujrzeliśmy tę rzecz w właściwym świetle. Była to pospolita głupota; liche i nieudolne wtrącanie się do majestatu wyroków opatrznościowych — to jest, o ile Podmore miał rację. A może doprawdy miał rację? Wątpliwość przeżyła Jimmy’ego; i, podobni bandzie kryminalistów, tkniętych przez łaskę i rozbitych wewnętrznie, byliśmy sobą niezmiernie zgorszeni. Między najbliższymi kamratami wywiązała się opryskliwość w rozmowach. Inni wcale nie chcieli rozmawiać. Jeden Singleton przyjął wiadomość bez zdziwienia.
— Umarł? Oczywiście — rzekł, wskazując palcem na ląd: gdyż, jak dotąd, cisza trzymała okręt na uwięzi w pobliżu wyspy Flory. Umarł — naturalnie. Jego to nie zdziwiło. Tam był ląd, a tu, u przedniej luki, w oczekiwaniu na żagielnika — leżał trup. Przyczyna i skutek. I po raz pierwszy od czasu, gdy zaczęła się podróż, stary żeglarz okazał pełnię dobrego humoru i rozmowności, tłumacząc i obrazując przykładami, czerpanymi z osobistego doświadczenia, jak to w chorobie widok jakiejś wyspy (choćby najmniejszej) działa w ogóle szkodliwiej aniżeli widok kontynentu. Dlaczego tak jest, nie mógł objaśnić.
Pogrzeb Jimmy’ego miał się odbyć o piątej, i mieliśmy przed sobą jeszcze cały długi dzień — dzień pełen duchowych, a nawet i fizycznych dolegliwości. Robota nie sporzyła się nam, za co strofowano nas odpowiednio; a że byliśmy wciąż podrażnieni i głodni, doprowadzało nas to do rozpaczy. Donkin obwiązał sobie głowę jakimś brudnym łachmanem i wyglądał tak niesamowicie, że aż pan Baker wzruszył się litością nad tym mężnym, wytrzymałym cierpieniem.
— Hej! Hm! Donkin! Rzuć, co tam robisz, i ruszaj odpocząć. Wyglądasz na chorego.
— Jestem chory, proszę pana. Boli mnie głowa — rzekł zgnębionym tonem i szybko zwiał.
To rozgoryczyło niektórych.
— Baker wziął dziś diablo na pobłażliwość — mruczeli.
Kapitan Allistoun, widoczny na przednim pomoście, badał niebo, które zaciągnęło się chmurami od południo-zachodu, i niebawem rozeszła się po pokładzie wiadomość, że barometr zaczął w nocy spadać, i że niezadługo należy się spodziewać mocnej wiei. Przez subtelne skojarzenie pojęć powstał żarliwy spór, jak ustalić dokładnie chwilę śmierci Jimmy’ego? Czy to było przed, czy potem, kiedy „szkło” zaczęło spadać? Rzecz — niepodobna do rozstrzygnięcia — stała się powodem wzajemnych pogardliwych dogryzań. Naraz wszczął się na przednim pokładzie wielki tartas. Między pokojowo usposobionym Knowlesem i dobrodusznym Daviesem przyszło o to do kułaków. Zluzowana warta przyjęła żywy udział w tej potyczce, i w ciągu dziesięciu minut wrzała hałaśliwa kotłowanina przy tej właśnie luce, gdzie w cieniu chwiejnych żagli stroskany Belfast czuwał nad zwłokami Jimmy’ego, owiniętymi w białą kołdrę. Żałoba uczyniła go wzgardliwym na współzawodnictwo w tych zapasach; ale gdy hałas się wyszumiał i namiętności tlały już tylko w ponurym milczeniu, stanął w głowach spowitego ciała i, wznosząc obie ręce do góry, zawołał z bolesnym oburzeniem:
— Czy nie wstyd wam, doprawdy?
Było nam wstyd.
Belfast wziął bardzo do serca tę ciężką dlań stratę. Okazywał dowody nieprzebranego poświęcenia. On to, a nie kto inny, pomagał żagielnikowi przygotować szczątki Jimmy’ego na solenną daninę dla niesytego morza. On pieczołowicie porozmieszczał u nóg ciężary: dwa piaskowce3, jedno stare sprzęgło kotwiczne bez zatyczki, parę ogniw zużytego łańcucha. Rozlokowywał je raz tak, raz inaczej.
