Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖
Malte to powieść Rainera Marii Rilkego o charakterze autobiograficznym. Główny bohater, mieszkający od kilku tygodni w Paryżu, obserwuje rzeczywistość i snuje refleksje o charakterze egzystencjalnym.
Nadwrażliwy i niespokojny, przeżywający niemoc twórczą, ubogi, obserwuje niedolę ludzką, sięga pamięcią do lat dziecinnych i usilnie próbuje uchwycić, zatrzymać bezlitośnie uciekające życie.
Rainer Maria Rilke to austriacki poeta i prozaik, którego lata twórczości przypadają na koniec XIX i początek XX wieku. Uchodzi za jednego z prekursorów egzystencjalizmu w literaturze. Do jego autoryterów literackich należeli Schiller i Tołstoj, Rilke natomiast inspirował m.in. Stanisława Lema. Powieść Malte została wydana po raz pierwszy w 1912 roku, po jej wydaniu Rilke doświadczył dwunastoletniego kryzysu twórczego.
- Autor: Rainer Maria Rilke
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rainer Maria Rilke
Gdy znowu zima przyjdzie i będę musiał mieć nowy płaszcz — daj mi, abym go tak nosił, póki nowy będzie.
To nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać, kiedy chodzę w lepszych, od samego początku moich ubraniach i dbam o to, aby mieszkać gdziekolwiek. Ja nie zaszedłem tak daleko. Ja nie mam serca do ich życia. Gdyby mi ramię uschło, myślę, że ukryłbym je. A ona (nie wiem, czym zresztą i była), ona zjawiała się dzień w dzień przed tarasami kawiarnianymi, a chociaż bardzo jej było trudno zdjąć płaszcz i wygrzebać się z niewyraźnych szmat i łachmanów — nie żałowała trudu i zdejmowała, i ściągała tak długo, że ledwo można się było doczekać. A potem stała przed nami, skromna, z uschniętym swoim, okaleczonym kawałkiem — i widziało się, że to była osobliwość.
Nie, to nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać; ale wynosiłbym się nad nich, gdybym chciał im być równy. Równy nie jestem. Nie miałbym ani siły ich, ani ich miary. Pożywiam się — i tak jestem od posiłku do posiłku, najzupełniej beztajemniczy, oni wszakże utrzymują się prawie jak wieczni. Stoją na swoich powszednich narożnikach, także w listopadzie, i nie krzyczą od zimy. Mgła przychodzi i czyni ich niewyraźnymi i niepewnymi: oni jednak są. Byłem w podróży, byłem chory, wiele mi przeminęło: oni jednak nie umarli.
(Ja przecież nie wiem nawet, jak to być może, iż dzieci szkolne wstają w komórkach pełnych szaro cuchnącego zimna; kto je umacnia, te zziajane szkieleciki, że wybiegają na dwór, w dorosłe miasto, w mętny schyłek nocy, w wieczny dzień szkolny, wciąż jeszcze małe, ciągle pełne przeczucia, ciągle zapóźnione. Nie mam wyobrażenia o tym mnóstwie pomocy, jaką się ustawicznie zużywa.108)
To miasto pełne jest ludzi, którzy powolnie osuwają się ku tamtym. Każdy prawie broni się zrazu; ale są potem te wyblakłe, starzejące dziewczyny, co ustawicznie rezygnują bez oporu i już nie bronią się wcale przed należeniem do tych poniechanych, silne, w najgłębszym wnętrzu nie zużyte, które nigdy nie były kochane.
