Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖
Malte to powieść Rainera Marii Rilkego o charakterze autobiograficznym. Główny bohater, mieszkający od kilku tygodni w Paryżu, obserwuje rzeczywistość i snuje refleksje o charakterze egzystencjalnym.
Nadwrażliwy i niespokojny, przeżywający niemoc twórczą, ubogi, obserwuje niedolę ludzką, sięga pamięcią do lat dziecinnych i usilnie próbuje uchwycić, zatrzymać bezlitośnie uciekające życie.
Rainer Maria Rilke to austriacki poeta i prozaik, którego lata twórczości przypadają na koniec XIX i początek XX wieku. Uchodzi za jednego z prekursorów egzystencjalizmu w literaturze. Do jego autoryterów literackich należeli Schiller i Tołstoj, Rilke natomiast inspirował m.in. Stanisława Lema. Powieść Malte została wydana po raz pierwszy w 1912 roku, po jej wydaniu Rilke doświadczył dwunastoletniego kryzysu twórczego.
- Autor: Rainer Maria Rilke
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rainer Maria Rilke
Bóg raczy wiedzieć, czy byłem wówczas pod wrażeniem. Lecz teraz, po tylu latach, wspominam opis, jak trup fałszywego cara rzucony został w tłum i leżał przez trzy dni rozszarpany i skłuty, i z maską na twarzy. Nie ma naturalnie nadziei, aby ta mała książeczka kiedykolwiek wpadła mi w ręce. Ale to miejsce musiało być dziwne. Miałbym też ochotę odczytać, jak odbyło się to spotkanie z matką. Widocznie czuł się bardzo pewny, skoro ją sprowadzał do Moskwy; jestem przekonany nawet, że on w tym czasie tak silnie wierzył w siebie, iż miał uczucie, jakoby powoływał swoją naprawdę matkę. A ta Maria Nagoj, która w pośpiesznej podróży nadjechała ze swego biednego klasztoru, zyskałaby wszystko, gdyby potwierdziła. Czy wszakże jego niepewność nie zaczęła się właśnie od tego, że ona go poznała? Skłonny jestem uwierzyć że siła jego przemiany polegała na tym, że nie był już synem niczyim.
(To jest ostatecznie siłą wszystkich młodzieńców, którzy odeszli.98)
Lud, który go sobie wypragnął, nie wyobrażając sobie nikogo, nadał mu tym większe swobody i poszerzył granice jego możliwości. Natomiast oświadczenie matki, nawet jako fałsz świadomy, miało jeszcze moc pomniejszenia go; ograniczyło go do zmęczonego naśladownictwa; poniżyło do jednostki, a on nią nie był; zrobiło z niego oszusta. A oto przyszła, łagodząc jego pewność, przyszła jeszcze ta Maryna Mniszech99, która zaparła się jego na swój sposób, jako że nie w niego wierzyła, jak się okazało później, ale w każdego. Nie mogę oczywiście zaręczyć, do jakiego stopnia to wszystko uwzględnione było w tej opowieści. To, mam wrażenie, należałoby opowiedzieć.
Ale nawet pomijając to wszystko, wydarzenie niniejsze bynajmniej nie jest przestarzałe. Można by teraz pomyśleć sobie kogoś, kto wiele starania wkłada w ostatnie chwile; nie myliłby się. Bardzo wiele dzieje się w tych chwilach.
Jak z najgłębszego snu skacze ku oknu i poza okno w podwórze między warty. Nie może się sam podnieść; muszą mu pomóc. Prawdopodobnie noga jest złamana. Oparty o dwu żołnierzy, czuł, że wierzą w niego. Ogląda się, inni też w niego wierzą. Prawie mu ich żal, tych olbrzymich strzelców, źle chyba musi już być: Iwana Groźnego znali w całej jego rzeczywistości — i wierzą w niego. Miałby ochotę ich objaśnić, ale otworzyć usta, to znaczyłoby po prostu krzyczeć. Ból w nodze piekielny, a on tak mało mniema o sobie w tej chwili, że nic nie wie prócz bólu. A potem nie ma czasu. Następują. Widzi Szujskiego, a za nim wszystkich. Zaraz będzie koniec. Ale nagle jego warty zwarły się. Nie dają go. I staje się cud. Wiara tych starych żołnierzy szerzy się — już nikt nie chce iść. Szujski, tuż przed nim, rozpaczliwie woła ku oknu w górze. Nie ogląda się. Wie, kto tam stoi, pojmuje, że robi się cicho, bez żadnego przejścia, cicho. Teraz pojawi się głos, który on zna z tamtych czasów, ten wysoki, fałszywy głos, co się zbytnio natęża. I oto słyszy carową-matkę, która się go zapiera.
