Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ciągnęło ją jednak chętniej ku łatwym i wesołym flirtom. Było w nich więcej pudrowanej grzeczności i powierzchownego sentymentu.
Czytała z przyjemnością książki traktujące zapalczywie o tym sporcie i śledziła często, czy to na spacerze, czy w salach widowisk flirtujące pary. Sama nie zawiązała nigdy podobnej nitki. Sposób ich życia od pierwszej chwili ukształtował się lodowo i atmosfera ta przylgnęła do jej gestów i zachowania się całego. Tym odstręczała zawodowych flirtowców. Za mało miała inteligencji, aby natrafić i rozgrzać coś niezwyczajnego. I tak pozostała w roli widza, śledzącego z daleka wypadki miłosnej areny. Niemniej przecież z trwogą odwracała się od hufca „rozpienionych i splątanych w wyjące sarabandy” krzykaczy miłosnych. Flirt był łagodniejszy, przystęp lżejszy dla niej i nie tak skomplikowany. Stąd Porzycki i jego manewry przynoszące pewne rozflirtowanie zaczynały trafiać na dobry grunt.
Tuśka wkraczała powoli na arenę.
Nieśmiało, cicho, wbrew woli.
A przecież...
Na ławeczce siedział tak naprzeciw niej, czarne oczy jego śledziły ją bacznie i zarazem owijały jakby ciepłą, miękką tkaniną.
I nagle rzucił ku niej cichym, miłym głosem:
— No... kiedy się pani we mnie zakocha?
Aż ją ścisnęło za gardło; czuła, że powinna rozgniewać się, kazać mu iść precz, lecz już nie mogła.
Wolała obrócić to w żart.
— Sezonową miłością? — zapytała.
— Naturalnie. Przecież nie wymagałbym od pani nic więcej... Ot... jakby trochę kwiatów... A zresztą...
— Co zresztą...
— To samo przyjdzie!
— Co?
— To, że się pani we mnie zakocha.
Uczuła się dotknięta.
— A ja panu mówię, że nie przyjdzie!
Głos jej aż drżał, gdy to mówiła.
Porzycki uśmiechnął się wdzięcznie.
— Załóżmy się.
— Pan jest cynikiem.
— Dlatego, że chcę, ażeby pani wyszła trochę z tych modnych form, z tej sztywności nieznośnej i żeby pani była więcej... kobietą?
— Pan nazywa poczucie obowiązków w kobiecie zanikaniem kobiecości!
Czarne oczy aktora rozszerzyły się od zdumienia.
— A któż każe pani zapominać o obowiązkach? Ja? Niech mnie Bóg broni. Nie mam na sumieniu ani jednej mężatki, która by przeze mnie porzuciła swe stanowisko matki i żony. — Pani zaraz dosiada tragicznego rumaka i pędzi ku... przepaściom! No... czyż nie mam racji, że pani jest pozująca i nieszczera?
Tuśka nie odpowiedziała nic. Czuła, iż zaczyna obracać się w jakimś błędnym kole, że ten czar lekkomyślny i dziwny, jaki Porzycki roztacza naokoło, nie dozwoli jej zdać sobie trzeźwo sprawy z sytuacji, w jakiej staną oboje naprzeciw siebie. Ogarnia ją trochę lęku, lecz ufa swoim siłom. Tyle lat przeszła bez zboczenia z prawej drogi, dlaczegóż teraz miało stać się z nią to straszne zło?
Może Porzycki ma rację.
Może nie należy brać tak tragicznie jakiejś drobnostki, która w gruncie rzeczy nie przynosi nikomu krzywdy, a jej pozwoli przyjemnie porozmawiać i spędzić parę tygodni weselej, niż w towarzystwie z panią Warchlakowską.
Patrzy na Porzyckiego i stara się wmówić w siebie, że ten czar bijący od niego z taką siłą, to tylko miły przyjacielski wdzięk.
A to, co on mówi, to są słowa bez znaczenia.
Ależ tak, tylko słowa!
Porzycki wyciąga ku niej rękę.
— Gniewam się?
— Co znowu?...
— No... dzięki Bogu! Bo mi pani z tą swoją pruderią zaczynała coś prowincję przypominać. Nie mogłem się w pani jakoś doszukać warszawianki... No, proszę dać łapkę na zgodę!...
