Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖
Malte to powieść Rainera Marii Rilkego o charakterze autobiograficznym. Główny bohater, mieszkający od kilku tygodni w Paryżu, obserwuje rzeczywistość i snuje refleksje o charakterze egzystencjalnym.
Nadwrażliwy i niespokojny, przeżywający niemoc twórczą, ubogi, obserwuje niedolę ludzką, sięga pamięcią do lat dziecinnych i usilnie próbuje uchwycić, zatrzymać bezlitośnie uciekające życie.
Rainer Maria Rilke to austriacki poeta i prozaik, którego lata twórczości przypadają na koniec XIX i początek XX wieku. Uchodzi za jednego z prekursorów egzystencjalizmu w literaturze. Do jego autoryterów literackich należeli Schiller i Tołstoj, Rilke natomiast inspirował m.in. Stanisława Lema. Powieść Malte została wydana po raz pierwszy w 1912 roku, po jej wydaniu Rilke doświadczył dwunastoletniego kryzysu twórczego.
- Autor: Rainer Maria Rilke
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Malte - Rainer Maria Rilke (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rainer Maria Rilke
— Hola! Tu czmychać nie wolno! — rzekła Wiera Szulinówna rozweselona.
Nachyliła się ku mnie, a ja byłem zdecydowany nic nie zdradzać tej ciepłej osobie. Lecz ona, kiedy nie rzekłem nic, przypuściła z punktu, że zwykła potrzeba naturalna popchnęła mnie do drzwi; pochwyciła mnie za rękę i już zaczęła iść, i chciała mnie trochę poufale, a na poły wyniośle, zaprowadzić gdzieś. Miłe to nieporozumienie drasnęło mnie do żywego. Wyrwawszy się spojrzałem na nią zły.
— Dwór chcę zobaczyć — rzekłem dumnie.
Nie zrozumiała.
— Ten duży dwór, tam przy schodach.
— Głuptasku! — rzuciła machnąwszy ręką — tam przecież nie ma już żadnego dworu...
Upierałem się.
— Pójdziemy kiedy za dnia — zaproponowała pojednawczo — teraz tam się wałęsać nie można. Są tam doły, a zaraz za tym tatusiowe rybne sadzawki, którym się zamarzać nie pozwala. Wpadniesz tam i będziesz rybą.
Z tymi słowami popchnęła mnie przed sobą na powrót do jasnych komnat. Tu siedzieli wszyscy i rozmawiali, a ja przyjrzałem im się po kolei; ci naturalnie idą tam tylko wtedy, gdy go nie ma — pomyślałem z pogardą — gdybyśmy tu mieszkali, maman i ja, to byłby zawsze.
Maman miała wygląd roztargniony, podczas gdy wszyscy mówili równocześnie. Myślała z pewnością o tym dworze.
Zoë przysiadła się do mnie i zadawała pytania. Miała twarz pełną ładu, a w twarzy tej wznawiał się od czasu do czasu błysk rozumienia, jak gdyby ustawicznie rozumiała coś nowego. Ojciec mój siedział pochylony nieco na prawo i słuchał markizy, która się śmiała. Hrabia Szulin stał między maman a swoją żoną i coś opowiadał. Ale hrabina przerywa mu, widzę, w połowie zdania.
— Nie, dziecko, to ci się przywidziało — rzekł hrabia dobrodusznie, lecz i on miał tę samą zaniepokojoną twarz i wyciągał ją nad obu damami. Hrabinę nie sposób było odwieść od tak zwanego przywidzenia. Widać było po niej wielkie natężenie, jak u kogoś, kto nie chce, by mu przeszkadzano. Miękkimi, pełnymi pierścionków rękami uczyniła kilka drobnych, odpierających ruchów, ktoś powiedział psst! — i nagle zrobiło się zupełnie cicho.
Za ludźmi tłoczyły się wielkie przedmioty ze starego dworu, o wiele za blisko. Ciężkie srebra rodzinne wydymały się i lśniły, niby widziane przez szkła powiększające. Ojciec mój obejrzał się zdziwiony.
— Mama czuje swąd — rzekła Wiera za nim — wtedy zawsze my wszyscy musimy być cicho, ona uszami wącha — przy tym jednak ona sama stała z podniesionymi brwiami, czujna i cała zamieniona w węch.
Szulinowie pod tym względem byli nieco dziwni od czasu pożaru. W ciasnych, przegrzanych pokojach co chwila pojawiał się zapach — i wówczas badano go i każdy wydawał opinię. Zoë krzątała się koło pieca, rzeczowo i sumiennie, hrabia obchodził pokój i przystawał trochę w każdym kącie, i czekał:
— To nie tu — mówił po chwili.
