Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Porzycki!...
Tuśka odwróciła się zdziwiona.
— Jak pana znają...
— Spodziewam się — wyrzekł aktor wysuwając pierś naprzód. — Od czegóż jestem aktorem?
I szedł pomiędzy stolikami, dumny, tryumfujący, rozdając niedbale uśmiechy pomiędzy wlepione w niego oczy kobiet.
Duma Tuśki doznała niezdrowej podniety. Ta teatralna sława Porzyckiego spadała na grunt dobrze przygotowany. Gdy usiedli, zwróciła się ku aktorowi jakoś poufałej, bliżej, jakby chcąc zaznaczyć wobec patrzących może z zazdrością kobiet, że ów „Porzycki” jest jej oddany.
Porzycki rzeczywiście zajmował się nią bardzo, robił wiele hałasu, zwracał na ich stolik dużą uwagę. Odżyła w nim natura kabotyna. Wystarczyło małe wzniesienie w formie sceny, trochę publiczności, zaszemrania nazwiska, a aktor zapominał o kontakcie z naturą, z którą wszedł w tak bliskie porozumienie, i stawał się komediantem garnącym ku sobie uwagę widza.
Gdy rzewnie nastrojona „cepculka” z melancholią postawiła przed nimi czekoladę i rogaliki, już na całej werandzie istniał tylko stolik Tuśki, Pity i rowerzysty z jowialną a ładną twarzą świeżo ogolonego imperatora.
Nagle Porzycki przybrał „pozę” i mrugnął na Tuśkę i Pitę.
— Nie ruszajcie się, panie.
— Dlaczego?
— Fotografują nas.
Z jakiegoś dolnego stolika rzeczywiście wzniesiono ku nim lufę fotograficznego aparatu.
Pita była zachwycona. Tuśce także ten epizod przypadł do smaku, lecz zmieszał ją cokolwiek. Dlaczego, nie umiała sobie zdać z tego sprawy.
Co chwila nadjeżdżały nowe dorożki, wysiadały nowe grupy, suknie szeleściły, dzwoniły magazyny breloków zawieszonych u łańcuszków, migotały śliczne bluzeczki, z których niejedna przedstawiała sumę całomiesięcznej pensji urzędnika. Z niedbałą nonszalancją prezentowały kobiety swe stroje i z tą pewnością siebie, jakby te wspaniałe czapraki, w które się przybierały, zdobyły pracą własną i wyłącznie swoją zasługą. Pąsowa sukienka Pity i złote włosy Tuśki, wyzierające spod ślicznego kapelusza, obrzuconego wieńcem cieniowanych róż i motylami koronek, dominowały jednak do tej chwili na owym targowisku próżności. Porzycki powiódł wzrokiem naokoło i zadecydował:
— My jesteśmy najszykowniejsi!...
Lecz nagle szumno i gwarno zajechały dwie dorożki.
Zaczęły z nich wyskakiwać pêle-mêle kobiety i mężczyźni z gwarem, szumem, śmiechem. Porzycki aż się uniósł na krześle i zawołał radośnie:
— Nasi!
Szykowne, ogromnie malarskie i całe w liniach kobiety zaczęły wchodzić na estradę. Umiały wchodzić i wlec za sobą ładne i doskonale zrobione suknie. Barwy były umiejętnie dobrane. Nie biły w oczy, jednak patrzeć kazały. Szczególnie były piękne fryzury tych kobiet. Jedna, ubrana czarno, miała małą twarzyczkę okoloną puklami włosów, jakby z pastelu pani Lebrun zdjętą. Strój jej, obrzucony pailletkami, nadawał jej postać wężową. Duży kapelusz Lamballe ocieniał niepewną barwę włosów. Ta kobieta nie miała lat. Zdawała się być skamieniałą w pewnym stadium swego życia. Delikatnie upudrowana, patrzała przed siebie dużymi, ciemnymi oczyma.
Całe towarzystwo przesunęło się obok Tuśki i zajęło miejsce opodal. Idąc, witali wszyscy poufale Porzyckiego ze śmiechem i radością.
Tuśka poznała w niektórych ową „bandę” powracającą z wycieczki. Przypomniał jej się gest, jakim Porzycki obejmował jedną z tych kobiet. Zaczęła błądzić wzrokiem szukając, która to z nich była wówczas ową wybraną. Lecz poznać nie mogła.
I to ją zasmuciło.