Z pewnym wysiłkiem, ale udając swobodę, zbliża się Tuśka i podaje mu rękę.
— Na zgodę!
Sądzi, że będzie to tylko uściśnienie ręki, ale aktor ujmuje jej rękę, całuje długo każdy palec z osobna i zaczyna się przyglądać paznokciom.
— Cacane pazurki! — mówi dziecinnym głosem.
Tuśka chce mu wycofać rękę. Ogarnia ją jednak słodkie rozmarzenie. On z taką naturalnością całuje w dalszym ciągu jej rękę, bez żadnego zmieszania, bez miłosnych spojrzeń, że i ona się powoli uspokaja. Pozostawia tak rękę w jego dłoni, a on, jakby rozzuchwalony, głaszcze swoją twarz jej ręką.
— Co pan robi?
— Popieścić!... — mówi z przymileniem. — On taki biedny! Nikt go tak dawno nie pieścił.
Tuśka gwałtem chce wyrwać mu teraz swą rękę.
— Proszę... niech pan puści!...
Ale on wygodnie ulokował swój policzek na jej dłoni i przymknął oczy.
— Nic nie ma milszego jak taka śliczna, dobra, poczciwa kobieca ręka!... — mówi głosem jakby sennego dziecka.
I milczy, siedzi tak cicho, przytulony do jej ręki, z oczyma zamkniętymi, zmęczony, jakiś nagle postarzały.
Wypoczywa.
Tak mu z tym dobrze, takie to widocznie dla niego naturalne, nie karygodne, proste, że Tuśka po prostu nie śmie wpaść w tę prostotę ze swą obrażoną godnością. On jej nawet ułatwia sytuację.
— Pani ma dobrą i przyjacielską rękę.
— Otóż to.
Padł wyraz, który jej podaje deskę ratunku.
Przyjaźń.
Tak. Pomiędzy nim a nią zawiązuje się... przyjaźń. Nic więcej. Tuśka chwyta się tej szablonowej deski z zapałem każdej kobiety brnącej w błotko w kaloszach koniecznej cnotliwości. Ma jednak tyle taktu i sprytu, że nie wymawia tego wytartego jak liczman słowa, lecz pozostawia je w głębi swej duszy. Boi się odegrać roli niemodnej romantyczki, ofiarowując mężczyźnie... przyjaźń, lecz postanawia sama przed sobą, iż tak uczyni — nie inaczej.
W program tej przyjaźni może przecież wejść przyjazność ręki, na której spoczywa gładki jak atłas, świeżo ogolony policzek artysty. Skoro to jest uczucie przyjaźni... nic w tym nie ma zdrożnego.
I wewnętrzne usposobienie Tuśki, stygnące i prawie spokojne, dodaje jej otuchy, iż to, co postanowiła, jest wykonalne.
Wprawdzie... podobno przyjaźń mężczyzny i kobiety nie istnieje, ale ona właśnie dowiedzie, iż tak być może.
Zresztą, ten człowiek musi być od niej młodszy. Kto wie — może znacznie. Patrzy na niego w świetle mizernym świecy i nie umie rozpoznać jego wieku, a może przekroczył trzydziestkę...
Ta jego wesołość, dziecięcy chwilami uśmiech, wybryki chłopaka, to wszystko jeszcze młode, bardzo młode.
Natomiast pewne charakterystyczne bruzdy koło nosa, wychudzenie szyi poza uszami pomimo silnego karku, rzadkość włosów, to już oznaki więdnięcia.
A więc?
Tuśce to już obojętne.
Choć wolałaby, żeby on był człowiekiem dojrzalszym. Przyjaźń zawiązywać z dzieciakiem to śmieszne i niemożliwe...
W każdym razie furtkę do wyjścia z sytuacji znalazła.
I zaraz mówi tonem życzliwym, przyjacielskim.
— Niech no pan idzie spać... Pan senny!
— Kiedy mi tak dobrze!
— Ale to nie ma sensu. Pan się przeziębi. Nie można rozsypiać się na powietrzu.
— Albo to prawda... Właśnie w Zakopanem każą spać przy otwartych oknach... Ja tak śpię zawsze.
Chwileczka milczenia, a potem znów senny, miły głos.
— Pani mnie lubi?
— Lubię.