Hrabina wstała i nie miała pojęcia, gdzie szukać. Ojciec mój kręcił się wolno dokoła siebie, jakby miał zapach za plecami. Markiza, która od razu przypuściła, że to jest zapach brzydki, trzymała chusteczkę pod nosem i patrzyła kolejno na obecnych, czy już minęło.
— Tu, tu! — wołała Wiera od czasu do czasu, jak gdyby już go miała. I wkoło każdego słowa było dziwnie cicho. Co do mnie, pilnie wąchałem razem z innymi. Lecz nagle (czy to od gorąca w pokoju, czy też od tego mnóstwa bliskiego światła) opadło mnie po raz pierwszy w życiu coś jak upiorny strach. Zrozumiałem, że wszyscy ci wyraźni wielcy ludzie, którzy co dopiero śmiali się i gadali, teraz krążyli zgarbieni i zajmowali się czymś niewidzialnym, że przyznawali, iż tam istniało coś, czego nie widzieli. I ta okropność, że to coś mocniejsze było niż oni wszyscy.
Strach mój wzrastał. Wydało mi się, że to, czego oni szukają, nagle może wybuchnąć ze mnie jak zaraza; i potem oni zobaczą, i wskazywać będą na mnie. Zrozpaczony spojrzałem ku maman. Siedziała dziwnie prosto, miałem wrażenie, że na mnie czeka. Ledwie byłem przy niej i uczułem, że ona drży w sobie, a już wiedziałem, że ten dwór dopiero teraz przemija.
— Malte, tchórz! — śmiało się kędyś. Był to Wiery głos.
Ale my nie puściliśmy się i znieśliśmy to wspólnie. I tak pozostaliśmy, maman i ja, aż ten dwór przeminął zupełnie.
Najbogatsze wszakże w prawie niepojęte doświadczenia były jednak imieniny. Wiedziało się już, że życie lubowało się w nierobieniu różnic; ale w ten dzień wstawało się z takim prawem do radości, że nie można było wątpić w to prawo. Prawdopodobnie uczucie prawa tego wyrobione zostało w dziecku bardzo wcześnie, w czasach kiedy się po wszystko sięga i wszystko dostaje, i kiedy się rzeczy, trzymane w ręku w danej chwili, nieomylną wyobraźnią potęguje do podstawowej intensywności panującego w tej chwili pragnienia.
Ale potem nagle zjawiają się te osobliwe imieniny, kiedy się w utwierdzeniu świadomości tego prawa widzi, jak inni tracą pewność. Chciałoby się pono jeszcze, jak dawniej, być ubranym przez kogoś i potem przyjmować wszystko. Ale zaraz po przebudzeniu słyszy się, jak ktoś za drzwiami woła, że tortu jeszcze nie ma; albo słychać, jak coś się tłucze, podczas gdy w sąsiednim pokoju przygotowuje się stolik z podarkami; albo ktoś wchodzi i zostawia drzwi otwarte — i widzi się wszystko, zanim widzieć wolno. To jest chwila, kiedy odczuwa się coś w rodzaju operacji. Krótki, wściekle bolesny chwyt. Lecz ręka, która go czyni, wprawna jest i mocna. Już przeszło.
A ledwo się to przetrwało, już się nie myśli o sobie. Chodzi o ratowanie imienin, o śledzenie drugich, o uprzedzanie ich błędów, o utwierdzenie ich w złudzeniu, że wszystko świetnie pokonali. Oni tego bynajmniej nie ułatwiają. Okazuje się, że są niezwykle niezręczni, prawie głupi. Potrafią wejść do pokoju z jakąkolwiek paczką, przeznaczoną dla innych ludzi; wybiega się ku nim i potem trzeba udawać, że się w ogóle biega po pokoju, tak dla ruchu, bez oznaczonego celu. Oni chcą dziecko zaskoczyć i pozornie udając oczekiwanie unoszą najniższą warstwę w pudełku od zabawek, gdzie nie ma nic oprócz wiórków; wówczas trzeba im ulżyć w zakłopotaniu. Albo jeśli to było coś mechanicznego, przekręcą sprężynę darowanej zabawki przy pierwszym nakręcaniu. Dobrze jest zatem ćwiczyć się zawczasu, aby umieć przekręconą mysz lub coś w tym rodzaju popychać nieznacznie nogą: w ten sposób często można ich oszukać i wybawić z zawstydzenia.
Wszystko to można było zdziałać ostatecznie, tak jak trzeba, nawet bez szczególnych zdolności. Talent był właściwie potrzebny wówczas tylko, skoro ktoś wysilił się i przyniósł, ważnie i dobrodusznie, radość pewną — i widziało się już z daleka, że to była radość dla kogoś zupełnie innego, kompletnie obca radość; nawet nie wiadomo, do kogo by się stosowała: tak była obca.
