Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖
„Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać.”
Franciszek Murek, doktor praw i były pracownik magistratu, obecnie bezdomny, zdecydował się zerwać z uczciwością, która w przeszłości tak mu utrudniała życie. Nie ma co prawda nerwów do napadów z bronią w ręku, ale odkrywa w sobie inny talent — doskonale nadaje się na wróżbitę. Najpierw jako Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, później jako doktor Oskar Klemm, profesor okultystyki indyjskiej, zdobywa sławę i powraca na salony. Podróż z powrotem na szczyt okazuje się jednak dużo bardziej demoralizujżca, niż droga w dół.
Atmosfera zagęszcza się, gdy najwierniejszym klientem Oskara Klemma staje się Seweryn Czaban, człowiek, który sam „w wielu swoich interesach nie trzymał się zbyt niewolniczo ani etyki, ani prawa”.
Drugie życie doktora Murka to druga, po książce Dr. Murek zredukowany, opowieść o losach Franciszka Murka. Na ich podstawie w 1939 roku powstał film, a w 1979 serial.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Kuzyk zarumienił się, rad z pochwały. Arletka zaś zapytała:
— Znacie kawiarnię Majewskiej na Grzybowskiej?
— Znam. Zaraz za placem.
— Tak. Otóż o dziesiątej punktualnie. Będą tam ci dwaj. Zapamiętajcie sobie ich wygląd.
Podała szczegółowy rysopis, następnie upomniała go, by żadnemu z piątki do ostatniej chwili nie mówił o kogo chodzi, gdyż prowokatorzy mogliby być ostrzeżeni, a wówczas szereg najwybitniejszych kierowników partji z towarzyszem Kurmskim, Żeleziakiem, Piotrem i Szepsem na czele poszliby za kratę. Robota musi być wykonana szybko, błyskawicznie, gdyż tamci są w pogotowiu i mają broń.
Kuzyk pokręcił głową:
— Sprawa poważna. A jak okaże się, że komitet zbyt pośpiesznie wydał rozkaz egzekucji? Towarzysz Czułkowski w gorącej wodzie kąpany. Czy on ma wyrok?
— Naturalnie.
— I to tak bez przygotowania... Djabli nadali...
— Czyżbyście chcieli odmówić, towarzyszu? — ze zgrozą zapytała Arletka.
— Skądże. Ani mi się śni. Jak rozkaz, to rozkaz. Tylko, że i rysopis rysopisem, a pomylić się można. Żebym tak... Ej, trudno. Ale jak trzeba... Wiecie co, towarzyszko? Wezmę czapkę i skoczę do Czułkowskiego.
— Jak chcecie — zgodziła się Arletka i widząc przegraną postanowiła wszystko postawić na kartę — muszę jednak spełnić swoje i dokończyć wam instrukcji, bo towarzysz Czułkowski nie lubi powtarzać. Otóż przy rozprawie z tymi prowokami macie uważać, by nie strzelać, póki będzie z nimi siedział jeden człowiek z brodą i w okularach. Raz, żeby go nie zranić przypadkowo, a powtóre, by miał czas bezpiecznie wycofać się nim nadejdzie policja. Jest to bardzo ważne, bo ten człowiek z brodą, pamiętajcie, z brodą! to jeden z wodzów Komunistycznej Partji Polski, prawa ręka sekretarza Egzekutywy. Możeście go kiedy spotykali dawniej, gdy był szefem Propagitu. Zresztą napewno słyszeliście o nim, towarzysz Garbaty.
— Garbaty? — ucieszył się Kuzyk. — Ależ towarzyszko! Ja go doskonale znam! Czy wiecie, że on kiedyś przez długi czas ukrywał się u mnie?... Tu, w tejże komórce! My z nim w przyjaźni!
— Tak? No, to winszuję wam, towarzyszu. Nie byle z kim się przyjaźnicie. — To wschodzące słońce polskiej rewolucji komunistycznej.
— Ba! To łeb! Tylko myślałem, że do Moskwy przedostał się, bo wspominał, że ma zamiar. A już od bardzo dawna go nie widziałem.
— Istotnie, był w Sowietach. Ale już wrócił. I powiedzcie sami, towarzyszu, taki człowiek nie waha się iść na wabia, by tylko tych prowoków wykończyć!
— Prawda, prawda. No, to niema co zwlekać. Więc powiedzcie, towarzyszko, jeszcze raz dokładnie, żebym czego nie pominął, jak ma być?
Arletka powtórzyła wszystko i w końcu dodała z pewną kokieterją:
— A uważajcie tam, towarzyszu Kuzyk, i na siebie. Szkoda byłoby takiego bojowca i takiego... chłopa. Jeszcze się spotkamy... jeżeli zechcecie.