— Cóż u Pana Boga! Boisz się, żeby sobie nie skaleczył pięty? — tetryczał żagielnik, któremu ta robota nie pachniała. Szył, aby prędzej, śmigając igłą i wydmuchując z gniewnych ust kłęby tytuniowego dymu, którym się otoczył jak obłokiem; dowijał skraje brytów, dociągał szwów, wygładzał płótno.
— Podnieś mu pleców... Ciąg trochę ku sobie... To-to-to. Dosyć!
Belfast posłusznie ciągnął, podnosił, nieprzytomny z bólu, oblewając łzami sznurek moczony w dziegciu.
— Nie owijaj mu za ciasno tej jego biednej twarzy, majsterku — błagał z płaczem.
— Nie psuj sobie o to krwi! Będzie mu i tak wygodnie — zapewniał żagielnik, ucinając dratwę po ostatnim ściegu, który przypadł mniej więcej w połowie czoła. Zwinął resztę parcianki, schował igłę.
— Czemu się tak przejmujesz? — spytał.
Belfast spuścił oczy na długi, szary pakiet żaglowego płótna.
— Wyratowałem go — szepnął — nie chciało mu się umierać. Gdybym był przy nim tej nocy, byłby żył — zrobiłby to dla mnie... ale jakoś byłem zmęczony.
Żagielnik pociągnął potężnie z fajki i wykrztusił:
— Kiedym był... w Indiach Zachodnich... Na fregacie Blanche... Żółta febra... zaszywało się po dwudziestu ludzi na dzień... z Portsmouth-Devenport mieszczan — znałem ich ojców, matki — siostry — cały ich zapiecek. Nie myślałem o tym wcale. A takie Murzyny jak ten — nie wiadomo, skąd to pochodzi. Nie mają krewnych. Nikomu niepotrzebni. Komu będzie go brakowało?
— Mnie. Wyratowałem go — biadał żałośnie Belfast.
Na dwu zbitych deskach złożono Dżemsa Waita; legł zgodnie i cicho, przykryty banderą Union Jack z białym obrąbkiem; czterej towarzysze ponieśli go na tylny pokład i powolutku ustawili tak, aby nogami zmierzał ku otwartej luce burtowej. Nadbiegła z zachodu wezbrana fala i rozbujała okręt, a stosownie do rytmu kołysań czerwona flaga na pół-maszcie miotała się na tle szarego nieba, to znowu opadała, jak trzepoczący się język płomienia; Charley zadzwonił w dzwon; i za każdym pochyleniem się prawej strony okrętowej, cały obszerny półkrąg sinej wody odsłaniał się, podnosił i zbliżał z poszumem ku burcie, jak gdyby pilno mu było zawrzeć się co rychlej nad naszym Jimmym. Wszyscy byli obecni prócz Donkina, który z powodu choroby nie mógł się zjawić. Kapitan i pan Creighton z gołymi głowami stali na galeryjce pomostu. Pan Baker, któremu kapitan przekazał formalność obrządku — ponieważ „on, pan Baker, zna się lepiej na modlitewnikach” — wyszedł spiesznie z kajuty, z miną cokolwiek zaambarasowaną. Wszyscy zdjęli czapki. Pan Baker zaczął czytać cichym głosem, zachowując przy tym swój niewinnie-burkliwy ton, jak gdyby jeszcze po raz ostatni udzielał napomnień we cztery oczy temu martwemu żeglarzowi u swoich stóp. Załoga słuchała w oddzielnych gromadkach: jedni, oparci o poręcz balkonu pod tzw. marsem, spoglądali z góry na pokład; tamci, rękami ująwszy brodę, w zamyśleniu, lub ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, z kolanem lekko zgiętym i z pochyloną głową, zdawali się pogrążeni w najgłębszej medytacji. Wamibo drzemał. Pan Baker czytał wciąż, bogobojnie pochrząkując za każdym odwróceniem karty. Słowa pobożne, nie trafiając do zmiennych serc ludzkich, toczyły się i rozpraszały bezdomnie po nieczułym morzu; a Dżems Wait, uciszony na wieki, leżał bierny i obojętny pod szorstkim szeptem mówiącym o rozpaczy i nadziei.
