Darmowe ebooki » Powieść » Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Leo Lipski



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
i było mu trudno przełknąć ślinę.

Poruszył głową. Uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach. Od myśli, że ona może czuć to samo, drgały mu ręce. Był wzruszony, ukląkł i pocałował ją w kolano małej dziewczynki.

Ale zobaczył, że jest sucha i surowa. Patrzyła na niego, ale poprzez niego.

— Więc nie chodzi tylko o to — pomyślał — gdybym jej nie kochał, wiedziałbym, o co chodzi.

Był wieczór i prowadziła go przez ulice, które lubił, przez podwórza, przez ganki półśredniowieczne, wsparte na drewnianych słupach. Nie było w niej dziś strachu człowieka, którego się ściga, natomiast on był przesadnie ostrożny i zwracał jej uwagę:

— Ten typ gapi się na ciebie.

Nie odpowiadała.

Różni ludzie z okien nad ziemią i z okien pod ziemią patrzyli na nich. Śmietniki, dużo kotów, przemknął szczur. W końcu drewniane, wytarte schody, zapach klozetów, obskurny ganek.

— Przez to okno?

— Tak.

O mało nie upadł i był zły. Ona skakała jak młoda koza. Światło nocnej lampki, łóżko niebieskie, ściany popielate, szafa niebieska, dużo maskotek (same koty, tylko jedna małpa).

— Mówiłaś, że masz okropny pokój. On jest miły.

— Ale to mnie dużo kosztowało. Dwa lata awantur.

Podeszła do szafy.

— Odwróć się.

Gdy gapił się na ścianę i usiłował odnaleźć zapach pokoju jak pies:

— Nie powiedziałeś mi jeszcze: „Montherlant twierdzi, że każda młoda dziewczyna chce w końcu pokazać swojemu... (tu zawahała się i połknęła wyraz) swoich rodziców”. Zdaje się, że o pokoju nie mówi. To było wystarczającym powodem, aby mój pomysł nazwać głupim. Ty nie chciałbyś, abym ja była jak każda młoda dziewczyna. A jednak ja jestem jak wiele dziewcząt.

Skurczył się cały, gdy ona połknęła ten wyraz, na podobieństwo ślimaka, który się chowa do skorupy, wydzielając śluz. Śluzem były słowa:

— Zgadzam się z tobą. (Nie zgadzał się).

I potem:

— Nie należy się wstydzić komunałów, jeśli są prawdziwe, ani uczuć, które były tyle razy źle i dobrze opisywane, że wydają się śmieszne — jeśli są szczere, ani postępowania, które jest nieznośnie typowe — gdy jest słuszne.

Wypowiadając słowo „szczere”, uczyniłem już koncesję na rzecz komunału. Mania indywidualności i oryginalności XX wieku — kompensacja kompleksu strachu przed myśleniem na własną odpowiedzialność. To jest tak samo bezsensowne, jak mania podporządkowywania się i anonimowości średniowiecza — kompensacja kompleksu strachu przed odpowiedzialnością zbiorową.

Słyszał, jak się rozbiera. Rozróżniał szelest jej sukni, bielizny, i nowy, nieznany, podobny do zgrzytu, odgłos, jaki daje ciężki jedwab, ocierany o ciało.

Mówił dalej, bo bał się milczenia.

— Gdy miałem piętnaście lat, uważałem za hańbę całowanie się z dziewczyną na schodach, bo tak robią gówniarze i kuchty. Gdy miałem szesnaście, uważałem za szczyt całowanie się na schodach, bo właśnie tak robią gówniarze i kuchty. Teraz...

— Nie znoszę, gdy się przeżywa coś po to tylko, by potem móc wypowiedzieć jakąś teorię czy aforyzm. Twój monolog Sokratesa. Dla siebie jestem jedyna i niepowtarzalna. Jeszcze jeden powód, dla którego jestem zwykłą dziewczyną. Możesz się obrócić.

Ubrana w długi szlafrok. Kołnierz, zapięty pod szyję. Surowość kroju, która była równocześnie perwersją. Szerokie rękawy, z których dłonie wystawały jak pręciki z korony kwiatu. Wiedział, że pod szlafrokiem jest naga, nie było to zresztą trudne.

To podziałało na niego paraliżująco. Było coś niesłychanie sztucznego i programowego w ich dialogu i w tej całej wizycie. Usiadła koło niego na łóżku.

