Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖
Lucy Maud Mongomery — na prośby dziewcząt z całego świata, jak podkreśla w dedykacji — relacjonuje przeżycia słynnej, rudowłosej Ani Shirley w czasie czterech lat jej studiów w Kingsporcie na półwyspie Nowa Szkocja. Trudno jest Ani opuścić ukochane Avonlea, kiedy jednak zamieszkuje w urokliwym Ustroniu Patty w towarzystwie trzpiotowatej Filippy, dwóch innych koleżanek oraz czarującej opiekunki, ciotki Jakubiny, życie znów nabiera uroku. Nie dowiadujemy się jednak wiele o zainteresowaniach naukowych Ani, mimo że jest ona bardzo pilną studentką. Śledzimy natomiast zaskakujące perypetie narzeczeńskie jej przyjaciółek i znajomych starych panien. O wiele ciekawiej wygląda jednak ta powieść, jeżeli zajrzymy do biografii pisarki. Zwróćcie zwłaszcza uwagę na epizodyczną postać parobka z sąsiedztwa, Sama Tollivera…
Rumieńców książce nadają też listy i zwierzenia buńczucznego Tadzia, ośmioletniego wychowanka Maryli, darzącego Anię ogromnym przywiązaniem. Zdarzają się też Ani momenty głębokiej zadumy, rozmowy o śmierci i listy z dawnych lat.
Pani Lynde, podobnie jak całe Avonlea, jest przekonana, że przeznaczeniem Ani jest wyjść za Gilberta — sprawy jednak toczą się inaczej, między innymi z powodu nagłej burzy i przystojnego nieznajomego, który uprzejmie proponuje Ani swój parasol…
- Autor: Lucy Maud Montgomery
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Lucy Maud Montgomery
— Siadaj, dziecko, musisz być rzeczywiście zmęczona. Przygotuję ci kolację.
— Pięknie zachodzi dziś księżyc za pagórkami, Marylo, a jak mi żaby śpiewały po drodze z Carmody! Lubię muzykę żab. Wiąże się ona z mymi najszczęśliwszymi wspomnieniami wieczorów wiosennych. I przypomina mi zawsze ów pierwszy wieczór, kiedy tutaj przybyłam. Czy pamiętasz jeszcze, Marylo?
— O tak — rzekła Maryla z przejęciem — nigdy pewnie tego nie zapomnę.
— Owego roku śpiewały tak głośno w bagnach i w stawie! Przysłuchiwałam się im w mroku z okna swego pokoju i dziwiłam się, że mogły być zarazem tak zadowolone i smutne. O, ale jak to dobrze być znowu w domu! Redmond był wspaniały, a Bolingbroke czarujący — ale Zielone Wzgórze to mój dom!
— Gilbert podobno tego lata nie przyjedzie do domu — rzekła Maryla.
— Nie.
Coś w tonie Ani skłoniło Marylę do spojrzenia na nią bystro, ale Ania najwidoczniej zajęta była ustawianiem swoich fiołków w wazonie.
— Spójrz, czy nie są słodkie? — ciągnęła szybko. — Rok jest książką, prawda, Marylo? Stronice wiosenne zapisane są konwalią i fiołkami, letnie różami, jesienne czerwonymi liśćmi klonowymi, a zimowe jodłą i świerkami.
— Czy Gilbert dobrze zdał egzamin? — nalegała Maryla.
— Wyśmienicie! Był prymusem w swojej klasie. Ale gdzie bliźnięta i pani Linde?
— Małgorzata i Tola są u pana Harrisona, Tadzio poszedł do Boulterów. Zdaje się, że nadchodzi już.
Tadzio wpadł nagle, ujrzał Anię, zatrzymał się, potem rzucił się na nią z okrzykiem radości.
— O, Aniu, jakże się cieszę, że cię widzę! Wiesz, Aniu, od zeszłej jesieni urosłem o dwa cale! Pani Linde zmierzyła mnie dzisiaj, i wiesz, Aniu, straciłem przedni ząb! Pani Linde przywiązała do niego jeden koniec nitki, drugi umocowała przy klamce, a potem zamknęła drzwi. Sprzedałem go Emilkowi za dwa centy. Emilek zbiera zęby.