Może Ty mniemasz, mój Boże, iż mam wszystko zostawić i je kochać. Bo czemu tak mi trudno nie iść za nimi, skoro mnie wyminęły? Dlaczego wynajduję nagle najsłodsze, najbardziej mocne słowa, a mój głos łagodnie stoi we mnie między krtanią a sercem? Dlaczego wyobrażam sobie, jak niezmiernie ostrożnie przyłożyłbym je do mego oddechu, te kukły, którymi życie igrało, każdej wiosny ramiona im roztwierając do niczego i wciąż niczego — aż te ramiona rozluźniły się w barkach. Nigdy nie spadały z bardzo wysokich nadziei, więc nie zbiły się, ale otłuczone są i dla życia już za liche. Tylko zbłąkane koty przychodzą do izdebki nad wieczorem i pazurami drapią je chyłkiem, i śpią na nich. Czasem za którąś z nich idę przez dwie uliczki. One suną wzdłuż domów, co chwila zjawiają się ludzie i zasłaniają je, a one za nimi suną dalej jak nic.
A jednak wiem, gdyby ktoś teraz spróbował je pokochać, stałyby mu się ciężkie, jak ludzie, którzy za daleko zaszli i przestają iść. Myślę, że tylko Jezus zniósłby je, mający jeszcze w całym ciele zmartwychwstanie; lecz Jemu wcale na nich nie zależy. Tylko miłujące uwodzą Go, nie te, co czekają z maleńkim talentem kochanki, niby z zimną lampą.
Wiem: jeżeli jestem przeznaczony do rzeczy ostatecznych, na nic mi się nie zda, że się maskuję w mym lepszym ubiorze. Czyż on pośrodku królowania nie zsunął się do ostatnich? On, który zamiast wzbić się w górę, zniżył się aż na dno. Prawda, wierzyłem w swoim czasie w tych innych królów, chociaż ich parki niczego już nie dowodziły. Ale noc jest, zima, marznę, wierzę w niego. Albowiem wspaniałość jest tylko chwilą, a nigdy nie widzieliśmy nic dłuższego nad nędzę. Król wszelako ma trwać.
Czyż ten król nie jest jedynym, który się utrzymał pod swym obłędem, jak woskowe kwiaty pod kloszem szklanym? Dla innych modlono się po kościołach o długie życie, od niego natomiast żądał kanclerz Jean Charlier Gerson, aby wieczny był, a to było wówczas, kiedy był już najmizerniejszy, nędzny i nieledwie ubogi mimo swej korony.
Było to wówczas, kiedy od czasu do czasu tajemnie, z poczernionymi twarzami, napadali go ludzie w jego łożu, aby mu zedrzeć wgniłą we wrzody koszulę, którą już dawno miał za siebie samego. Ściemniano komnatę, a oni spod sztywnych ramion wydzierali mu zbutwiałe strzępy, drąc jak mogli. Potem jeden poświecił — i wtedy dopiero odkryli na jego piersi rozropiałą ranę, w której ugrzązł żelazny amulet, ponieważ go co noc przyciskał całą siłą swojej żarliwości. Stał teraz amulet głęboko w nim, straszliwie kosztowny, w perlistej oprawie z ropy, niby cudotwórczy szczątek w niecce relikwiarza. Twardych wybrano pomocników, ale nie byli dość odporni na wstręt, kiedy robactwo, spłoszone, ku nim wystawało z flandryjskiego barchanu109, a opadając z fałd, wpełzywało im kędyś w rękawy.
Gorzej z nim było bez wątpienia od czasów tej dziewczyny, zwanej parva regina110; wszak ona była jeszcze gotowa leżeć przy nim z całą swoją jaśnią i młodością. Potem umarła. I odtąd nikt już nie ważył się przydać nałożnicy temu ścierwu. Ona nie przekazała nikomu owych słów i pieszczot, jakimi króla można było ugłaskać. Tak nikt już nie przedarł się przez tego ducha rozdziczenie; nikt nie pomagał mu wyjść z szczelin jego duszy; nikt tego nie pojmował, kiedy on sam nagle wychodził z okrągłym spojrzeniem zwierzęcia idącego na pastwisko. Kiedy potem poznawał zaaferowaną twarz Juvenala, przypominał sobie państwo takie, jakie było na końcu. I chciał doganiać, czego zaniedbał.