Zaśmiał się zażenowany:
— Cobym nie miał chcieć.
— To byczo. A spiszcie się dobrze. I grunt: tajemnica!
— Zrobione!
Nie wracała jednak z lekkiem sercem. Wplątanie Murka w nowe tarapaty było koniecznością. Czy rozprawa z Piekutowskim i Majstrem uda się, czy nie, w każdym razie Kuzyk złoży w partji raport, i Murek może to przypłacić życiem. Komuniści nie żartują.
Murek jednak był zadowolony. Wysłuchał sprawozdania Arletki z uśmiechem i uspokoił ją:
— Tam wszystko zależeć będzie od władz partyjnych. Może jakoś się wykaraskam, a tu nie mam żadnej szansy. Byle tylko udało się z drugiem wyjściem na podwórze. Jeżeli Kuzyk nie obstawi tych drzwi, gotowi uciec.
Obiadu prawie nie jadł, później zaś położył się na kanapie i nie odzywał się do Arletki ani słowem, choć próbowała go rozruszać. Widocznie myślał o czemś intensywnie. Wieczorem wstał, zmienił ubranie i zabrał się do czyszczenia rewolweru.
— Trzymaj się, Franku — ścisnęła go za ramię Arletka.
Spojrzał na nią surowo:
— Lepiej się trzymam, niż ci się zdaje. No... idę. Jakbym nie wrócił... to nie przejmuj się zbytnio. Znajdzie się kto inny...
— Franku! Franku! Nie idź! Jeszcze czas. Uciekajmy!
— O nie, moja droga. Już się nie cofnę. Dowidzenia.
Pocałował ją prędko i nie oglądając się wyszedł. Dopiero na schodach uprzytomnił sobie, że usta jej drżały, a w oczach była taka dobra, taka głęboka czułość... Podniósł kołnierz palta i ruszył przed siebie.
Na Grzybowskiej, jak zwykle o tak późnej porze, ruch był mały. Tu i owdzie stały grupki przechodniów. Niepodobna było stwierdzić, czy która z nich nie należy do piątki Kuzyka. Kawiarenka Majewskiej składała się z dwóch pokoi. W pierwszym była lada, za którą urzędowała gospodyni. Tu też stało kilka stolików. Trzy z nich były obecnie zajęte. Przy jednym siedzieli Majster i Piekutowski, przy drugim trzej pijani tragarze z jedną z kelnerek. Przy trzecim dwaj robotnicy, popijający piwo i zajęci rozmową. Oparty o ladę stał wysoki, chudy mężczyzna w rozpiętej watowanej kurtce i jadł kanapkę z twarogiem.
— Tamci dwaj i ten muszą być z piątki — przemknęło przez głowę Murkowi — czwarty musi stać przed kawiarnią. Ale gdzie Kuzyk?... Może dopiero wejdzie?...
Murek przywitał się z Piekutowskim i z Majstrem. Podali sobie ręce w milczeniu. Usiadł tyłem do wyjścia i rzucił okiem do drugiego pokoju, skąd dochodziły również głosy.
— Coś pan taki blady, panie Murek — zagadnął go ironicznie Majster. — Masz pan jakie zmartwienie?
— Żebyś pan musiał tyle forsy wytrzasnąć, też byłbyś blady.
— Ale jest?
— Jest. Musi być, więc jest. Tylko bądźcie panowie ludźmi. Nie zabierajcie mi wszystkiego. Tę prośbę mam do was. — Mam całe dziesięć, jak obiecałem, ale z głodu zdechnę...
— Zaraz, zaraz — przerwał Piekutowski i zawołał: — Pani Majewska! Proszę tu kropelek. Trzy razy.
Kelnerka przyniosła wódkę, trzy angielki i dwa serdelki. Wypili, przekąsili, poczem Piekutowski zaczął mówić. Czego, jak czego, a tego by Murek miał odwoływać się do ich względności, nie przypuszczał. Jakże to? Okradł ich, oszukał, postąpił jak ostatnia świnia. Widać nie rozumie zupełnie, że za taką rzecz to i śmierci mało. I tak są dla niego za łagodni. Ale żeby wiedział, że oni lepsi od niego, to już niech tam...
— Jak Majster?... Zostawisz mu dwieście fajgli?
Majster spojrzał nań, jak na warjata:
— Za co?
— Pewno, że niema za co — przyznał Piekutowski — no, napijemy się jeszcze.
Kiwnął na kelnerkę i w tej chwili Murek podniósłszy wzrok zobaczył we framudze drzwi z sąsiedniego pokoju sylwetkę Kuzyka. Zegar nad bufetem wskazywał pięć po dziesiątej.