Że się opowiadało, naprawdę opowiadało, to musiało być przed moim czasem. Ja nigdy nikogo nie słyszałem opowiadającego. Wówczas, kiedy Abelone opowiadała mi o młodości maman, pokazało się, że nie umie opowiadać. Stary hrabia Brahe podobno jeszcze umiał. Spiszę tu, co ona o tym wiedziała.
Abelone jako młodziutka dziewczyna musiała mieć pewien okres, kiedy posiadała swoistą, przestronną ruchliwość. Brahowie mieszkali wówczas w mieście, na Bredgade, żyjąc dość towarzysko. Kiedy późnym wieczorem Abelone wchodziła do swego pokoju na górze, zdało jej się, że jest zmęczona jak inni. Potem jednak nagle poczuła okno i, jeśli dobrze rozumiałem, mogła wobec nocy stać godzinami i myśleć: to mnie obchodzi.
— Jak więzień stałam tak — mówiła — a gwiazdy to była wolność.
Mogła wówczas zasypiać, nie tracąc lekkości. Wyrażenie „zapadać w sen” wcale nie stosuje się do tego wieku dziewczęcego. Sen to było coś, co rosło z człowiekiem, a od czasu do czasu oczy miało się otwarte i leżało się na nowej jakiejś płaszczyźnie, której daleko jeszcze było do najwyższej. A potem budził się człowiek przede dniem; w zimie nawet, kiedy drudzy zaspani i spóźnieni przychodzili na późne śniadanie. Wieczorem, kiedy się ściemniało, były przecież tylko światła dla wszystkich, wspólne światła. Ale te dwie świece o wczesnym ranku w nowej tej ciemności, z którą wszystko zaczynało się od nowa — te miało się dla siebie. Stały w swoim niskim dwuramiennym świeczniku i spokojnie świeciły przez małe, owalne, różyczkami umalowane abażurki, które co pewien czas trzeba było posuwać. To nic nie przeszkadzało; bo po pierwsze wcale nie trzeba się było śpieszyć, a po wtóre, zdarzało się jednak, że należało podnieść oczy i pomyśleć, gdy się list kreśliło albo pisało w pamiętniku, zaczętym kędyś dawno, innym zupełnie pismem, trwożliwie i ładnie.
Hrabia Brahe żył w zupełnym odosobnieniu od swoich córek. Uważał to za złudzenie, jeżeli ktoś twierdził, że życie z innymi dzieli. (Tak, dzieli — mówił.) Ale nie było mu to niemiłe, gdy ludzie opowiadali mu o jego córkach; słuchał uważnie, jak gdyby mieszkały w innym mieście.
Było to więc coś zgoła nieoczekiwanego, kiedy pewnego razu po śniadaniu skinął ku Abelone:
— Zdaje się, że mamy te same przyzwyczajenia, ja także pisuję bardzo wcześnie. Możesz mi pomóc.
Abelone wiedziała to jeszcze wczoraj.
Już następnego ranka zaprowadzono ją do ojcowskiego gabinetu, cieszącego się opinią niedostępności. Nie miała czasu ogarnąć go wzrokiem, albowiem posadzono ją natychmiast naprzeciw hrabiego przy biurku, wydającym jej się jak równina z kępami książek i plikami papierów.
Hrabia dyktował. Ci, którzy twierdzili, że hrabia Brahe pisze pamiętniki, niezupełnie się mylili. Tylko że nie było mowy o politycznych ani wojskowych wspomnieniach, jak oczekiwano z zaciekawieniem.
— O tych zapominam — mawiał stary pan krótko, skoro go ktoś o te rzeczy zaczepiał. Ale dzieciństwa zapomnieć nie chciał. To rzecz ważna. I zupełnie to było w porządku według jego mniemania, że owe bardzo odległe czasy teraz zyskiwały w nim przewagę, że skoro ku wnętrzu kierował swój wzrok, one się słały tam, ni to w jasną letnią noc północnych krajów, spotęgowane a bezsenne.
Czasami zrywał się i gadał prosto w świece, aż migotały. Albo całe zdania trzeba było skreślać i potem porywczo chodził po pokoju i powiewał zielonawym, jedwabnym szlafrokiem. Podczas tego wszystkiego jeszcze jedna osoba była obecna, Sten, stary, jutlandzki kamerdyner hrabiego, który miał za zadanie, skoro dziadek się zrywał na nogi, kłaść ręce szybko na pojedyncze luźne kartki, pokryte zapiskami i rozłożone po stole. Jaśnie pan imaginował83 sobie, że dzisiejszy papier jest nic niewart, że zbyt lekki jest i ucieka przy najmniejszej sposobności. A Sten, którego długą górną tylko połowę widać było, podzielał to podejrzenie i siedział niejako na swoich rękach, oślepiony światłem i poważny jak nocny ptak.