Była to jednak wina wydarzeń w owych czasach, że nie można ich było wyłożyć w sposób oględny. Gdzie coś się działo, tam działo się całym ciężarem i było jak z jednej bryły, kiedy się je mówiło. Bo i cóż można było ująć z tego, że brat jego był zamordowany, że wczoraj Walentyna Visconti, przezeń zawsze lubą siostrą nazywana, klęczała przed nim, wszystką czerń wdowią odgarniając sprzed skarg i oskarżeń zniekształconej twarzy? A dzisiaj stał twardy i wymowny obrońca i dowodził praw książęcego mordercy póty, aż zbrodnia prześwietliła się i jakby jasno miała wstąpić w niebo. A sprawiedliwym być znaczyło naginać prawo dla wszystkich. Walentyna Orleańska bowiem z frasunku111 zmarła, acz zemstę przyrzeczono jej. A cóż to pomogło księciu burgundzkiemu przebaczać i przebaczać; na niego przyszedł czarny skwar rozpaczy tak, że już od tygodni głęboko mieszkał pod namiotem w puszczy pod Argilly, twierdząc, iż nocą musi słyszeć krzyk jeleni na ulżenie duszy.
Jeżeli się potem przemyśliwało to wszystko, wciąż od nowa, aż do końca, w całej tej krótkości, żądał lud ujrzenia jednego — i widział jednego: bezradnego. Wszelako lud radował się tym widokiem; zrozumiał, że to był król: ten cichy, ten cierpliwy, który był po to jedno, aby dopuścić, iżby poprzez niego Bóg działał w swym późnym zniecierpliwieniu. W tych uświadomionych momentach na balkonie swego Hôtel Saint-Pol przeczuwał król może swój postęp skryty; ów dzień pod Roosbecke przyszedł mu na myśl, kiedy go stryj de Berry za rękę wziął, aby go zaprowadzić przed pierwsze gotowe zwycięstwo. Zmierzył wówczas okiem, w dziwnie długo jasny dzień listopadowy, nieprzejrzane masy Gandawian, zadławione własnym natłokiem, kiedy je zszarżowano ze wszech stron. Spowici w siebie, wkręceni jak zwoje olbrzymiego mózgu, leżeli kupami, w które sami się powiązali, aby być blisko. Dech zapierało człowiekowi, gdy widział tu i tam ich uduszone twarze; trudno było ujść wyobrażeniu, że powietrze — wyparte zostało daleko ponad te od ścisku jeszcze stojące trupy, wyparte nagłym wyjściem tylu zrozpaczonych dusz.
To mu w głowę wbito, jako początek jego sławy. I on to zapamiętał. Ale jeżeli tamto wówczas było triumfem śmierci, to teraz to, że stał tu, na swoich słabych nogach, prosty na wszystkich tych oczach, to było misterium miłości. Na tamtych innych doświadczył, że to pole bitwy można było pojąć, mimo iż było tak niesłychane. To jednak tutaj pojęte być nie mogło; przedziwne było tak samo, jak ongi ów jeleń ze złotą obrożą w lesie pod Senlis. Tylko że teraz on sam był zjawą, a inni zatopieni byli w patrzeniu. I nie wątpił, że dech stracili i to samo mieli dalekie oczekiwanie, które jego kiedyś opadło w ów rozmłodzieńczony łowów dzień, kiedy ta cicha twarz, wielkooka, wystąpiła z krzewiny. Tajemnica widzialności rozlała się po jego subtelnej postaci. Nie drgnął w lęku, że przeminie, cienki uśmiech na szerokiej prostej twarzy przeszedł w naturalne trwanie, jak z kamiennych świętych, i nie trudził go. Tak podawał się — i była to jedna z onych chwil, które są wiecznością widzianą w skrócie. Tłum ledwo to zdołał znieść. Umocniony, niewyczerpanie wzmożonym pocieszeniem nakarmiony, przełamał ciszę okrzykiem radości. Lecz w górze na balkonie był już tylko Juvenal de Ursins i zawołał w najbliższe uciszenie, że król pojawi się od ulicy Saint-Denis, jadący do Bractwa Pasyjnego oglądać misteria112.