— W naszym domu pewien staruszek popełnił samobójstwo. Strzelił sobie z dubeltówki w usta. Widziałam jego mózg na ścianie. Chcę, żebyś wiedział: tu męczyłam się i ściany są pokryte kawałkami mojego mózgu, moim strachem. Gdy jestem chora, leżę w tym łóżku, gdy mam wysoką temperaturę i majaczę, z tego kąta wychodzą postacie, szafa rozrasta się, puchnie ciągle, ciągle...; gdy mam miesiączkę, leżę tu rozkrzyżowana i przybita... ten pokój jest pełen mnie, przepełniony, już czas, żebym stąd poszła.

Mówiła to wszystko spokojnie i matowo. Była blada. Myślał: — To jest kąt, do którego ona zanosi swoje kości. Podeszła do okna. Rozpinała powoli, prawie pedantycznie szlafrok. Powiedziała ochrypłym głosem, tak jakby się dusiła:

— Chcę tutaj właśnie, w mieszkaniu mojego ojca i matki — rozumiesz? — też, kochać się z tobą.

Jakby błyskawica zapaliła się w nim i zgasła. Usiadła koło niego i przechyliła go.

Zarażała go pomału rozpaczliwą, ponurą chęcią wyduszenia rozkoszy: mieszanina zaciętości, gniewu, namiętności i wyrachowania. Odczuł, że nie jest już dla niej sobą, że jest rzeczą, służącą do spełnienia ofiary zemsty, obrządku zhańbienia. Był podwójnie przez nią wciągnięty w tej chwili, podwójnie wessany, pochłonięty i strawiony.

I wydawało mu się po raz pierwszy, że umiera. Potem fala zakryła go całkiem.

To, co działo się, nie było aktem seksualnym, ale obrzędem: prastarym, półmałpim, sprośnym i świętym.

Przez szparę w okiennicach patrzyła na nich i szczękała zębami jej młodsza siostra Liza. (Ewa nie dała zgasić światła).

 

Po przyjściu do domu napisał:

„Zdaje się, zdania kreteńskie:

Wiedzieć to umrzeć. Otwiera swe usta Ea175 — Ojciec; bogom powiada: Boga trzeba zarzezać — i z boskim ciałem i krwią — zamiesić glinę Mami176.

(W Egipcie)... bogini miłości Izyda-Hator177 karmi piersią króla młodzieńca”.

Patrzył przez długi czas na nie istniejące rzeczy. Potem oddzielił starannie, to co napisał, od tego, co miał napisać, i:

Kobiety.

Kobietom puchną jajniki, pęcznieją pochwy; obłąkane, na stosach sukien, siedzą i płaczą, albo patrzą pustymi oczyma przez okna.

Męczą je księżyce.

 

Epoka.

Dziwna epoka, schizofreniczna, epoka impotencji i neurozy przymusu, logistyki i fizyki, która w swojej dokładności gubi materię, a poprzez wzory matematyczne przelewa się rzeczywistość.

Jesteśmy rozpięci na przeciwieństwach jak na krzyżu, jak gdyby krzyż był symbolem kultury Zachodu.

Ewa i księżyce
Gwiazdy nad tobą 
i gwiazdy pod tobą  
I dwa obaczysz księżyce178 
 
A. Mickiewicz

Mniej więcej piąta po południu. Sama w mieszkaniu, w biustonoszu i w majtkach. Czesała się. Bardzo lubiła się czesać.

Twarzą w twarz z sobą: lustro. Śmieszne.

Kształty i barwy przepływały poprzez nią, i głowa jej podobna była do ekranu. Perspektywy, cienie, światła — płynące.

„Emil nie chce odejść, wciąż tu jest, ale tylko z boku, obecny, granatowy, smutny w moim sercu. Es jest silny, bardzo duży, na samym środku, mama... zaraz, zaraz, już... jej nie ma, Es, pomarańczowy, duży kwiat, oooo, spada w przepaść, dlaczego? mama czarna... i całkiem czerwona, wygląda jak duża dziura, znów całkiem czarna, czy nie umarła?”

Bardzo lubiła się czesać. Czesała się dla przyjemności. To były wolne ruchy rąk przy głowie, samo pieszczenie się, uczucie zasypiającej kotki.

Wolno, wolno rozpruło ją to, potem weszło cicho na palcach i zamieszkało w niej. Tak została nawiedzona.

To to był brak dążenia, stan, który jest gotowy w sobie, zaokrąglony jak kula, niepotrzebujący nikogo i niczego: coś z mrugnięcia wieczności: stan, który jest.