— Bardzo?... Bo jak nie bardzo... to ja pójdę na jakie Liliowe albo Pomarańczowe i prasnę się łbem na dół...
— Ależ lubię pana bardzo, tylko gdy pan posłuszny.
Podniósł głowę, spojrzał na nią zamglonymi oczyma.
— O!... pani tak do mnie mówi jak moja mama. I... wie pani co... albo nic...
Tuśkę niemile dotknęło to macierzyńskie porównanie.
— Pan ma mamę?
— Spodziewam się!
Ożywił się nagle, otrząsnął, porwał się na nogi.
— Idę spać! — zawyrokował.
— Dobranoc!
— Dobranoc!
Zawrócił się z drogi.
— Nie ma pani co słodkiego? Tak przywykłem, że mi matka zawsze coś słodkiego przygotuje przed zaśnięciem. Jak się roli uczę, to jem i czas mi się nie dłuży.
— I owszem, są pana cukierki.
Podała mu sławną bombonierkę z czerwoną kokardą. Zdawał się jednak jej nie poznawać.
Znów sen go ogarniał. Nadstawił po dziecinnemu usta.
— Wybrać samej...
Podała mu do ust cukierek. Ugryzł ją nagle w palec, roześmiał się, otworzył szeroko oczy i wionął połami serdaka.
— A co? nabrałem panią! Wcale mi się spać nie chce. Idę na rozdobędę.
— Na co?
— Na rozdobędę! Dogonię swoich. Pójdziemy piechotą na Czerlę. Bajeczny widok! Wrócę rano.
Miał minę Cygana i nic nie zdoła określić tego tonu, jakim mówił „idę do swoich”.
Tuśce zrobiło się nad wyraz przykro.
A więc nie zdoła go na tyle zająć, aby zapomniał o tych swoich, którzy wydawali jej się coraz nienawistniejsi, coraz więcej ohydni i zagadkowi.
— Położyłby się pan spać spokojnie — wyrzekła białym, bezdźwięcznym głosem.
Zmiana jej głosu była tak widoczna, iż on dość subtelnie odczuwał, że Tuśka doznaje w tej chwili przykrości.
Zbliżył się do okna.
— Nie chce pani, ażebym szedł w góry?...
Patrzył na nią przenikliwie. Coś jakby uśmiech leciuchny przesuwał mu się pod skórą. Tuśka cała spłonęła, doznając wrażenia, że ktoś po prostu rozbiera ją wzrokiem.
— Cóż znowu?... — rzekła, siląc się na spokój. — Skąd panu to przyszło do głowy? Powiedziałam to jedynie z życzliwości dla pana, bo zdawało mi się, że pan rujnuje sobie zdrowie takim życiem...
— Co pani nazywa: takie życie?
Nie chciała mu powiedzieć, co wyobraża sobie pod tymi włóczęgami nocnymi w zaułkach drzemiących gór, w morzu kosodrzewiny, w czarnej, świątynnej ciemni smreków. Ogarnął ją wstyd. Przed jej oczyma mignęło rozłożone ognisko, butelki wypróżnione, śpiewy dwuznaczne i gesty nie hamowane. Lecz tego wszystkiego ona przecież jemu powiedzieć nie mogła.
Milczała, pamiętna poprzedniej z nim rozmowy.
— Niech pani będzie pewna — wyrzekł — iż ja wiem, gdzie jest granica zmarnowania się, i na niej, jak juhas na krawędzi skały, zatrzymam się w tempie! Pani nas, młodych, jeszcze nie zna. My umiemy się bawić, ale... w miarę. Te bohemie rozwichrzone to mity... klechdy... bajdy...
— Och! proszę pana... cóż mnie to właściwie obchodzi?
— Widocznie panią obchodzi, skoro pani nie chce, żebym ze swoimi na Czerlę spacerował. Ja nie umiem obejść się bez towarzystwa, a właściwie bez kobiecego towarzystwa. Poza tym jestem solid, jak c. k. urzędnik wzdychający do złotego kołnierza. Voilà!
Tuśce jakoś zepsuło to ów rozwichrzony obraz żywiołowca, jaki się już przed nią zarysował i z którym się pogodziła.
— Nie bardzo temu wierzę! — wyrzekła z uśmiechem.
— Jak pani chce. Ale skoro pani mnie pozbawia towarzystwa innych kobiet, to niech pani idzie ze mną.
— Dokąd? Na Czerlę?
— Niech Bóg broni. Ale pojutrze na przykład do Morskiego.
Aż jej serce zabiło, tak jej się uśmiechała ta wycieczka.
— Nie — odparła smutnie — to niemożliwe.
— Dlaczego?
— Boże mój... nie wiem... ale to niemożliwe.
— Niby przez przyzwoitość?
— Może!
Aż w ręce klasnął.
— No, wiecie, to już przekracza imaginację. Ależ będzie Pita, a chce pani, to przedstawię pani jakiego wzorowego kolegę, on pójdzie z nami jako przyzwoitka.
— Ależ to będzie jeszcze gorzej. Dwóch panów i ja...
— I tak źle, i tak niedobrze. Co za prowincja! A ja muszę być w tym roku przy Morskim. Tak czy tak, pojadę...
— To już rzecz pana.
— Jaka pani niedobra. Ale ja lepszy, nie pójdę na Czerlę, skoro to pani przykrość sprawia... Dobranoc!... idę lulu... Pa... lulu, pa!...
Ręką od ust się jej pokłonił, a potem nagle złożył jej śliczny menuetowy ukłon.
— Bonne nuit, marquise!
Cofając się znikł w sieni.
Posłyszała, jak cichutko przeszedł sień, wszedł do swego pokoju i drzwi zamknął.
Ogarnęło ją wielkie uczucie wdzięczności i spokoju.
Zamknęła okno, spuściła storę i weszła do pokoju, w którym spała Pita.
Dziewczynka leżała z otwartymi oczyma.
Widoczne było, iż pośpiesznie rzuciła się na poduszki. Musiała siedzieć w łóżeczku i starać się posłyszeć, o czym rozmawia matka z ich nowym przyjacielem. Tuśka w pierwszej chwili chciała rozgniewać się na córkę za to, że nie śpi, lecz jakiś wstyd ją ogarnął, pewne zmieszanie wobec pytających oczu dziewczynki, zwróconych na jej twarz spłonioną.
Odwróciła się szybko, udała, iż nie dostrzega czuwania dziecka. Wzięła w rękę notatkę, usiadła na łóżku i zaczęła machinalnie obliczać wydatki.
Lecz myśl jej błądziła gdzie indziej...
Czarna tualeta Tuśki pożarła pokaźną sumkę, choć była bardzo skromna i z taniego materiału zrobiona. Czarny batyst w czarne grochy połyskujące prezentował się jednak nieźle i rzeczywiście Tuśka, wracając od „miary”, była zadowolona. Tylko ten budżet...
— Więc co? Napiszę do męża, niech przyśle. Rzeczywiście bez czarnej sukni nie mogę się obejść. Przyda mi się... To nie jest zmarnowane.
Tłumaczy się tak przed sobą idąc drogą ku Skibówkom. Zostawiła Pitę pod opieką Porzyckiego. Mieli siedzieć na werandzie i Porzycki miał Picie dawać lekcje rysunku. Okazało się bowiem, że aktor i ten talent posiada. Narysował bardzo elegancko i miło profil Pity i spoza niego wysuwający się profil Tuśki. Na bladobłękitnym, a raczej lawendowym, tle masy złotych włosów, szeroko otwarte lawendowe oczy, noski zadarte z garbkami niewielkimi i usta z wierzchnią wargą cokolwiek wysuniętą... A nade wszystko te podbródki okrągłe, śliczne, u matki pełny i jakby nasycony, u dziecka delikatny i jakby nieśmiały. W liniach jednak podobne i jednakowe, tylko w wyrazie różne i stanowiące dwa osobne światy.
Pod tymi dwoma profilami Porzycki podpisał:
Tuśka postanowiła w duszy zatrzeć przed przyjazdem do Warszawy ten napis. Obecnie jednak pozostawiła go tak, jak był.
Idąc drogą, pod osłoną białej parasolki, wpatrzona w biel swych bucików, Tuśka myśli ciągle o Porzyckim. Po prostu myśleć o czym innym nie może. Tłumaczy to sobie (bo Tuśka wciąż jeszcze szuka przed sobą samą wytłumaczenia) niezwykłością zbliżenia się swego do tego zagadkowego tworu, jakim był dla niej
Uwagi (0)