W takich dniach król pełen był łagodnej świadomości. Gdyby jakiś malarz w owych dniach pomysłu szukał dla wyobrażenia bytu rajskiego, nie znalazłby wzoru pełniejszego nad króla ukojoną postać, kiedy w jednym z wysokich okien Luwru stała pod ramion opadem.
Wertował książeczkę Krystyna de Pisan, nazwaną Drogą długiej nauki i jemu poświęconą. Nie czytał uczonych mów bojowych tego alegorycznego parlamentu, który postanowił wynaleźć księcia, który by godzien był panować światu. Książeczka otwierała się przed nim zawsze w najprostszych miejscach: gdzie o tym sercu była mowa, co przez trzynaście lat, niby retorta nad ogniem bólu, na to tylko służyło, by destylować dla oczu wodę goryczy. Pojmował, że konsolacja prawdziwa poczynała się wtenczas dopiero, gdy szczęście dostatecznie było minione i na zawsze przeszło. Nic tak mu nie było bliskie, jak to pocieszenie. I podczas gdy jego wzrok obejmował pozornie most po tamtej stronie — poprzez to serce, które silna Cumaea pochwyciła na wielkich dróg koleje, lubił widzieć świat, ówczesny świat: zuchwałe morza, obcowieżowe miasta, w zamknięciu trzymane naporem szerokich dali; skupionych gór samotność ekstatyczną i te w lękliwych wątpieniach przebadane nieba, co zamykały się dopiero jak czaszka nad mózgiem niemowlęcia.
Ale gdy wchodził ktoś do komnaty, przerażał się — i duch jego wolno zachodził mgłą. Pozwalał, by go sprzed okna odprowadzano i zajmowano czymkolwiek. Nauczyli go zwyczaju ślęczenia godzinami nad szeregiem rycin i on nie oponował, jeno korciło go, że przewracając karty, nigdy nie można było paru obrazków mieć przed oczyma i że wszystkie one tkwiły mocno w foliałach113, tak iż nie sposób było przesuwać jeden pod drugim.
Raz przypomniał sobie ktoś talię kart zupełnie zapomnianą — i król do łask przyjął tego, który mu ją przyniósł, tak mu do serca przypadły te tekturki, barwne i pojedynczo ruchliwe, i pełne kształtu. I podczas gdy gra w karty w modę weszła pośród dworzan, król siedział w bibliotece i grał sam. Dokładnie tak jak on otwierał oto dwóch królów obok siebie, tak Bóg onegdaj złożył razem jego z cesarzem Wacławem. Niekiedy umierała królowa, wtedy kładł asa czerwiennego na nią, to było jak kamień grobowy. Nie dziwił się, że w tej talii było kilku papieży; urządził Rzym po drugiej stronie stołu, a tu, pod jego prawicą, było Avignon114. Rzym był mu obojętny, nie wiedzieć czemu wyobrażał go sobie okrągłym i już nie upierał się przy tym. Ale Avignon znał. I ledwo to pomyślał, wspomnienie powtórzyło mu wysoki, hermetyczny pałac i wysilało się nadmiernie. Zamknął oczy i musiał odetchnąć głęboko. Bał się złych snów na najbliższą noc.
Na ogół jednakże było to zajęcie naprawdę kojące, a oni mieli rację, poddając mu je wciąż na nowo. Takie godziny utwierdzały go w przekonaniu, że jest królem, królem Karolem Szóstym. Nie znaczy to, że się wyolbrzymiał; bardzo daleka była mu myśl, że jest czymś więcej nad taki świstek, ale umacniała się w nim pewność, że i on był określoną kartą, złą może, wygrywaną w gniewie, taką, która zawsze przegrywa, ale zawsze tą samą, ale nigdy inną.