Dwu ludzi stało w pogotowiu, oczekując słów, po których już niejeden z naszej braci wykonał ostatni skok w głębię. Pan Baker zaczął czytać ten werset.
— Baczność! — zakomenderował półgłosem bosman.
Pan Baker przeczytał — „W głębokości” — i przerwał. Ludzie podnieśli ku-burtowe wręby desek, bosman pochwycił banderę, lecz Dżems Wait ani drgnął.
— Wyżej! — mruknął gniewnie bosman. Wszystkie głowy się podniosły, każdy poruszył się niespokojnie, ale Dżems Wait nie okazywał chęci odejścia. Martwy już, spowity całunem, trzymał się jeszcze, lgnąc do okrętu swoją nieśmiertelną obawą śmierci.
— Wyżej! Podnoś! — syczał rozwścieczony bosman.
— On nie chce odejść — wyjąkał jeden z dwu ludzi, zajętych podnoszeniem, i obaj, zdawało się, porzucą wszystko w tej chwili. Pan Baker czekał, zakrywszy twarz książką i suwając nerwowo nogami. Wszystkim ludziom było nieswojo; powstał wielki gwar, który wzmagał się z każdą chwilą.
— Jimmy! — krzyknął Belfast, z takim lamentem w głosie, że wszystkich zdrętwiło przerażenie.
— Jimmy, bądź mężczyzną! — wołał namiętnie.
Wszyscy pootwierali szeroko usta, nikt nie mrugnął powieką. A Belfast wpatrywał się w przestrzeń, cały drżący i pochylony naprzód, jak gdyby ujrzał coś strasznego.
— Odejdź — krzyknął i skoczył naprzód z wyciągniętą ręką. — Idź, Jimmy! Dalej, Jimmy! Odejdź!
Palcami dotknął głowy Waita; szary pakiet poruszył się niechętnie, jakby ociągając się, aż, naraz, błyskawicznie szybko zsunął się z pochyłości desek. Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się do burty; głębokie a — a — ach! falującym tonem wyrwało się z szerokich piersi. Okręt zakołysał się, jak gdyby uwolniony od nieznośnego ciężaru; żagle załopotały. Belfast, podtrzymywany przez Archie’go, dyszał histerycznie; zaś Charley, który, chcąc widzieć, jak Jimmy po raz ostatni daje nurka, skoczył na oślep do burty, spóźnił się i ujrzał tylko nikłe kręgi na wodzie.
Pan Baker, cały w potach, odczytywał ostatnią modlitwę pośród głuchego szmeru roztargnionej załogi i przy szumie łopoczących płacht żaglowych.
— Amen! — rzekł i chrząknął niespokojnie, zamykając książkę.
— Reje w kant brasuj! — zagrzmiała mu nad głową komenda. Wszyscy majtkowie drgnęli; niektórym wypadły z rąk czapki. Pan Baker spojrzał ze zdziwieniem. Kapitan, stojąc na wyżce pomostu, wskazywał na zachód.
— Idzie dma! — wołał — stawiać reje. Żywo.
Pan Baker na gwałt wepchnął książkę do kieszeni.
— Dalej tam! Fok-żagiel, dolny hals puść! — krzyczał wesoło z gołą głową, dziarsko — Fok-reje w kant, wy tam, warta bakortu!
— Tęgo dmie — dobry wiatr — pogadywali majtkowie, śpiesząc do lin — brasować.
— A co, nie mówiłem? — mruknął stary Singleton, rzucając energicznie na pokład zwój za zwojem — wiedziałem, że tak będzie. On odszedł, a wiatr przychodzi.
Przyszedł i oznajmił się szumnym, potężnym westchnieniem. Żagle nabrzmiały, okręt ruszył, i zbudzone morze poczęło gwarzyć ludziom o domu sennym poszeptem.
Tej nocy, podczas gdy okręt pod krzepką wieją gnał na północ — skróś pieniących się fal, bosman w izbie podoficerskiej zwierzał się i wywnętrzał.