Eros179 tworzący świat, nieskończona czułość dla ludzi, zwierząt, kamieni, marmurowa Galatea180, Atum-Re181, mieszkający w byku czy koźle, Zeus w łabędziu182, przyjemność wąchania i oglądania gwiazd, umierania, wydobywania się na wierzch, jak z dna studni, i pogrążania się, rozkosz przytomnej ekstazy; nic nie jest potrzebą, wszystko jest spełnieniem.

Grzebień tkwił we włosach. Twarzą w twarz ze sobą. Zamknęła i otworzyła oczy. Prąd obrazów, przechodzący przez nią i porywający jak pociąg w marzeniach dzieciństwa. Uśmiechnęła się i odtąd tak zostanie: uśmiech Buddy183. (Chrystus nie śmiał się nigdy).

Bała się ruszyć, jakby to się mogło w niej stłuc. Ostrożnie przechyliła głowę, i wtedy w jej wnętrzu rozlało się ciepło, które nie było tylko ciepłem i poczuła je w końcach palców... Była nim przepełniona, rozlewało się poza nią, było dobre i szalone.

Grzebień wypadł jej z włosów, i nie podniosła go.

Około wpół do szóstej i koniec nienaturalnie pięknego lata: księżyce, słońca, księżyce, słońca. Gdy wyszła z domu, znalazła wystawę, aby obejrzeć swoją twarz. Była zdziwiona, nie znajdując w niej żadnych zmian. Wtem przeraziła się: „Nie włożyłam sukni... Jaką włożyłam? Nie wiem, w jaki sposób, ale na szczęście”...

Szła w stronę śródmieścia, pomału, uśmiechając się, oczy półprzymknięte. Przeszła na drugą stronę jezdni, samochody krzyczały za nią, wyślizgiwała się im w ostatniej chwili, gestem matadora; tańczyła pomiędzy samochodami.

Z daleka jeszcze zobaczyła niebieskie oczy, które potem znikły za jedną szarą panią i pokazały się znowu już bliżej, i blond włosy, i jasną sukienkę: delikatna mała, dawno niewidziana Basia. Niebieskie oczy robiły się coraz większe, w miarę zbliżania się, nienaturalnie duże, pokrywały się mgłą, mały nos węszył. Poczuła idący od Ewy zapach, podobny do zapachu szczęścia, nieokreśloną i niedającą się określić aurę, zapach gorzki i zwycięski.

Cofnęła się i stężała. Nie odezwała się do niej i gdy Ewa minęła ją, patrzyła za nią długo, starając się nie stracić jej z oczu w tłumie. I kiedy Ewa już była bardzo daleko, kiedy wyłaniała się, unoszona przez falę, i zapadała się, i wreszcie znikła; niebieskie oczy wciąż jeszcze szły za dziewczyną, która miała być Ewą.

Ewa tymczasem weszła do parku, i tu wessała ją wielka cisza, wyolbrzymiona przez daleki hałas miasta, skrzyp wózków nianiek, bełkot dzieci. Wystawiła twarz do zachodzącego słońca.

Bachory przebierały różowymi nogami jak świerszcze, życie wchodziło powoli na tęczówki, potem zanurzało się w źrenice, potem znowu wypływało; tętniło wolno. Starsze mówiły:

— O, ten rak święty, ten robak, chodź tu, kochanie, patyk ci dam.

Mogłoby się wydawać, że rozmawiają między sobą, ale one tylko mówiły do samych siebie.

Rozmawiała z nimi o wodzie, o łabędziach, które pływały obok, o czarach.

W alei, gdzie nie było nikogo, uciekła i zobaczyła ziemię z bliska, zupełnie z bliska. Poprzez góry piasku wędrował, jak wielbłąd, mały żuk, niosąc na grzbiecie wielki błysk słońca, miniaturowa trawa, podobna do oazy, zmięty papier, który wyglądał jak szara skała, dymiący jeszcze niedopałek papierosa — mały wulkan.

Usłyszała opadanie na wodę kropel wodotrysku, szum pobliskiego mrowiska, ciche skrzypienie liści, ocierających się o siebie, przy zupełnej nieruchomości powietrza, i jeszcze jeden szmer: to wiewiórka na wysokim świerku wachlowała się ogonem.