A jednak, kiedy tak minął tydzień w jednostajnym samopotwierdzaniu, ciasno się mu czyniło w sobie. Skóra wyprężyła się mu na karku i wkoło czoła, jak gdyby nagle poczuł zbyt wyraźny swój kontur. Nikt nie wiedział, jakiej się wówczas pokusie poddawał, kiedy potem o misteria pytał i początku ich doczekać się nie mógł. A gdy wreszcie zaczęły się, mieszkał częściej na rue Saint-Denis niż w swoim Hôtel Saint-Pol.
Było to fatum tych zobrazowanych poematów, że bezustannie uzupełniały się i rozszerzały, i rosły do dziesiątek tysięcy wierszy tak, iż wreszcie czas w nich był czasem rzeczywistym, mniej więcej tak, jakby ktoś globus zrobił o rozmiarach kuli ziemskiej. Próżna wewnątrz estrada, pod którą było piekło, a nad którą, dobudowane przy kolumnie, pozbawione poręczy rusztowanie balkonu oznaczało poziom raju, ta estrada przyczyniała się tylko do zmniejszenia złudy. Albowiem stulecie to w istocie z nieba i piekła uczyniło rzeczy ziemskie: żyło z sił, obu, iżby przetrwać siebie.
Były to dni onego awiniońskiego chrześcijaństwa, które lat temu kilkadziesiąt zwarło się dokoła Jana Dwudziestego Drugiego, z taką masą mimowolnej pochrony, że na miejscu jego pontyfikatu, zaraz po nim, powstał ogrom tego pałacu, zamknięty i ciężki jak najostateczniejsze ciało ochronne dla bezdomnej duszy wszystkich. On sam natomiast, ten mały, lekki, duchowy starzec, mieszkał jeszcze w otwartej przestrzeni. Natychmiast po zjawieniu się, nie zwlekając, poczynał na wszystkie strony działać szybko i skąpo, a misy trucizną zaprawne stały na jego stole biesiadnym. Pierwszy puchar trzeba było zawsze wylać, bo ów kawałek rogu jednorożca miał zły kolor, kiedy go z pucharu wyciągał podczaszy. Bezradny, nie wiedząc, gdzie by je schować, obnosił siedemdziesięcioletni ów starzec figurki woskowe, jakie z niego zrobiono, aby go w nich zniszczyć. I zadrasnął się nieraz o długie igły, którymi one były przekłute. Można je było stopić, ale tyle się już naprzerażał tymi tajemnymi symulakrami, że wbrew swojej silnej woli wytwarzał nieraz myśl, iż mógłby w ten sposób stać się sam sobie zabójczym i zaniknąć jak wosk na ogniu. Uszczuplone jego ciało tylko wyschło bardziej od zgrozy i utrwaliło się.
Ale teraz rzucono się na ciało jego państwa. Z Granady podjudzeni zostali Żydzi do wytępienia wszystkich chrześcijan — a tym razem kupili sobie straszniejszych wykonawców. Nikt nie wątpił, na skutek pierwszych już słuchów, że istnieje spisek trędowatych; widzieli nawet już niektórzy, jak rzucali w studnie wiązki straszliwej swej zgnilizny. Nie była to łatwowierność, że podobną rzecz od razu uznano za możliwą. Przeciwnie, wiara stała się tak ciężka, że wysuwała się z ich drżących rąk i spadała aż na dno studzien. I znowu starzec gorliwy musiał truciznę odganiać od krwi. W czasie swych napadów zabobonności przepisał sobie i otoczeniu Anioł Pański przeciw demonom zmierzchu, i odtąd na całym wzburzonym świecie co wieczór dzwoniono tę kojącą modlitwę. Poza tym jednak wszystkie bulle
Uwagi (0)