Dotąd rzecz toczy się sama, ale teraz — proszę — barda, złotoustego barda! Albowiem od tych paru zdań, co jeszcze pozostały, musi potęga iść ponad wszelkie przeczenie. Czy to się powie, czy nie, przysiąc trza jednak, że między głosem a strzałem pistoletu, w niesłychanym streszczeniu, jeszcze raz była w nim moc i wola: być wszystkim. Bo nie zrozumie się, jakie to wspaniale konsekwentne, że strój nocny mu podziurawili i kłuli go zewsząd, czyli100 natrafią na twardość osoby w nim. I że w śmierci jeszcze nawet maskę miał, przez trzy dni, maskę, której się już był wyrzekł prawie.
Gdy się teraz zastanawiam, wydaje mi się to dziwne, że w tejże samej książce opowieść była o zgonie tego, który przez całe swoje życie jeden był, równy, twardy i nieprzemienny jak granit i coraz to cięższy dla wszystkich, którzy go znosili. Jest obraz jego w Dijon. Ale wiadomo i bez tego, że był krótki, poprzeczny, hardy i rozpaczliwy. O rękach tylko nie pomyślałoby się może. Ręce te są wściekle ciepłe, co wiecznie chciałyby się chłodzić i mimowolnie kładą się na rzeczy zimne, kładą się rozcapierzone, z powietrzem między wszystkimi palcami. W te ręce mogła z impetem strzelać krew, tak jak innym do głowy uderza — a zaciśnięte były w istocie jak głowy wariatów, huczące od szaleńczych pomysłów.
Niesłychanej potrzeba było ostrożności, aby żyć z tą krwią. Książę zamknięty z nią był w samym sobie, a niekiedy bał się jej — gdy chodziła dokoła niego, skurczona i ciemna. Jemu samemu mogła niesamowicie obcą wydawać się ta żwawa, półportugalska krew, której prawie nie znał. Często lęk go opadał, że ona we śnie napadnie go i rozszarpie. Udawał, że ją ujarzmia, lecz zawsze trwał w jej strachu. Nie śmiał nigdy kochać kobiety, aby krew nie wpadła w zazdrość, a tak gwałtowna była, iż nigdy wina nie tknął ustami; miast piciem, uśmierzał ją potrawą z rozgotowanych róż. A jednak raz pił, w obozie pod Lozanną, kiedy Granson było stracone; chory był wtedy i odosobniony, i pił wiele czystego wina. Ale wówczas spała jego krew. W ostatnich jego głupich latach zapadała niekiedy w ten ciężki, zwierzęcy sen. Wtedy okazywało się, w jakim stopniu był w jej mocy, bo kiedy krew spała, on był niczym. Wtedy nikt z otoczenia nie miał prawa wchodzić; wtedy nie rozumiał, co mówili. Obcym posłom nie mógł się pokazywać, tak był opustoszały. Wówczas siedział i czekał, aż ona się zbudzi. I zazwyczaj zrywała się jednym skokiem i buchnąwszy z serca, ryczała.
Dla tej krwi włóczył z sobą wszystkie te rzeczy, z których nic sobie nie robił. Trzy wielkie diamenty i wszystkie te kamienie; koronki flandryjskie101 i kobierce z Arras, całe stosy. Jedwabny namiot ze sznurami kręconymi ze złota i czterysta namiotów dla orszaku. I malowidła na drzewie, i dwunastu ze szczerego srebra apostołów. I księcia tarenckiego, i księcia Clève, i Filipa badeńskiego, i pana Château-Guyon. Chciał bowiem wmówić swojej krwi, że jest cesarzem, a nic ponad nim; iżby się go bała. Ale krew nie wierzyła, wbrew tylu dowodom, była to krew podejrzliwa. Może przez jakąś chwilę trzymał ją w niepewności. Ale rogi z Uri zdradziły go. Odtąd krew jego widziała, że była w zatraceńcu: i chciała się wyrwać.
Tak rzecz widzę teraz, ale wówczas miałem wrażenie przede wszystkim, iż czytam o dniu Trzech Króli, kiedy go szukano.
Młody Lotaryńczyk, który dnia poprzedniego, natychmiast po tej dziwnie pośpiesznej bitwie wjechał był do swego mizernego Nancy, o bardzo wczesnej porze zbudził otoczenie, pytając o księcia. Gońca za gońcem słano, a on sam od czasu do czasu zjawiał się w oknie, niespokojny i zatroskany. Nie zawsze poznawał, kogo tam przynosili i wozili na tych noszach i wozach, widział tylko, że nie księcia. I wśród rannych nie było go, a z jeńców, których wciąż jeszcze przyprowadzano, żaden go nie widział. Uchodźcy natomiast na wsze strony roznosili przeróżne wieści i byli zbałamuceni i strachliwi, jakby w obawie, że natkną się na niego.