— To czas — zdecydował się Murek. Wychylił szklaneczkę z wódką, wytarł usta i zwrócił się do Piekutowskiego: — Nie wie pan, czy tędy wyjdę do ustępu?
— Co tak przyparło?
— Cały dzień latałem za pieniędzmi — usprawiedliwił się i wstał — Zaraz wrócę.
Całą siłą woli panował nad sobą, by nie przyśpieszyć kroku i nie obejrzeć się. W drugim pokoju przy stoliku tuż koło drzwi siedział Kuzyk. Nawet nie spojrzał na Murka, tylko nieznacznie poruszył dłonią, opartą na kolanie.
— Już — szepnął Murek i szedł przed siebie. Dwa większe towarzystwa siedziały tu mocno już podgazowane i hałaśliwe. Minął ich i zatrzymał się przy drzwiach. Nacisnął klamkę: były otwarte. Teraz obejrzał się i zamarł.
Zobaczył postać Kuzyka zasłaniającą przejście do sklepu jego szybki ruch ręki i błysk strzału. Jednocześnie odezwały się jeszcze dwa, trzy, może cztery rewolwery. Gwałtowny terkot strzałów przeszedł w kanonadę. Czyżby bronili się?... Krzyki, brzęk tłuczonego szkła, jęk, i rumor wywracanych stołów i krzeseł i huk wystrzałów. Trwało to może minutę, może tylko parę sekund, lecz Murek zdążył się opanować: wydobył rewolwer i wymierzył w szerokie plecy Kuzyka. Nacisnął cyngiel, raz, drugi, trzeci. Ktoś zgasił światło. Zanim jednak zgasło, zobaczył Kuzyka, padającego na wznak.
Skoczył do drzwi, przebiegł podwórze, bramę i już był na ulicy. Dygotały pod nim nogi, zęby szczękały. Dopiero przy rogu spostrzegł, że wciąż trzyma w ręku rewolwer. Przeraził się i schował go do kieszeni. Wskoczył do taksówki i kazał się wieść na Koszykową. Tu zapłacił. Doszedł do Marszałkowskiej i wsiadł do pierwszego tramwaju. Dojechawszy do placu Unji, znowu wziął taksówkę.
— Na... na Żoliborz — powiedział szoferowi.
Wszystko mu było jedno, dokąd jedzie. Po pierwsze, musiał zmylić ślady, po drugie, nie mógł znieść widoku ludzi. Musiał być sam, musiał ochłonąć. Wszystko w nim trzęsło się, dygotał każdy mięsień. I skupić myśli! Zapanować nad nerwami!... Zabił człowieka, zabił człowieka, bo musiał, bo to było konieczne dla własnego bezpieczeństwa. Kuzyk nie żyje, a nikt więcej nie wie tam nic ani o Murku, ani o Garbatym. Ani policja, ani komuniści nie dowiedzą się niczego. Zamknięte, i kamień w wodę. Jeżeli Kuzyk nie żyje! Jeżeli... Wprawdzie strzały były celne. Upadł. Ale może tylko jest ranny?... Jeżeli zabity, to nikt w tem zamieszaniu nie mógł zauważyć, od czyich kul. Tam przecie były istne jatki. Piekutowski i Majster napewno bronili się. Zbyt to wytrawni cwaniacy, by dali się zaskoczyć. Takim jedno mgnienie wystarczy, by zorjentować się w sytuacji. Oczywiście strzelali. Zatem Kuzyk mógł zginąć od ich kul i tak napewno zaraportują bojowcy z jego piątki władzom partyjnym. Jatki... Inni goście kawiarni też pewno zwiali, jak kto mógł. Tego rodzaju ludzie wolą nie mieć styczności z policją. Śledztwo będzie nader zagmatwane.
Co mogą stwierdzić? Przedewszystkiem tożsamość Piekutowskiego i Majstra, bo ci figurują w kartotekach Urzędu Śledczego. Z zeznań gospodyni i kelnerek ustalą, że siedział z nimi mężczyzna z brodą i w okularach, a gdy odszedł od stolika, posypały się strzały. Jego strzelającego mogli widzieć tylko tamci pijani goście z drugiego pokoju. Ci zaś napewno uciekli w ślad za nim przez podwórze. Więc znajdą poszlaki, lecz dowodu żadnego.