— A na cóż mu zęby? — zapytała Maryla.
— Chce sobie zrobić naszyjnik z zębów, żeby móc grać wodza Indian! — wyjaśnił Tadzio, wdrapując się na kolana Ani. — Ma już piętnaście, a że i inni chłopcy już mu swoje zęby przyrzekli, nie ma sensu konkurować z nim i zbierać także. Powiadam ci, że Boulterowie to doskonali kupcy.
— Czy byłeś grzeczny u pani Boulter? — zapytała Maryla surowo.
— Tak, ale co to chciałem powiedzieć, Marylo, zmęczyło mnie to już, dość już mam grzeczności.
— Zdaje się, że prędzej ci się sprzykrzy być niegrzecznym, Tadziu — rzekła Ania.
— Ale to by było przyjemnie, prawda? — nalegał dalej Tadzio. — Potem mógłbym oczywiście żałować...
— Żal nie wystarczyłby, Tadziu, musiałbyś ponosić skutki swego niegrzecznego zachowania. Czy pamiętasz jeszcze ową niedzielę ubiegłego lata, gdy nie poszedłeś do kościoła? Powiedziałeś mi wtedy, że nie opłaca się być niegrzecznym. Co robiliście dzisiaj z Emilkiem?
— O, łowiliśmy ryby i goniliśmy kota, i wybieraliśmy jajka ptasie, i krzyczeliśmy, żeby słuchać echa. W krzakach za stodołą Boulterów jest wspaniałe echo. Aniu, co to jest echo? Muszę to wiedzieć!
— Echo to piękna nimfa, Tadziu, która mieszka daleko za lasami i śmieje się spomiędzy pagórków do świata.
— Jak ona wygląda?
— Włosy i oczy ma ciemne, a szyję i ramiona białe jak śnieg. Żaden człowiek nie może jej nigdy ujrzeć, szybsza jest niż jeleń, a jej złudny głos jest wszystkim, co o niej wiemy. Możesz ten głos usłyszeć w nocy, możesz usłyszeć, jak się śmieje pod gwiazdami. Ale nigdy nie możesz tej nimfy zobaczyć. Ucieka, gdy ją gonisz, i zawsze cię wyśmiewa zza następnego pagórka.
— Czy to wszystko prawda, Aniu? Czy też to taka bujda tylko? — zapytał Tadzio zamyślony.
— Tadziu — rzekła Ania z rozpaczą — czy nie masz dość rozumu, żeby odróżnić bajkę od kłamstwa?
— W takim razie czym jest to, co się odzywa zza krzaków u Boulterów? — upierał się Tadzio.
— Gdy będziesz trochę starszy, Tadziu, wyjaśnię ci wszystko.
Słowa te nadały myślom Tadzia nowy zwrot, gdyż po chwili zastanowienia szepnął uroczyście:
— Aniu, ja się chcę ożenić...
— Kiedy? — zapytała Ania z taką samą powagą.
— O, naturalnie dopiero gdy będę dorosły.
— No dobrze, to dla mnie ulga, Tadziu. A kim jest twoja wybranka?
— Stella Fletcher. Chodzi do tej samej klasy co ja. Aniu, ona jest najładniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałaś. Gdybym umarł, zanim będę dorosły, musisz się nią zaopiekować, dobrze?
— Tadeuszu Keith, przestań gadać takie głupstwa! — rzekła Maryla surowo.
— To nie głupstwa — zaprotestował Tadzio tonem obrazy. — Ona jest moją poślubioną żoną, a gdy umrę, będzie moją poślubioną wdową, prawda? A nie ma ona nikogo, ktoby się o nią zatroszczył, prócz swojej starej babki.
— Chodź, zjedz kolację, Aniu — rzekła Maryla — i nie zachęcaj dziecka do gadania głupstw.