Obecnie cała uwaga publiczności zwróciła się na aktorki. One grały tak, jak przed chwilą grał dla „galerii” Porzycki, i obserwowały pilnie i starannie gesty i układy sukien. Aparaty fotograficzne wymierzono ku nim. Porzycki uśmiechał się i widocznie był duszą przy „swoich”. Tuśki róże i Pity purpura zeszły w cień.
Tuśka uczuła żądło zazdrości i przybrała minę zdetronizowanej królowej.
— Chodźmy już... — rzuciła przez zęby.
Porzycki spojrzał na nią zdziwiony.
— Dlaczego?
— Bo nudno tu.
— Co znowu! Teraz właśnie zaczynają się zjeżdżać wszyscy.
— Och!... wszyscy!
— No tak. Teraz dopiero nasi przyjechali. Widzi pani? Ta w lila to pani Zajączkowska, a ta w białym to Orsetti, a ta...
— A ta w czarnym?...
— O! to nasza kochana Sznapsia.
— Jak? co?...
— Nazywa się Szapkiewicz, więc ją tak nazywamy.
— A dlaczegóż... kochana?
— Bo to najlepsza istota pod słońcem, miła, dobra, poczciwa... o! niech pani patrzy, jak ona się do mnie śmieje.
— Rzeczywiście. Lecz jeśli to ma być dowód poczciwości...
— Niech pani da pokój. My ją bardzo kochamy.
— I pan... także?
— Naturalnie. Żeśmy z sobą zerwali, nie idzie za tym, ażebyśmy się mieli nienawidzić. U nas w teatrze inaczej niż na świecie. Kochamy się, rozchodzimy, ale pozostajemy przyjaciółmi. Czy nie lepiej?
— Nie wiem.
Tuśka zaczęła pić wodę i przygryzać usta, co było u niej znakiem szczególnego zdenerwowania. Widziała, że Sznapsia patrzy na nią uważnie i kilkakrotnie oczy ich już się spotkały.
Rzecz dziwna jednak, że Tuśka we wzroku aktorki wyczytała, oprócz pewnej dozy ciekawości, jakby litość i ubolewanie.
Zaczęło ją to wszystko drażnić w niewypowiedziany sposób. Zmieniła się, zbladła. Czuła się chorą, przebiegały ją nerwowe dreszcze. Słyszała turkot odjeżdżających dorożek. Widziała, jak opróżniały się powoli stoliki. Słyszała głos Porzyckiego, który zaczął opowiadać serię zakulisowych anegdotek. Lecz ponad wszystko górowało w niej uczucie odczucia smutku i pewnej litości, jakie promieniały ku niej we wzroku siedzącej naprzeciw niej aktorki.
Kilkakrotnie chciała zirytowana odezwać się do Porzyckiego: Czego chce ode mnie ta wasza Sznapsia? — lecz głos wiązł jej w gardle.
Bo ona bezwiednie czuła, czego chce od niej tamta, która może niedawno, może dni temu kilka „zerwała” po przyjacielsku z tym rozgadanym i ładnym aktorem.
Tamte ciemne oczy spod kapelusza Lamballe mówiły — och! ile — cały może dramat umiejętnie ukryty i przyjaźnie upudrowany...
Tuśka to instynktem kobiety czuła i milkła, ziębła, bladła, jakby powiał na nią chłodny, północny wicher, o smutnym, przeciągłym jęku.
Pita zasnęła, lecz Tuśka, ubrana ciągle w swój biały kostium, snuje się po izbach. Ustawia drobiazgi, bez potrzeby przegląda suknie w szafie, spogląda niekiedy w lustro. W niepewnym świetle dwóch świec widzi swą twarz jakąś zmienioną, niespokojną, powleczoną mgłą.
Zda jej się, że ma gorączkę i drzemie. Oczywiście zimno jej. A przecież nie zamyka okna. Przez firankę bije srebrnymi snopkami pęk księżycowych promieni.
Tuśka czuje, że tam, poza oknem, jest srebro, mgła, czar...
Stanęła i w czar ten daleki patrzy.
Patrzy i myśli, że tam, na Wareckiej, przed srebrem księżyca zasłania się wszystko szczelnie jak przed mikrobami, które wedrzeć się w zdrowy organizm mogą. Zasłania się rolety w dziecinnym pokoju, okno zawiesza się jeszcze pledem. Żebrowski mówi, iż księżyc mu spać nie daje, a on biedny musi się przed biurem wyspać. Potem ten księżyc, który zawisa nad dachami ociekłymi deszczem i pyłem węgli, jest inny, nieprzyjacielski, zimny, jakby z musu zjawiający się o oznaczonej porze. Światło jego nie otula, nie przenika słodyczą niewymowną, lecz jest natrętne, wrogie, zbyteczne.