Pozatem zidentyfikują zwłoki Kuzyka. Jeżeli nie podejrzewają go o komunizm, tedy wyrobią sobie pogląd, że była to zwykła burda pijacka. Oczywiście, stwierdzą, że w kawiarni był niedozwolony wyszynk alkoholu. Zatem popili się i doszło do strzelaniny. Jeżeli zaś policja polityczna miała już Kuzyka na oku, powstanie koncepcja samosądu partyjnego. Tak czy owak policji trudno będzie wpaść na ślad Murka. Już łatwiej komunistom. Kuzykowa wprawdzie nie zdradzi się, że w przeddzień towarzysz Garbaty był u niej, ale czeladnicy ze stolarni mogą naprowadzić wywiad partyjny na ślad Arletki. Stąd wszakże daleko do niebezpieczeństwa. Pozostaje niebezpieczeństwo konfrontacji z tymi bojowcami, którzy widzieli Murka w towarzystwie rzekomych prowokatorów. Kuzyk jednak nie miał prawa powiedzieć im, że ten mężczyzna z brodą jest towarzyszem Garbatym. I napewno nie powiedział wogóle nic. Zatem to, że Murek przysiadł się do tamtych, mogło być zupełnie przypadkowe. Poszlaki, lecz nic pewnego.
Całe to rozumowanie o własnem bezpieczeństwie opierał Murek jednak na szeregu hipotez. Byłyby uzasadnione, jeżeli Piekutowski, Majster i Kuzyk nie żyją. Jeżeli nie zdążyli przed śmiercią złożyć żadnych zeznań. Jeżeli przedtem Kuzyk nie wygadał się. Słowem, jeżeli cały plan się udał.
Byłoby jednak szaleństwem wracać do domu, czy bodaj szukać schronienia u Czabanów na Skolimowskiej, zanim wszystko się nie potwierdzi. Pozatem zwykłe przygodne spotkanie na ulicy któregokolwiek z piątki, pociągnęłoby za sobą cały łańcuch komplikacyj. Tak, czy owak, należało na dzień lub dwa, zginąć z horyzontu, no, i nie pokazywać się więcej z tą brodą.
Wysiadł na placu Wilsona, wstąpił do cukierni i zatelefonował do Arletki:
— Zdaje się, że wszystko będzie pomyślnie — powiedział krótko. — Gdy tylko będę mógł, przyjdę. Nie niepokój się.
Usiadł i kazał sobie podać szklankę kawy. Zgóry zapłacił, lecz pić nie mógł. Jakiś spazm zacisnął gardło. Po dłuższym odpoczynku, przeszedł do tualety. Na szczęście było tu lustro. Wyjął z kieszeni kawałek mydła, namydlił twarz, wydobył brzytwę i zaczął się golić. Po kwadransie był gotów. Podniósł, jak najwyżej, kołnierz palta, nasunął kapelusz na oczy i szybko przeszedł przez salę cukierni.
Na dworze zaczął siąpić deszcz. Nie zwracał na to uwagi i skręcił w pierwszą uliczkę. Myśli uparcie wracały do kawiarenki na Grzybowskiej. Niewiadomo dlaczego, utknął mu w pamięci ów ruch dłoni Kuzyka, opartej na kolanie. Biedny człowiek. Czy mógł przypuszczać, że od przyjaciela, któremu wyświadczył tyle dobrego, od gościa, którego karmił, pielęgnował w chorobie i ukrywał, spotka go śmierć, nędzna śmierć, na brudnej podłodze od kul w plecy. I dlaczego, za co? Czem sobie na to zasłużył?... Był zacnym członkiem społeczeństwa, ideowcem, narażającym dla dobra sprawy, w którą wierzył, wolność osobistą i życie, ryzykującym dla tej sprawy swój, bądź co bądź, dobrobyt i możność spokojnej egzystencji... I jakaż to sprawiedliwość rządzi światem?...
— On tam leży zabity, a ja, ja, łajdak, złodziej, morderca, oszust, skrytobójca najpodlejszy z podłych, ja żyję i będę żył dalej, będę się bogacił, będę się bawił... I piorun we mnie nie strzeli i ziemia się podemną nie rozstąpi. Ani ludzie mnie nie potępią, jeżeli potrafię zdobyć się na odrobinę sprytu... Więc gdzież jest sprawiedliwość?... Którędyż dosięgnie mnie kara?... Chmury nad głową bezsilnie sieją małe kropelki deszczu, zarówno na złych i dobrych, a sądy ludzkie stają bezradne wobec mocnych, wobec przebiegłych i bogatych, wobec zbrodniarzy perfidnych i bezwzględnych, idących do celu po trupach. Jakaż to sprawiedliwość, która nie może skarać najgorszych... na którą można zastawić sidła i pułapki, przed którą można się ogrodzić nietylko potęgą materjalną, lecz zwykłym najnędzniejszym sprytem. Sprawiedliwość karze nie zbrodnię, lecz nieudolność zbrodniarza. Którędyż dosięgnie mnie?...
Z podniesionym kołnierzem, z pięściami wciśniętemi w kieszenie, włóczył się bez celu wśród wąskich, pustych
Uwagi (0)