Życie w Avonlea było tego lata bardzo miłe, chociaż Ania często wśród radości wakacyjnej doznawała wrażenia, że utraciła coś, co właściwie powinno by tu być. Nie chciała przyznać, nawet w najintymniejszych myślach, że powodem tego uczucia była nieobecność Gilberta. Ale gdy musiała sama wracać do domu z zebrań kościelnych lub z burzliwych posiedzeń K. M, A., podczas gdy Diana z Alfredem i inne wesołe pary przechadzały się o zmroku po opromienionym światłem gwiazd gościńcu, doznawała w sercu dziwnego bólu osamotnienia, którego sobie nie umiała wytłumaczyć. Gilbert nie pisał do niej nawet, co przecież — jak sądziła — powinien był robić. Wiedziała, że od czasu do czasu pisywał do Diany, ale nie chciała jej o niego wypytywać, zaś Diana, która sądziła, że Ania otrzymuje od niego wiadomości, sama przez się o niczem jej nie informowała. Matka Gilberta, wesoła, szczera i serdeczna pani, nie posiadająca jednak za wiele taktu, miała zwyczaj wprawiać Anię w zakłopotanie, pytając ją zawsze w obecności gromadki młodzieży i zawsze głośno, czy miała ostatnio wiadomości od Gilberta. Biedna Ania mogła się tylko rumienić straszliwie i mruczeć: „Niezupełnie ostatnio”, co wszyscy, nie pomijając i samej pani Blythe, uważali za zwykłą wstydliwość dziewczęcą.
Nie bacząc jednak na to, spędzała Ania lato bardzo mile. Priscilla przybyła z wizytą w czerwcu, a gdy odjechała, przyjechali państwo Inving, Jasio i Karolina Czwarta na lipiec i sierpień.
Chatka Ech stała się znowu widownią zabaw, a echa nad rzeką miały wiele roboty, odbijając śmiechy, które brzmiały nieustannie w ogrodzie.
Panna Lawenda nie zmieniła się wcale, stała się tylko jeszcze słodsza i piękniejsza. Jasio ubóstwiał ją, a zażyłość ich sprawiała radosne wrażenie.
— Ale mimo to nie nazywam jej mamą — oznajmił Ani. — Ta nazwa należy się tylko mojej własnej, małej mateczce, nie mogę jej nadać nikomu innemu. Rozumie mnie pani przecież. Ale nazywam ją „mamą Lawendą” i poza ojcem najbardziej ją kocham. Nawet... nawet kocham ją troszeczkę więcej, niż panią.
— Jak też być powinno — odpowiedziała Ania.
Jasio miał teraz trzynaście lat i był na swój wiek bardzo wysoki. Twarz jego i oczy były tak piękne, jak zawsze, a siła jego wyobraźni była ciągle jeszcze niby pryzmat, który wszelki podający nań promień światła rozszczepiał na kolory tęczy. On i Ania robili piękne wycieczki do lasu, na pola i wybrzeże. Trudno było znaleźć bardziej odpowiadające sobie „pokrewne duchy”.
Karolina Czwarta rozkwitła dziewczęcym wdziękiem. Włosy upięte miała teraz w wielki węzeł, ale twarz jej ciągle jeszcze była tak piegowata, nos ciągle jeszcze tak spłaszczony, a usta i uśmiech ciągle jeszcze tak szerokie, jak zawsze.
— Nie sądzi pani chyba, że mówię z akcentem amerykańskim, panno Shirley? — zapytała.
— Nie zauważyłam tego, Karolino.
— To mnie rzeczywiście cieszy. Podobno w domu mówiłam tak, ale myślę, że mnie tym tylko drażniono. Nie chcę mieć akcentu amerykańskiego. Nie mogę co prawda powiedzieć ani słowa przeciwko jankesom, panno Shirley. Są oni rzeczywiście cywilizowani. Ale kochana Wyspa Księcia Edwarda jest mi zawsze droższa.
Pierwsze dwa tygodnie spędził Jasio z babką, panią Irving, w Avonlea. Gdy przybył, Ania spotkała się z nim i ujrzała, że płonął pragnieniem znalezienia się na wybrzeżu — gdzie powinna być Nora, Złota Pani i Bliźnięta-Źeglarze. Nie mógł się doczekać, aż zje kolację. Czyż mógł nie ujrzeć twarzy nimfy Nory, która wyczekiwała go z tęsknotą na wierzchołku skały? Ale gdy powrócił z wybrzeża o zmroku, był bardzo trzeźwym chłopcem.
— Czy nie odnalazłeś swego Ludku Skalnego? — zapytała Ania.
Jasio potrząsnął głową z zatroskaniem.
— Bliźnięta-Żeglarze i Złota Pani w ogóle już nie przyszli — rzekł. — Nora była, ale to już nie ta sama Nora, zmieniła się.
— O Jasiu, to ty się zmieniłeś — odpowiedziała Ania. — Stałeś się za stary dla Ludku Skalnego. Dla nich tylko dzieci są odpowiednimi towarzyszami zabaw. Obawiam się, że Bliźnięta-Żeglarze nigdy już nie przybędą do ciebie w czarownej łodzi perłowej z żaglem z promieni księżycowych. A złota Pani także nie zagra ci już na złotej harfie. Nawet Nory nie będziesz już widywał. Musisz zapłacić cenę tego, że stałeś się dorosły, Jasiu. Musisz porzucić kraj baśni.
— Widzę, że oboje jak dawniej gadacie głupstwa — rzekła stara pani Irving, na wpół pobłażliwie, na wpół karcąco.
— O nie — rzekła Ania, poważnie potrząsając głową. — Staliśmy się bardzo, bardzo mądrzy, a szkoda... Stajemy się o wiele mniej zajmujący, gdy się nauczyliśmy, że mowa dana nam jest po to, aby ukrywać myśli.
— Ale tak nie jest, mowa dana nam jest po to, żeby wyrażać myśli — odpowiedziała pani Irving poważnie.
Ania spędziła w Chatce Ech dwa tygodnie w początku sierpnia. Mieszkając tam, starała się przynaglić Ludwika Speeda, który tak powolnie zabiegał o względy Teodory Dix. W tym samym czasie znajdował się tam także Arnold Sheram, stary przyjaciel Irvingów, który nie przyczyniał się jednak ani trochę do powszechnej radości.
— Jak miły był ten okres — rzekła Ania. — Czuję się orzeźwiona. A za dwa tygodnie będę znowu w Kingsporcie i w Redmondzie i w „Ustroniu Patty”. „Ustronie Patty” to najczarowniejszy dom, panno Lawendo. Mam wrażenie, jakbym miała dwa domy rodzinne — jeden to Zielone Wzgórze, a drugi „Ustronie Patty”. Ale gdzież się podziało lato? Wydaje mi się, że dzień minął zaledwie od owej chwili, gdy przybyłam wieczorem wiosennym z konwalią. Kiedy byłam mała, nie widziałam z jednego końca lata drugiego. Rozciągało się przede mną niby bezgraniczny okres czasu. Teraz jest króciutkie jak bajka.
— Aniu, czy jesteś jeszcze tak zaprzyjaźniona z Gilbertem Blythem, jak dawniej? — zapytała panna Lawenda spokojnie.
— Jestem tak samo przyjaciółką Gilberta, jak zawsze, panno Lawendo.
Panna Lawenda potrząsnęła głową.
— Widzę, że coś się zepsuło, Aniu. Będę natarczywa i zapytam cię, co. Czy pospieraliście się?
— Nie, tylko że Gilbert wymaga ode mnie czegoś więcej, niż przyjaźni, a ja mu więcej dać nie mogę.
— Czy jesteś tego pewna, Aniu?
— Zupełnie pewna.
— Bardzo, bardzo mi żal.
— Ciekawam, dlaczego każdy sądzi, że powinnam wyjść za Gilberta — rzekła Ania rezolutnie.
— Ponieważ stanowicie idealną parę, Aniu. Nie oburzaj się, to fakt.