— Z tym drabem mieliśmy tylko nieprzyjemność — rzekł — od samej chwili, gdy wsiadł na okręt — przypominacie sobie — wtedy w Bombaju, w nocy? Zahukał potulną młodzież — trzymał w garści starszych — musieliśmy jak wariaci szukać go po wszystkich dziurach tonącego statku, ratować. Nieomal bunt z jego powodu — a teraz starszy oficer zekpał mnie od ostatnich za to, żem nie posmarował tych desek tłuszczem. Posmarować, posmarowałem, ale co do gwoździa, że nieprzyklepany w nich sterczał, to już było można jakoś to lepiej załatwić — nieprawda, cieślo?
— Ale lepiej też było nie wyrzucać do wody wszystkich moich statków, jak patentowany żółtodziób — odreplikował zgryźliwy cieśla. — A tamtemu dobrze tak, sam poszedł za nimi na dno — dodał z nieubłaganą zawziętością.
— W chińskiej przystani, raz — pamiętam, admirał powiada do mnie... — zaczął majster żagielny.
W tydzień potem Narcyz wchodził w cieśninę Kanału.
Białymi żaglami, niskim lotem nad morzem niebieskim spieszył okręt, podobny do wielkiego ptaka zdążającego na skrzydłach omdlałych ku swemu gniazdu. Chmury mknęły ponad iglicami masztów, ubiegając się o pierwszeństwo ścigłości; zrywały się do lotu za sterem olbrzymie i białe, wzbijały się ku zenitowi, mijały go i, pędząc po rozległym stropie nieba, zdawały się rzucać na oślep w morze — te chmury, szybsze od okrętu i swobody więcej mające, ale bezdomne i bezojczyźniane. Ze słonecznej przestrzeni wystąpił brzeg, jak gdyby szedł na powitanie. Wyniosłe przylądki wstępowały władczo w morze; szerokie zatoki uśmiechały się w blasku; cienie tułaczych chmur sunęły przez słoneczne równiny, przeskakiwały nad dolinami, wbiegały bez wahania na pagórki, staczały się po zboczach; a w pogoni gnała za nimi jaśń słoneczna, sypiąc lotnymi płatkami blasku. Na szczytach ciemnych skał świeciły olśniewająco białe kolumny morskich latarni. Wody Kanału połyskiwały jak niebieski płaszcz, nakrapiany złotem i usiany srebrem kędzierzawych pian.
Narcyz leciał mimo przylądków i zatok. Krzyżowały mu drogę statki, które były odbiły od lądu i sunęły powoli, z osznurowaniem masztów przyszykowanym do żmudnej walki z szorstką południowo-zachodnią wieją. A tuż przy lądzie, trzymając się brzegu, pełzał sznur dymiących parowców, niby jakieś wędrujące ziemnowodne potwory, które boją się zaufać burzliwym falom.
Nocą przylądki cofnęły się, a zatoki powysuwały się naprzód, zlewając się w jedno nieprzerwane pasmo mroku. Światła na ziemi mieszały się ze światłami na niebie; ponad skaczącymi ognikami rybackiej flotylli płonęła wielka latarnia wieży nadmorskiej stałym ogniem, jak oświetlona kotwiczna strażnica na jakimś bajecznym okręcie o gigantycznych rozmiarach; a pod jej trwałym pałaniem rozciągający się hen, daleko, czarny pas wybrzeża podobny był do wysokiej burty jakiegoś niezniszczalnego korabia, tkwiącego nieruchomo na wiecznym, rozfalowanym morzu. Ciemny ląd leżał samotnie na wodach, niby potężny okręt, dźwigający na sobie, pod strażą czujnych świateł, miliony żywych istot — okręt, naładowany śmieciem i klejnotami, złotem i stalą. Piętrzył się, olbrzymi, potężny, przechowując bezcenne tradycje i niewypowiedziane cierpienia, chroniąc sławne pamiątki i niewdzięczne zapomnienie, żywiąc bezecne cnoty i szczytne błędy. Okręt wielki! Przez tysiącolecia wytrzymywał chłostę oceanu; żył już wówczas, kiedy świat był rozleglejszy, a mniej oświecony,
Uwagi (0)