I dlatego się przed nim okna tak szczelnie zasłania, dlatego tak się dusze od niego chroni...
To myśli Tuśka i w okno nie zasłonione patrzy. Jakiś cień miga.
— Pani jeszcze nie śpi?
Porzycki odsuwa bez ceremonii firankę.
W narzuconym na ramiona serdaku stoi w obramowaniu okna.
— Niech pani wyjdzie przed dom... tak ślicznie, porozmawiamy trochę.
— Chłodno jest.
— Niech się pani czym otuli.
Aż ciągnie ją w ten czar i do tej rozmowy. Lecz zarazem tak, jak ten, który czuje, iż nenufar nęcący go rośnie na błotnej głębinie, Tuśka zbiera siłę woli i opiera się pokusie.
— Nie. Dzisiaj nie! Wolę pozostać w domu.
Mówi to głosem słodkim, tak jakby lękała się, że on odejdzie.
Lecz on nie odchodzi, stoi ciągle w oknie.
— Szkoda! — mówi — sądziłem, że pani pójdzie się przejść. Nasi proponowali mi dziś spacer nocny, daleki...
— To niech pan idzie.
— Może pójdę.
Opiera się jednak o ramę okna i nie odchodzi.
— Pani nie umie żyć! — mówi patrząc na nią uważnie.
— Ja? Ależ ja żyję tak, jak wszyscy w moim położeniu.
— Otóż to, otóż to — jak wszyscy. A każdy człowiek powinien przefasonować sobie życie do swojej indywidualności. W tym cała filozofia.
— Ja muszę się stosować do raz przyjętych zobowiązań.
— A w czymże im pani uchybi, jeśli pani choć trochę przestanie więzić i krępować siebie?
— O!... tak się panu zdaje.
Zbliża się ku niemu, jakby zwabiona czarem jego głosu. Stanęła prawie przed samym oknem. Światło poza nią uwydatnia linie jej ciała. Włosy złote prześwietlają aureolą. Twarz jej tonie w cieniu. On głowę przechyla, patrzy na nią i uśmiecha się przyjaźnie.
— Pani jest ładna — mówi z przekonaniem.
— O!...
— Tak. Ładna, tylko nieszczera. I to wszystko psuje. Ja z pani muszę zrobić szczerą kobietę... Pst!... proszę nic nie mówić. Ani się pani nie opatrzy, jak się pani przerobi. I mąż pani będzie mi wdzięczny.
To słowo „mąż” pada po raz pierwszy w ich rozmowie. Jest to naturalne, że mówią o nim, a przecież Tuśkę jakby to uraża. Nie rozumie, dlaczego.
— To musi być dobry człowiek! — dorzuca Porzycki.
Tuśka chce odpowiedzieć „bardzo”, ale znów jakieś nieokreślone uczucie więzi jej słowa.
— Ma pani jego fotografię?
— Mam.
— I chłopców?
— Mam.
— Niech pani pokaże.
Tuśka zbliża się wolno do stołu, szuka w teczce fotografii męża i dwóch chłopców w szablonowych pozach, lecz ogarnia ją pewne uczucie wstydu.
Żebrowski na tej fotografii wygląda mizernie, nędznie jak suchotnik i jak kancelista. To nie jest ten „mąż”, który mógłby zaimponować i ją samą w dobrym świetle postawić. Natomiast fotografie chłopców są bardzo correct. Mają miny poważne, szczególnie starszy, w mundurku; młodszy jeszcze zdejmowany w Van Dyckowskim guście, to jest w aksamitach i koronkowym kołnierzu. To można zaprezentować. Bierze fotografie synów i wręcza je Porzyckiemu. Ten wsuwa się prawie w okno. Przygląda się chłopakom uważnie.
— Ładne dzieci, ale strasznie marmurkowate.
— Jakie?
— No... marmurkowate! Pani nie wie, co to są bracia marmurki?
— Nie.
— To mniejsza, bo i ja nie wiem. Ale synowie pani to tacy bracia marmurki... Do kogo podobni? Do pani? może do męża? A gdzież fotografia męża?
— Nie wiem... gdzieś była...
— A to nieładnie! Powinna stać na stoliku razem z dziećmi. Tak zawsze panie robią na wiledżiaturze...
Śmiać się zaczął.