I tak, jakby wszystko było przezroczyste, poprzez wiele warstw szyb i luster, zobaczyła małego żuka i niebo, zobaczyła w ziarnkach piasku morze, na wodzie pływająca twarz matki, fale, zalewające brzeg, na dnie muszle; i wszystko było widać poprzez wszystko: ucieczki w domu, lekcje matematyki, rozkosz, góry. Basia, łąka w górze rzeki, balon sylwestrowy, chodzący za nimi jak pies, zapach ziemi po deszczu, kołyszące się zboże, które śpiewa, i rzeczy nie widziane dawno, i rzeczy nie widziane nigdy... I poczuła strumień życia płynący przez nią, jak powietrze przez organy, poczuła, że dźwięczy jak rezonująca struna.

Podniosła głowę. Zieloność świeża i jasna, gdzieniegdzie już dojrzała i ciemna, granatowa w miejscach cieni; a na wierzchołkach drzew pieniła się jeszcze zieloność.

Oplątany był drzewami kościół koloru złotawego piasku, oparty na jońskich i lekkich kolumnach, o łukach barokowych i kapryśnych, pomiędzy które wkradało się wesołe i jedwabne niebo.

Na głowach świętych, którzy stali w łagodnie rzeźbionych wnękach, siedziały niebieskie gołębie. Wiatr zeskoczył z drzewa, zaszumiały gołębie, i zobaczyła je, gdy przybierały barwę dalekich gór. Znak na powstanie.

Łabędzie, białe plamy, szły spać. Spokojnie błyszczała woda. Wieczór. Komary tańczyły i świergotały jak pisklęta. Zapach unosił się z ziemi. Odszukała ławkę, gdzie przestraszyły ją strażniczki ciemności, i przeszła koło niej. Kasztany stały wyprostowane, nadsłuchujące. Kredowy błysk nad wodą. Jaskółki, latające szerokimi łukami. Bzyk nad uchem. Wyszła z parku.

Dziewczyna w jej wieku poprawia pończochę. Dwoje dziesięciolatków, obejmując się, idzie przez ulicę. Przebiegło stado dziewczynek, zatrzymało się: szepty, wierzgania kopytami, przestępują z nogi na nogę niecierpliwie. Park odchodzi w coraz głębszą ciemność. Już kapią gwiazdy.

Szła ulicami, które były oświetlone i jasne, aż weszła w kręte i brudne, gdzie wciąż jeszcze ten sam policjant wchodził do bramy, gdy ktoś wołał „Ratunku!”.

Starucha o kiju uniosła głowę i mówiła, bełkotała coś do Ewy i wyrazy ginęły w bezzębnej jamie, czarnej otchłani,

staruszkowie-żebracy kładli się do snu na dużej skrzyni, jak jaskółki, jak kochankowie, bo marzli bardzo, bo marzli, jak marzł Dawid na starość184,

czarny pies, czarny duży pies, pies duży jak cielę, chodził za nią i z czułości lizał jej łydki,

bachory bawiące się w pyle jak wróble, bachory pełzające po ziemi jak glisty, patrzały na nią albo pisiały za nią szerokimi strumieniami rekordzistów.

I ona nie wiedziała o tym.

Znalazła się w ślepej uliczce, weszła do bramy i napisała ołówkiem: „Tu była Ewa”, i szła przez podwórza, bramy, podwórza, bramy — instynktem miejsc nieznanych.

I przed bramami domów siedziały kobiety, siedziały kobiety okrakiem na krzesłach, siedziały kobiety bez majtek, i siedziały znużone praniem,

prostytutki i półprostytutki wołały i pluły za nią z okien jednopiętrowych domków albo przyklejały się do niej nieruchomymi oczami,

z szynków wychodzili mężczyźni weseli i pijani, podchodzili do niej i cofali się.

I ona nie wiedziała o tym.

Słyszała ochrypły głos: „Dziewczynko”, słyszała go podwójnie, dzieciństwem i teraz, dalekimi ośmiu latami i teraz, podeszła do niego, ile, milczenie, ile, milczenie, wziął ją na kolana, wziął ją na siedząco,

nie widzę twojej twarzy, nie trzeba, dlaczego jesteś taka dziwna, niczego nie trzeba, już pójdę, zostań, masz mokre ręce i nie ruszaj mnie.

Wstała, próbował ją zatrzymać, ale czarny pies, czarny, duży jak cielę pies, pokazał zęby i warknął.

„Jak obwód koła, który się domyka” — powiedział Filip o obwodzie koła, które się zamknęło, życie, które jest wypełnione po brzegi, przepełnione, życie, które donikąd nie dąży, które spełniło ostatnie

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz