Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖
Lucy Maud Mongomery — na prośby dziewcząt z całego świata, jak podkreśla w dedykacji — relacjonuje przeżycia słynnej, rudowłosej Ani Shirley w czasie czterech lat jej studiów w Kingsporcie na półwyspie Nowa Szkocja. Trudno jest Ani opuścić ukochane Avonlea, kiedy jednak zamieszkuje w urokliwym Ustroniu Patty w towarzystwie trzpiotowatej Filippy, dwóch innych koleżanek oraz czarującej opiekunki, ciotki Jakubiny, życie znów nabiera uroku. Nie dowiadujemy się jednak wiele o zainteresowaniach naukowych Ani, mimo że jest ona bardzo pilną studentką. Śledzimy natomiast zaskakujące perypetie narzeczeńskie jej przyjaciółek i znajomych starych panien. O wiele ciekawiej wygląda jednak ta powieść, jeżeli zajrzymy do biografii pisarki. Zwróćcie zwłaszcza uwagę na epizodyczną postać parobka z sąsiedztwa, Sama Tollivera…
Rumieńców książce nadają też listy i zwierzenia buńczucznego Tadzia, ośmioletniego wychowanka Maryli, darzącego Anię ogromnym przywiązaniem. Zdarzają się też Ani momenty głębokiej zadumy, rozmowy o śmierci i listy z dawnych lat.
Pani Lynde, podobnie jak całe Avonlea, jest przekonana, że przeznaczeniem Ani jest wyjść za Gilberta — sprawy jednak toczą się inaczej, między innymi z powodu nagłej burzy i przystojnego nieznajomego, który uprzejmie proponuje Ani swój parasol…
- Autor: Lucy Maud Montgomery
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Lucy Maud Montgomery
— O, czyż ktoś zdoła rozdzielić te koty! — jęknęła Stella ze zgrozą.
Ciotka Jakubina przywiozła z sobą nie tylko kota Magdy, ale i Józka. Józek należał do jednej z jej przyjaciółek, która wyprowadziła się na wyspę Vancouver.
— Nie mogła zabrać z sobą Józka, więc prosiła mnie, żebym go wzięła. Nie mogłam jej odmówić. Ładny to kot, to znaczy, że ma piękne usposobienie. Nazwała go Józefem, ponieważ ma pstrą szatę.54
Józek był rzeczywiście pstry. Trudno było określić jego zasadniczą maść. Nogi miał białe, czarno nakrapiane, grzbiet szary z wielką żółtą plamą z jednej strony i czarną z drugiej, ogon żółty z czarnym koniuszkiem, jedno ucho czarne, drugie żółte. Czarna łata na jednym oku nadawała mu przeraźliwy wygląd. W istocie był słaby i nie niebezpieczny, usposobiony bardzo towarzysko. Pod jednym względem — jeśli nie pod innymi — był Józek jak lilia w polu: nie zadawał sobie trudu, aby łapać myszy. Nawet Salomon w swym przepychu nie sypiał na bardziej miękkich poduszkach i nie oblizywał się smaczniej przy tłustych kąskach.
Józek i kot Magdy przybyli pociągiem w specjalnym pudełku. Gdy ich wypuszczono i nakarmiono, Józek wybrał sobie poduszkę w kącie, która najbardziej mu odpowiadała, zaś kot Magdy zasiadł poważnie przed ogniem i począł myć sobie pyszczek. Był to wielki, leniwy, szarobiały kot, niezmiernie majestatyczny, nie noszący najmniejszych śladów swego plebejskiego pochodzenia. Ciotka Jakubina otrzymała go od praczki.
— Na imię jej było Magda, więc mąż mój nazywał kota stale „kotem Magdy” — wyjaśniła ciotka Jakubina. — Ma już osiem lat i świetnie łapie myszy. Nie martw się, Stello. Kot Magdy nie walczy nigdy, a Józek bardzo rzadko.
— Tutaj będą musiały walczyć we własnej obronie — rzekła Stella.
W tej chwili Morusek zjawił się na widowni. Skoczył wesoło do pokoju i nagle spostrzegł intruzów. Zatrzymał się, ogon jego wyprężył się do rozmiarów trzech ogonów. Sierść na grzbiecie zjeżyła mu się. Opuścił głowę, wydał straszliwy dźwięk nienawiści i wyzwania i rzucił się na kota Magdy.
Majestatyczne zwierzę przestało myć sobie pyszczek i spojrzało nań z zaciekawieniem. Atak jego przyjęło pogardliwym uderzeniem potężnej łapy. Morusek potoczył się po dywanie. Stropiony podniósł się znowu. Co to był za kot, który go tak klapsnął? Nieufnie spojrzał na kota Magdy. Zacząć znowu czy nie? Kot Magdy odwrócił się do niego tyłem i podjął znowu swoje zabiegi toaletowe. Morusek zdecydował się nie zaczynać na nowo. I nigdy już tego nie próbował. Od tej chwili kot Magdy panował na miejscu przed kominkiem. Morusek nigdy się już z nim nie stykał.
Ale oto Józek usiadł i ziewnął. Morusek, który płonął żądzą pomszczenia swojej porażki, skoczył na niego. Józek, usposobiony z natury pokojowo, potrafił w potrzebie dobrze walczyć. Rezultatem była seria długotrwałych potyczek. Codziennie, gdy tylko się ujrzeli, Morusek i Józek rozpoczynali walkę. Ania stała po stronie Moruska i nienawidziła Józka. Stella była w rozpaczy. Zaś ciotka Jakubina śmiała się tylko.
— Niech się biją — mawiała wyrozumiale — po pewnym czasie zawrą przyjaźń. Józkowi trzeba trochę ruchu, zanadto już tył. A Morusek niech się nauczy, że nie jest jedynym kotem na świecie.
Ostatecznie Józek i Morusek pogodzili się z sytuacją i z nieprzejednanych wrogów stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Sypiali na tej samej poduszce, obejmując się łapkami, i wzajemnie myli sobie pyszczki.
— Przyzwyczaiłyśmy się wzajemnie do siebie — rzekła Fila — a ja nauczyłam się zmywać naczynia i zamiatać podłogę.
— Ale nie chciej nas znowu przekonywać, że umiesz zachloroformować kota — zaśmiała się Ania.
— To była wina dziury w pudełku — zaprotestowała Fila.
— Dobrze się stało, że w pudełku była dziura — rzekła Jakubina nieco surowo. — Kocięta powinno się topić, to przyznaję, gdyż inaczej świat byłby zasypany kotami. Ale przyzwoitego, dorosłego kota nie powinno się zabijać. Chyba, że wypija jajka.
— Nie uważałabyś Moruska za przyzwoitego kota, gdybyś go widziała, gdy przyszedł do nas — rzekła Stella. — Wyglądał po prostu jak diabeł.
— Nie sądzę, aby diabeł był aż tak brzydki — rzekła ciotka Jakubina w zamyśleniu. — Nie wyrządzałby tyle szkody, gdyby był brzydki. Ja go sobie wyobrażam zawsze jako dość przystojnego eleganta.
— Zaczyna padać śnieg — rzekła Fila, wracając do domu pewnego wieczora listopadowego. — Po całej ścieżce ogrodowej rozsiane są czarowne małe gwiazdki. Nigdy dotąd nie spostrzegłam, jakie przepiękne są właściwie te płatki śnieżne. Przy prymitywnym życiu ma się czas na takie spostrzeżenia. Bądźcie błogosławione, żeście mi pozwoliły prowadzić takie życie. Wspaniała to istotnie rzecz martwić się tym, że masło zdrożało o pięć centów na funcie.
— Czy rzeczywiście zdrożało? — zapytała Stella, która prowadziła rachunki gospodarskie.
— Owszem, a oto twoje masło. Jestem już zupełnie biegła w zakupach. Uważam to za milszą zabawę niż flirt — zakończyła Fila poważnie.
— Wszystko skandalicznie drożeje — westchnęła Stella.
— To nic. Dzięki Bogu radość i zbawienie są jeszcze bezpłatne — wtrąciła ciotka Jakubina.
— I śmiech również — dodała Ania. — Dotychczas nie ma na niego jeszcze taksy, i to jest dobrze, gdyż za chwilę będziecie się wszystkie śmiały. Przeczytam wam list Tadzia. Ortografia jego w ostatnim roku bardzo się poprawiła, chociaż nie jest jeszcze idealna w pisaniu łącznie i rozłącznie. Ale niewątpliwie posiada Tadzio dar pisania zajmujących listów. Słuchajcie i śmiejcie się, zanim zasiądziemy do wieczornego wkuwania.
Kochana Aniu (brzmiał list Tadzia),55
Ujmuję pióro, żeby Ci napisać, że wszyscy jesteśmy zdrowi, czego się i codo Ciebie spodziewamy. Trochę dzisiaj pada, a Maryla powiada, że to Pani Zima wytrząsa pierzynę. Czy Pani Zima jest żoną Pana Boga, Aniu? Muszę to wiedzieć.
Pani Linde była rzeczywiście chora, ale już się czuje lepiej. Wzeszłym tygodniu spadła ze schodów do piwnicy. Upadając starała się zatrzymać i chwyciła deskę ze szkopkami od mleka i garnkami, deska ustąpiła i zleciała na nią. Maryla myślała najpierw, że to jest trzęsienie ziemi. Jeden szkopek uderzył ją w żebra. Przyszedł lekarz i zapisał jej lekarstwo do smarowania, ale ona go niezrozumiała i wypiła to wszystko. Lekarz powiedział, że cud, że nieumarła odtego, ale nieumarła i wyleczyła sobie żebra; po tem pani Linde powiedziała, że lekarze na niczem się nie znają. Ale jedna foremka do pieczenia zepsuła się zupełnie i Maryla musiała ją wyrzucić. Wzeszłym tygodniu było święto Dziękczynienia. Do szkoły nie poszliśmy i mieliśmy wspaniały obiad. Jadłem pasztet i pieczonego indyka i placek z owocami i orzechy i ser i szynkę i placek czekoladowy. Maryla powiedziała, że umrę, ale nieumarłam. Tola miała po tem rwanie uszu, ale to niebyło w uszach, tylko w brzuchu. Ja nigdzie niemiałem rwania uszu.
Teraz mamy nauczyciela, nie nauczycielkę. Bardzo jest wesoły. Wzeszłym tygodniu kazał nam chłopcom z trzeciej klasy napisać ćwiczenie otem, jaką chcielibyśmy mieć żonę, a dziewczynkom, jakiego by chciały mieć męża. Jak czytał te ćwiczenia, omało niepęknął ześmiechu. Moje ćwiczenie było takie:
Musiała by mieć dobre maniery i naczas przygotowywać mi jedzenie i robić wszystko, co jej każę i zawsze być dla mnie bardzo grzeczną. Musi mieć piętnaście lat. Musi być dobra dla biednych i utrzymywać dom czysto. Musi mieć dobry charakter i chodzić regularnie do kościoła. Musi być bardzo ładna i mieć loczki. Jeżeli dostanę taką żonę, jaką bym ja chciał, będę dla niej bardzo dobrym mężem. Moim zdaniem kobieta powinna być bardzo dobra dla swego męża. Nie które biedne kobiety niemają mężów.
Byłem w zeszłym tygodniu w Białych Piaskach na pogrzebie pani Wrightowej. Mąż trupa był bardzo zmartwiony. Pani Linde mówi, że dziadek pani Wrightowej kradł owoce, ale Maryla mówi, że niepowinniśmy mówić źle o umarłych. Dla czego niepowinniśmy, Aniu? Muszę to wiedzieć. Przecież to zupełnie bezpieczne, prawda?
Pani Linde była ostatnio strasznie wściekła, bo się spytałem, czy żyła za czasów Noego. Nie chciałem jej w cale obrazić, po prostu chciałem to wiedzieć. Czy ona wtedy żyła, Aniu?
Pan Harrison chciał się pozbyć swego psa, więc go od razu powiesił, ale on odżył i uciekł do stodoły, gdy pan Harrison już kopał jego grób. Więc musiał go powiesić jeszcze raz i tym razem już został martwym. Pan Harrison ma nowego parobka. Jest bardzo nie mrawy. Pan Harrison mówi, że jest mańkutem na obie nogi. Parobek pana Barry jest leniwy. Tak mówi pani Barry, ale pan Barry mówi, że on niejest leniwy, ale woli prosić o coś niż zarobić nato.
Nagrodzona Świnia pani Harmonowej Andrews, o której tyle mówiła, zdechła na udar. Pani Linde powiedziała, że to kara za jej dumę. Ale ja myślę, że to była raczej kara dla świni. Emilek Boulter był chory. Doktór dał mu lekarstwo, które miało okropny smak. Podjąłem się za pięć centów wziąć to lekarstwo, ale Boulterowie są tacy ordynarni. Emilek mówi, że woli je sam wziąć i zaoszczędzić sobie pieniędzy. Zapytałem panią Boulter, jak się poluje na męża, ale ona strasznie się rozzłościła i powiedziała, że niewie, bo nigdy niepolowała na męża.
K. M. A. znowu maluje Dom Ludowy. Już im się znudziło, że jest niebieski.
Nowy pastor był u nas wczoraj wieczorem naherbacie. Zjadł trzy kawałki pasztetu. Że bym ja to zrobił, pani Linde nazwała by mnie żarłokiem. I jadł bardzo prędko, wielkiemi kęsami, a Maryla mówi mi zawsze, że bym tego nierobił. Dla czego duchownym wolno robić to, czego chłopcom nie wolno? Muszę to wiedzieć.
Po zatem nie mam nowin. Tutaj jest sześć pocałunków. xxxxxx. Tola zasyła jeden, oto jest. x.
P. S. Aniu, kto był ojcem diabła? Muszę to wiedzieć.
Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, dziewczęta z „Ustronia Patty” rozjechały się do domów, ale ciotka Jakubina wolała pozostać w Kingsporcie.
— Nie mogę jechać gdzieś, gdzie mnie zaproszą, i zabrać ze sobą tych trzech kotów — rzekła. — A nie chcę opuszczać tych biednych istot na jakieś trzy tygodnie. Gdybyśmy mieli porządnych sąsiadów, którzy by je karmili, mogłabym to zrobić, ale na tej ulicy mamy samych milionerów. Więc zostanę tutaj i będę dla was ogrzewała „Ustronie Patty”.
Ania wyjechała ze zwykłymi radosnymi nadziejami, które się niezupełnie spełniły. Zastała Avonlea w okowach tak wczesnej, mroźnej i burzliwej zimy, że najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej. Zielone Wzgórze było dosłownie spowite w zaspy śnieżne. Prawie każdego dnia tych fatalnych wakacyj57 zrywały się okropne zawieje i nawet w ładne dni nieustannie wiał wicher. Zaledwie oczyszczono drogi, gdy znowu zasypywał je śnieg na nowo. Niemożliwością było prawie wyruszyć się58 z domu. K. M. A. usiłowało trzykrotnie urządzić zabawę na cześć studentów z Redmondu, ale każdego z tych wieczorów burza była tak gwałtowna, że nikt nie mógł pójść, musiano więc z żalem zrezygnować z tego zamiaru. Ania, mimo swej miłości i przywiązania do Zielonego Wzgórza, nie mogła nie wspominać z tęsknotą „Ustronia Patty”, wesołego ognia na kominku, radosnych oczu ciotki Jakubiny, trzech kotów, gwarnej rozmowy dziewcząt, miłych wieczorów piątkowych, gdy schodzili się koledzy uniwersyteccy na wesołą i poważną pogawędkę.
Ania była samotna; Diana przez całe święta zamknięta była w domu, gdyż chorowała na bronchit. Nie mogła odwiedzać Zielonego Wzgórza, a rzadko tylko mogła Ania chodzić do niej, gdyż stara droga przez Las Duchów była wskutek zawieruch nie do przebycia, a długa droga po zamarzłym59 Jeziorze Lśniących Wód nie była o wiele lepsza.
Ruby Gillis spała na spowitym w biały całun cmentarzu; Janka Andrews prowadziła szkołę w preriach zachodnich. Gilbert był co prawda ciągle jeszcze wierny i prawie co wieczór przychodził na Zielone Wzgórze. Ale odwiedziny Gilberta nie były tym, czym były niegdyś. Ania niemal się ich obawiała. Czuła się zakłopotana, gdy nagle wśród milczenia podniosła wzrok i spostrzegała oczy Gilberta, utkwione w niej, z dziwnym wyrazem w ich poważnych głębinach. A bardziej jeszcze wytrącało ją z równowagi to, że często przyłapywała się sama na tym, jak pod jego spojrzeniem czerwieniła się nagle, zupełnie jak gdyby, zupełnie jak gdyby... było to bardzo kłopotliwe! Ania pragnęła powrócić do „Ustronia Patty”, gdzie stale był ktoś jeszcze, aby ratować ją z tej przykrej sytuacji. Na Zielonym Wzgórzu Maryla, gdy tylko przychodził Gilbert, szła natychmiast do pani Linde i upierała się, aby zabrać bliźnięta. Przyczyna była jasna, a Ania wpadała z tego powodu w bezsilną wściekłość.
Tadzio czuł się jednak bez zastrzeżeń szczęśliwy. Rozkoszował się swoją swobodą, wybiegając rano z domu i odgarniając łopatą śnieg ze ścieżek. Objadał się przygotowanymi na Boże Narodzenie smakołykami, których strzegły Maryla i pani Linde, i czytał w książce z biblioteki szkolnej cudowną historię o cudownym bohaterze, który zdawał się wyposażony w cudowną zdolność wpadania w niezwykłe niebezpieczeństwa, z których ratowało go zawsze jakieś trzęsienie ziemi lub inny kataklizm, który60 unosił go z sobą i zdrowo wysadzał go na bezpieczny brzeg.
— Powiadam ci, że to wspaniała powieść, Aniu — mówił z zapałem. — Wolę ją czytać niż biblię.
— Rzeczywiście? — zawołała Ania.
Tadzio spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Widzę, że cię to wcale nie oburza, Aniu. Pani Linde była okropnie oburzona, kiedy jej to powiedziałem.
— Nie, nie jestem o to oburzona, Tadziu. Uważam za zupełnie naturalne, że dziewięcioletni chłopiec woli czytać opowiadanie z przygodami niż biblię. Ale gdy będziesz starszy, spodziewam się, że zrozumiesz, jak cudowną książką jest biblia.
— O, niektóre ustępy są w niej bardzo ładne! Na przykład to opowiadanie o Józefie jest cudowne! Ale gdybym ja był Józefem, nie przebaczyłbym braciom. O nie, moi panowie! Wszystkim poucinałbym głowy. Pani Linde była strasznie wściekła, gdy jej to powiedziałem, zamknęła biblię i powiedziała, że nigdy mi już jej czytać nie będzie, jeżeli będę tak mówił. Więc nie mówię nic, gdy czyta w niedzielę po obiedzie. Myślę sobie tylko rozmaite rzeczy i nazajutrz opowiadam o tym w szkole Emilkowi Boulterowi.
— O Boże! — zawołała Ania, gdy wicher uderzył nową falą
Uwagi (0)