Zmierzchało już, a o nim nie było słychu. Wieść, że zaginął, miała dość czasu, aby się rozejść w ów długi wieczór zimowy. A gdziekolwiek docierała, i budziła we wszystkich nagłą, przesadną pewność, że on żyje. Nigdy chyba książę nie był tak rzeczywisty w każdej wyobraźni, jak onej nocy. Nie było domu, gdzie by nie czuwano czekając nań i gdzie by nie wyobrażano sobie jego stukania. A skoro nie przychodził, to dlatego, że już poszedł dalej.
Mróz był tej nocy, a zarazem jak gdyby marzła idea, że on jest; tak twardą się stała. I minęło sporo lat, zanim się rozpłynęła. Wszyscy ci ludzie, nie bardzo sobie zdając sprawę, obstawali przy nim. Los, jaki on na nich ściągnął, znośny był tylko dzięki jego postaci. Tak trudno im było nauczyć się, że był; teraz wszakże, kiedy go znali, uważali, że łatwo było go spamiętać i nie sposób zapomnieć.
Ale następnego dnia, siódmego stycznia, we wtorek, poszukiwania jednak zaczęły się od nowa. I tym razem z przewodnikiem. Był to paź księcia, a podobno widział z daleka, jak pan jego runął; teraz miał wskazać miejsce. Paź sam nic nie opowiadał, hrabia Campobasso przyprowadził go i mówił za niego.
Szedł teraz na przedzie, a inni trzymali się tuż za nim. Kto go tak widział zakapturzonego i osobliwie niepewnego, z trudem uwierzyłby, że to był naprawdę Gian-Battista Colonna, piękny jak dziewczyna i delikatny w przegubach. Drżał z zimna. Powietrze było sztywne od nocnego mrozu, pod krokami dźwięczało jak zgrzytanie zębów. Zresztą marzli wszyscy. Jeden tylko książęcy błazen, przezwany Louis-Onze, dbał o ruch. Udawał psa, wybiegał naprzód, wracał i przez chwilę na czworakach drałował przy chłopcu. A skoro z daleka widział trupa, przyskakiwał do niego i pochylał się, i dogadywał mu, aby się postarał i był tym, którego szukają. Dawał trupowi trochę czasu do namysłu, lecz potem wracał kwaśny i groził, i klął, i skarżył się na upór i gnuśność umarłych.
I szli bezustannie i nie było końca. Miasto już ledwo było widać; pogoda bowiem zamknęła się tymczasem, mimo zimna, i stała się szara i nieprzezroczysta. Kraj leżał płaski i obojętny, a mała i gęsta grupa ludzi wyglądała coraz bardziej zbłąkanie, im dalej się posuwała. Nikt nie mówił nic, jedna tylko starowina, która się przyplątała, żuła coś i kiwała przy tym głową; może modliła się.
Nagle stanął przewodnik i rozejrzał się. Potem zwrócił się raptownie do Lupiego, portugalskiego lekarza książęcego, i wskazał przed siebie. O kilka kroków dalej była powierzchnia lodu, coś jakby kałuża lub staw — i tam leżało, na poły załamanych, dziesięć czy dwanaście trupów. Obnażone były prawie zupełnie i obrabowane. Lupi zgięty i uważny obchodził je kolejno. I oto poznano pana Olivier de la Marche i księdza, gdy tak każdy obchodził osobno. A starowina już klęczała w śniegu i skomlała schylona nad wielką ręką, której palce rozcapierzone jeżyły się ku niej.
Zbiegli się wszyscy. Lupi próbował z kilku sługami obrócić trupa, ponieważ leżał na twarzy. Ale twarz przymarzła, a kiedy odrywano ją od lodu, jedna warga oddarła się cienko i krucho — i pokazało się, że drugą wyszarpały psy lub wilki, a rozpłatana całość była wielką raną, co poczynała się od ucha tak, iż o twarzy nie mogło być mowy.