Muszę sobie porządnie przetrzeć oczy, żeby napisać do Ciebie. Tego lata bezwstydnie Cię zaniedbywałam, ale ten sam los spotkał wszystkich innych, z którymi powinnam korespondować. Mam odpowiedzieć na olbrzymią ilość listów. Piszę jednak do Ciebie, chociaż mi się okropnie chce spać. Wczoraj wieczorem byliśmy z kuzynką Emilią u sąsiadów. Było tam jeszcze wielu innych gości, a gdy tylko te nieszczęsne istoty opuściły nas, gospodyni i jej trzy córki poczęły na nich ostrzyć języki. Wiedziałam, że gdy my odejdziemy, będzie to samo. Kiedyśmy przyszły do domu, pani Lili oznajmiła nam, że chłopiec, który służy u tej sąsiadki, ma szkarlatynę. Pani Lili zawsze skłonna jest do udzielania takich wesołych wiadomości. Czuję niebywały lęk przed szkarlatyną. Nie mogłam spać, gdyż cały czas myślałam o tym. Przewracałam się na łóżku, a gdy zadrzemałam na chwilę, trapiły mnie okropne sny. A o trzeciej obudziłam się z gorączką, bolało mnie gardło, a głowa pękała mi. Byłam pewna, że mam szkarlatynę. W przerażeniu wstałam, wzięłam książkę lekarską kuzynki Emilii i zbadałam symptomy szkarlatyny. Aniu, miałam je wszystkie! Położyłam się więc z powrotem, a że wiedziałam już najgorsze, przespałam resztę nocy jak suseł. Ale dzisiaj rano czułam się już zupełnie dobrze, więc nie mogła to być szkarlatyna. Zresztą, gdybym się wczoraj wieczorem zaraziła, choroba nie mogłaby się tak szybko rozwinąć. W dzień rozumiem to oczywiście, ale o trzeciej w nocy nie potrafiłam myśleć logicznie.
Jesteś pewnie ciekawa, co robię w Prospect Point. Lubię zawsze spędzać jeden miesiąc lata na wybrzeżu, a ojciec nalega stale, żebym jechała do wyborowego pensjonatu jego kuzynki z trzeciej linii w Prospect Point. Przyjechałam więc tu jak zwykle przed dwoma tygodniami. I jak zwykle poczciwy „wuj” Marek Miller przywiózł mnie ze stacji swoim starym powozikiem. Jest to miły staruszek. Dał mi całą garść różowych miętówek. Miętówki wydają mi się zawsze czymś w rodzaju religijnych słodyczy, zapewne dlatego, że gdy byłam małą dziewczynką, babcia Gordon dawała mi je zawsze w kościele. Kiedyś zapytałam, nawiązując do zapachu miętówek: „Czy to jest zapach świętości?”. Nie chciałam jeść miętówek wuja Marka, gdyż wyłowił je po prostu z kieszeni razem z kilkoma zardzewiałymi gwoździami i innymi drobiazgami. Ale nie mogłam urazić jego uczuć, więc ostrożnie rzucałam je od czasu do czasu na drogę. Gdy pozbyłam się ostatniej, wuj Marek rzekł z lekką naganą: „Nie powinna pani zjadać od razu wszystkich słodyczy, panno Filo, zepsuje sobie pani żołądek”.
Kuzynka Emilia ma prócz mnie tylko pięcioro pensjonarzy, cztery starsze panie i jednego młodzieńca. Sąsiadką moją z prawej strony jest pani Lili. Należy ona do osób, którym największą przyjemność sprawia opowiadać ze wszystkimi szczegółami o swoich dolegliwościach i chorobach. Trudno wymienić jakąś chorobę, aby nie powiedziała zaraz, potrząsając głową: „A, znam to aż nazbyt dobrze”. I wylicza potem wszystkie szczegóły. Janusz powiada, że kiedyś wspomniał w jej obecności o „ataksji ruchomej”, a ona oznajmiła, że zna to aż nazbyt dobrze. Chorowała na to od dziesięciu lat, aż uleczył ją wreszcie jakiś znachor.
Kto to jest Janusz? Cierpliwości, Aniu! Dowiesz się wszystkiego o Januszu we właściwym czasie i na właściwym miejscu. Nie należy go mieszać z czcigodnymi starymi paniami.
Sąsiadką moją z lewej strony przy stole jest pani Phinney. Mówi zawsze bolesnym
Uwagi (0)