Tuśka odebrała mu z rąk fotografię chłopców.
— Widzi pan, że mam rację nie stawiając fotografii na pokaz. Śmiałby się pan i ze mnie.
— Nie. Z pani nie mam prawa.
— A z tamtych?
Zmierzyli się oczami.
— Może... — wybąknął mężczyzna.
Tuśkę przeszył dreszcz.
— Szkoda, że one tego nie słyszą — wymówiła gorzko, wkładając fotografię do teczki.
Twarz Porzyckiego zmieniła się, jakby pod uczuciem wstydu.
— Ja... przecież... nie wymieniam nazwisk!
— No, tego by brakowało.
Tuśka czuła w tej chwili jakąś swoją wyższość, niedościgłość i zdała się sobie ogromnie dumna a łaskawa.
— Biedne kobiety! — wyrzekła kiwając głową.
Lecz i on już odzyskiwał pewność siebie.
— O! o!... biedne! ofiary!... co znowu! Żadna z nich tragicznie tego wszystkiego nie brała. Czasem popłakały, ale zapudrowały noski i były jeszcze ładniejsze.
Tuśce przed oczyma nagle przewinęły się źrenice czarno ubranej kobiety, która tam, przed werandą kuźnicką, patrzała na nią spod ronda kapelusza z jakimś smutkiem i litością.
— I pan myśli, że one wszystkie zapomniały?
— Naturalnie!
— A... Sznapsia?
To imię wyrwało się nagle i padło trochę ciężko, jak ptak o zwichniętym skrzydle pada nagle na ściernisko.
— Sznapsia?
— No... tak... ta w czerni... aktorka.
— Ależ Sznapsia to nasza, to co innego.
— Przepraszam, to także kobieta.
— Naturalnie! I jaka!... Ale ona się nie liczy. To nie był flirt.
— Więc... ona... nie zapomniała?
— Naturalnie, że nie. Jakże pani chce? Wspólna bieda, prowincja. Gotowała sama na maszynce naftowej. Często nie było co. Zimno! Za kulisami mróz. Ona zawsze dobra, wierna...
— A pan?
— Ja?... było różnie. Ale przeważnie byłem jej wierny...
Oczy aktora przybrały pewien wyraz rozmarzenia. Nie były to czarne motyle, które padały mu chwilami na oczy, przeciwnie, źrenice jego jaśniały, widziały coś w oddali.
— A przecież pan przestał ją kochać... — wyszeptała Tuśka.
— Cóż, miało być na całe życie? — odrzucił już weselej Porzycki. — Cały sezon trwało, aż wreszcie ona dostała engagement gdzie indziej, ja gdzie indziej i skończyło się. Wiadomo... sezonówka...
— Co takiego?
— No, sezonówka, sezonowa miłość... U nas w teatrze liczą się miłości na sezony... teatralne. Mówi się: kochali się pół sezonu, cały sezon, to takie żniwo dla sezonowej miłości...
— !!!
— Och! jakie pani robi oczy! Pani w to nie wierzy? Dokoła aż się roi w taką księżycową noc od flirtów... A to wszystko sans conséquences... pour passer le temps — oktawę. Fortepian otwarty, artysta z nałogu rzuca jeden pasaż. La chose est faite!... Widzi pani. Z kurtuazją, galanterią... Voilà!
Był znów zupełnie pewny siebie, wesoły, rozbawiony.
Ławeczka stała pod oknem.
Osunął się na nią i bardzo wdzięcznie i miło na rękach twarz swoją o krawędź okna oparł.
Tuśka stała wciąż przy stole, oszołomiona, ogłuszona jego werwą, jego pustotą.
Od pewnego czasu w Warszawie zapanowała karawaniarska atmosfera, przemieniająca poprzednie wersalskie flirty w upiorne, fatalne, tragiczne konflikty. Tuśka asystowała z daleka tej przemianie i jak poprzednio przetrawiała „flirt” jedynie w wyobraźni, tak zawsze teraz „rozwiane” i „rozpienione”, „poskłębiane” piekła namiętności pozostawały dla niej jedynie w krainie druku i sceny lub faits divers zanotowanych pośpiesznie w wiadomościach dziennikarskich. Nie miała jednak nigdy wielkiego pociągu do owych farandoli śmiertelnych. Czuła w nich jakby pozę, jakby ktoś zmuszał się do gry zbyt męczącej. A choć właśnie była sztuczną i nienaturalną, lecz tylko
Uwagi (0)