Jeden po drugim oglądał się poza siebie; każdy mniemał, że ujrzy poza sobą Rzymianina, pazia. Ale zobaczyli tylko błazna, który nadbiegł zły i okrwawiony. Trzymał płaszcz jakiś w wyciągniętych rękach i trząsł nim, jakby coś miało wypaść. Ale płaszcz był pusty. Więc zaczęto szukać znamion i znalazły się niektóre. Rozpalono ogień i umyto ciało ciepłą wodą i winem. Blizna na szyi ukazała się i ślady po obu wrzodach. Lekarz już nie wątpił. Ale porównywano jeszcze inne znaki. Louis-Onze kilka kroków dalej znalazł wielkie cielsko karego konia Moreau, którego dosiadał książę onego dnia pod Nancy. Siedział na nim zwieszając krótkie nogi. Krew wciąż jeszcze sączyła mu się z nosa do ust i widać było po nim, że czuje jej smak. Któryś ze sług przypomniał, że książę miał u lewej nogi wrośnięty paznokieć i wszyscy szukali paznokcia.
A błazen trzepotał, jakby go łaskotano i wrzeszczał:
— Ach, Monseigneur102! Daruj im, że odkrywają twoje ciężkie błędy, durnie te, a nie poznają cię po wydłużeniu mojej twarzy, gdzie stoją twoje cnoty.
(Błazen książęcy wszedł także pierwszy, kiedy zwłoki umieszczono na marach. Było to w domu niejakiego Jerzego Marquis, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego. Całun jeszcze nie był nałożony, więc błazen miał wrażenie pełne. Biel kamizeli i karmazyn płaszcza szorstko i nieuprzejmie odgraniczały się od siebie pomiędzy dwiema czerniami baldachimu i łoża. Na przedzie szkarłatne buty z cholewami sterczały ku niemu złoceniami wielkich ostróg. A że to tam w górze było głową, co do tego nie mogło być sporu, skoro się ujrzało koronę. Była to duża korona książęca z jakimiś kamieniami.
Louis-Onze obchodził i oglądał wszystko szczegółowo. Pomacał nawet atłas, choć mało się na tym znał. Dobry chyba atłas, może nieco tani jak na dom burgundzki. Cofnął się raz jeszcze dla objęcia całości. Barwy w śnieżnym świetle dziwnie były nie powiązane. Zapamiętywał sobie każdą z osobna.
— Dobrze ubrany — rzekł wreszcie z uznaniem — może odrobinę za wyraźnie.
Śmierć wydała mu się jak kuglarz z lalkami, któremu na gwałt potrzeba księcia.103)
Dobrze jest pewne rzeczy, które już się nie zmienią, stwierdzać po prostu, nie żałując faktów ani ich nie sądząc. Tak i ja doszedłem do wniosku, że nigdy nie umiałem naprawdę czytać. W dzieciństwie czytanie wydawało mi się fachem, który miało się wziąć na siebie kiedyś później, gdy będą przychodziły te wszystkie fachy, jeden po drugim. Szczerze mówiąc, nie miałem wyraźnego pojęcia, kiedy by to być mogło. Polegałem na tym, że człowiek to poczuje, skoro życie niejako przewróci się i tylko już od zewnątrz iść będzie, tak jak przedtem od wnętrza. Wyimaginowałem sobie, że będzie ono wówczas wyraźne i jednoznaczne i że nie będzie go można rozumieć fałszywie. Wcale nie proste, przeciwnie, mocno wymagające, splątane i, jeżeli o to chodzi, ciężkie, ale bądź co bądź widzialne. Ta dziwna nieokreśloność dzieciństwa, ta nieproporcjonalność, ta niemożność przewidzenia nigdy — wszystko to byłoby wówczas przezwyciężone. Trudno było wprawdzie pojąć, dlaczego. Właściwie przybierało to wciąż jeszcze i zamykało się zewsząd, a im bardziej wyzierał człowiek na zewnątrz, tym więcej wnętrza poruszał w sobie: Bóg wie, skąd to szło. Lecz prawdopodobnie urastało do miary ostatecznej i urywało się potem za jednym zamachem. Łatwo było obserwować, że dorośli bardzo mało się tym niepokoili; chodzili po świecie i sądzili, i działali, a jeśli kiedykolwiek mieli trudności, to dla przyczyn zewnętrznych.
W początkach takich przemian umieściłem czytanie. Wtedy z książkami obcowałoby się jak ze znajomymi, istniałby czas na to, określony, równo i mile mijający czas, tyle właśnie, ile się człowiekowi spodoba. Oczywiście niektóre byłyby bliższe, a trudno powiedzieć, że byłby człowiek ubezpieczony przed straceniem nad nimi od czasu do czasu jakiejś pół godziny: spaceru, terminu umówionego, początku przedstawienia lub pilnego listu. Ale żeby się człowiekowi włos skręcił i powichrzył, jak gdyby się na nim leżało, żeby się miało uszy mieć rozpalone i ręce zimne jak metal, żeby świeca spaliła
Uwagi (0)