Ów Sten niedzielne popołudnia spędzał na czytaniu Swedenborga, a nikt ze służby nie śmiałby wejść do jego pokoju, bo mówiono, że wywołuje duchy. Rodzina Stena z dawien dawna obcowała z duchami, a Sten predestynowany był szczególnie do tego obcowania. Matce jego coś ukazało się onej nocy, kiedy go rodziła. Wielkie miał, okrągłe oczy, a drugi koniec jego wzroku kładł się za każdym człowiekiem, na którego tym wzrokiem patrzył. Ojciec Abelone często o duchy go pytał, jak się zwykle pyta ludzi o ich krewnych:
— Czy przyjdą, Sten? — mówił życzliwie. — To dobrze, jeżeli przyjdą.
Przez parę dni odbywało się to dyktowanie. Ale potem Abelone nie umiała napisać „Eckernförde”. Było to imię własne, a ona nigdy go nie słyszała. Hrabia, który po cichu dawno już szukał pretekstu do zaniechania pisaniny, zbyt wolnej dla jego wspomnień, udał niechęć.
— Ona tego napisać nie umie! — rzekł ostro — a inni nie będą umieli przeczytać. A czyż oni w ogóle będą widzieli to, co ja tam mówię? — dodał zły, z oka nie spuszczając Abelone.
— Czy go zobaczę, tego Saint-Germain? — krzyknął na nią. — Czy mówiliśmy Saint-Germain? Przekreśl. Pisz: markiz Belmare.
Abelone przekreśliła i pisała. Lecz hrabia tak szybko mówił, że nie można było nadążyć.
— Dzieci nie cierpiał ten kapitalny Belmare, ale mnie, malca tyciego, na kolana brał, a mnie przyszedł pomysł gryzienia jego diamentowych guzików. To go cieszyło. Śmiejąc się, podniósł moją głowę, aż spojrzeliśmy sobie w oczy.
— Znakomite masz zęby — rzekł — zęby pełne przedsiębiorczości...
Lecz ja zapamiętałem oczy jego. Później zjeździłem kawał świata. Sporo widziałem oczu, wierzaj mi: takich nigdy. Dla tych oczu nic nie potrzebowało istnieć, one to w sobie miały. O Wenecji słyszałaś? Dobrze. Powiadam ci, że one Wenecję wpatrzeć mogły tu w ten pokój — i byłaby tu, tak jak ten stół. Siedziałem w kącie kiedyś i słyszałem, jak ojcu mojemu o Persji opowiadał, czasami myślę jeszcze, że mi tym pachną ręce. Ojciec mój cenił go, a jego wysokość pan landgraf84 był czymś niby uczniem jego. Nie brakło jednak i takich, co mu za złe mieli, że w przeszłość wierzył tylko wtenczas, jeżeli była w nim. Tego pojąć nie mogli, że te graty mają tylko sens, jeśli się człowiek narodził z nimi.
— „Te księgi są puste! — krzyczał hrabia z wściekłym gestem ku ścianom — krew! o krew chodzi, w niej trzeba umieć czytać. Dziwne on tam miał historie i osobliwe obrazki, ten Belmare; gdziekolwiek otwierał, zawsze coś było zapisane; żadna stronica w jego krwi nie była pominięta. A kiedy zamykał się od czasu do czasu i sam w niej karty przewracał, wówczas dochodził do miejsc o robieniu złota i o kamieniach, i o farbach. Dlaczego tego tam nie miało być? To z pewnością gdzieś jest napisane”.
„Mógł dobrze żyć z jedną prawdą ten człowiek, gdyby był sam. Ale to nie bagatela sam na sam być z taką prawdą. A on nie był na tyle niesmaczny, by zapraszać ludzi na odwiedzanie go przy takiej prawdzie; ona nie miała dostać się na języki: na to był on zbytnio człowiekiem wschodnim. «Adieu, madame85 — mówił jej zgodnie z prawdą — innym razem. Może za tysiąc lat będzie się nieco silniejszym i bardziej spokojnym. Piękność pani przecież rozkwita dopiero, madame» — mówił, a nie była to tylko uprzejmość. Tak odszedł i daleko założył dla ludzi swój zwierzyniec, coś w rodzaju Jardin d’Acclimatation dla większych gatunków kłamstw, jakich u nas nie widywano potąd, i palmiarnię przesadności, i małą, pielęgnowaną troskliwie figuerie86 fałszywych tajemnic. I poschodziły się zewsząd, a on obchodził z diamentowymi spinkami u trzewików i był cały dla swoich gości”.
„Powierzchowna egzystencja: co? Właściwie była to jednak pewna rycerskość wobec jego damy, a nieźle zakonserwował się przy tym”.
Od pewnej już chwili starzec nie mówił ku Abelone, o której zapomniał. Jak
Uwagi (0)