Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Powieść mająca charakter częściowo autobiograficzny, wyrosła z zainteresowania autora psychoanalizą okresu dorastania i dojrzewania. Lipski zaczął ją pisać przed wojną, jako młody człowiek wychowujący się i studiujący w Krakowie. Po wojnie, w której utracił całą rodzinę, mieszkając już w odległym Izraelu, zrekonstruował utwór, tworząc z niego jednocześnie przetworzony w literaturę obraz utraconych młodzieńczych przyjaźni i miłości. Wrażliwi, uzdolnieni nastolatkowie, osamotnieni w rodzinie i niecierpliwie pragnący przekroczyć granice niedojrzałości, wejść w dorosłe życie, chłoną książki, dyskutują, upajają się muzyką. Przeżywają szaloną miłość i zgłębiają własną biologiczność, co prowadzi ich do pierwszych doświadczeń erotycznych.
Niespokojni to powieść napisana niełatwym dla odbiorcy stylem, krótkimi, luźno połączonymi zdaniami, z pourywanymi dialogami, to proza poetycka, a jednocześnie zmysłowa, nieunikająca naturalizmu i drastyczności, z poszarpaną narracją, przeskakującą z wątku na wątek. Skonstruowana zgodnie z tym, co stwierdza autor w powieści: prawdy, a szczególnie prawdy trudnej, bolesnej nie da się opowiedzieć w sposób uładzony i efektowny.
- Autor: Leo Lipski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Niespokojni - Leo Lipski (światowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Leo Lipski
I wydało mu się, że to nie mówi ona: jak na seansach spirytystycznych z ust medium wydobywa się czasem obcy głos. Odczuwał to tym silniej, że deklamowała w języku, którym nie mówił z nią nigdy.
Przypomniała mu się z siłą i wyrazistością historia pana Peperkorna z Czarodziejskiej Góry, który uważał, że jest organem weselnym Pana Boga. I wydawało mu się nagle, że ona jest także organem pana boga, nieco innym wprawdzie, ale dziwnym organem.
Gdy powiedziała prosto i nieodwołalnie, i jakże niespodziewanie, że dziecko umarło, „das Kind war tot” — był zupełnie wyczerpany.
Siedziała koło niego na kanapie i mówiła głosem dziewczynki (ostatecznie miała czternaście i pół lat):
— Podobało ci się?
Po chwili dopiero odpowiedział:
— Przepraszam cię na chwilę — i wyszedł.
Poszedł do łazienki, gdzie przekonywał siebie przez chwilę, że jest głupi. Potem: — Ostatecznie nic się nie stało. Tam siedzi smarkula i... Mimo wszystko jest to rzecz dostatecznie nadzwyczajna, że gdyby ją opisać, to wyszedłby kicz. To było na pewno lepsze niż Werner Krauss, albo ja jestem wariat. W pokoju wtedy działo się coś. Za długo już siedzę.
Wrócił. Stracił całą ochotę na nią. Bał się jej, mimo że była naprawdę grzeczna.
— Wyjdziemy trochę.
— Wyjdziemy.
W przedpokoju zauważył, że pada deszcz.
— Mam tu kapelusz jednej mojej znajomej. (Był to kapelusz Ewy).
— Weźmiesz go?
— Wezmę.
Przez pięć minut nie mógł znaleźć w szafie kapelusza. Gdy go znalazł w końcu, włożyła go tak, jak gdyby od dwóch miesięcy był jej kapeluszem.
Na ulicy ulewa. Ona wsunęła mu rękę pod ramię ruchem łagodnym i zdecydowanym. Płynęli od latarni do latarni. Na pewnym rogu wiatr wyskoczył na nich, jak zły pies.
— Czyja fotografia stoi na fortepianie?
W tej chwili przypomniał sobie, że deklamując (i to jak), zerkała cały czas na fortepian.
— Właścicielki kapelusza, który nosisz.
— Kochasz ją?
— Tak.
Znów wiatr i deszcz prosto w twarz. Zaprowadził ją w okolice starego klasztoru, gdzie huczały w górze stare drzewa, jak pociąg przejeżdżający przez most. Olbrzymie, chwiejące się kraty, zielonkawe, odległe światło. Pozwoliła się łaskawie pocałować, patrząc na latarnię. Zrobił to na złość sobie, bez przyjemności, na złość jej; wiedział, że ona czuje i wie, jak dalece nie sprawia mu to przyjemności.
Z rękami w kieszeni, patrząc w górę, ona mówi:
— No, dosyć komedii.
— Wszystko dotychczas było serią komedii.
— Tak, ale komedii dość nudnych. W tym miejscu całuje mnie już ósmy chłopak. Wracamy.
Więc wrócili. Szli obok siebie w milczeniu. To była z jej strony poza może, która się mogła stać decyzją na serio, albo decyzja na serio, która mogła przejść w pozę; to wszystko jedno zresztą. On wiedział o tym i myślał:
— Jednym jedynym słowem mogę zepsuć wszystko. Jeden ruch ręki i przegrałem. Wiem, że ona teraz pójdzie do domu, jeśli ja czegoś nie zrobię. I wtedy to, co jest teraz grą, stanie się nieodwołalnie naprawdę. To będzie pierwsza i ostatnia rzecz, która będzie „nią”. Czuł idealną pustkę w głowie, jak zwykle wtedy, gdy zdawał sobie sprawę, że musi coś wymyślić.
W pewnym momencie ona stanęła i zdjęła kapelusz z głowy.
— Masz tu ten twój kapelusz.
Deszcz spływał jej strugami po twarzy.
— Nie musisz mnie odprowadzać...
Wtedy on odpowiedział najlepszym i najswobodniejszym ze swoich głosów:
— Możesz go już włożyć z powrotem. To było dobrze zagrane. Początek, to znaczy scena koło krat, była słabsza.
Błyskawica przeszła przez jej twarz... Wymówiła wolno, głosem uczennicy:
— Naprawdę, było dobrze zagrane?
Całował ją z ulgą w mokre wargi, w mokrą szyję, gdzie parowała skóra, gdzie była cieplejsza i bardziej sobą.
— Pójdziemy do mnie.
Skinęła głową.
Płynęli znów od latarni do latarni. „Nie wymyśliłem tego, co powiedziałem przed chwilą. Wytrysnęło ze mnie samo, jak sperma. I to było jedyne zdanie, które należało powiedzieć; było niezamienne”.
W przedpokoju okazało się, że jest zupełnie przemoczona. Zdjęła szybko buty, potem suknię, którą wykręcali w łazience i rozwiesili na jakimś sznurze. Szczękała zębami, prychała wycierając się ręcznikiem, w jego pantoflach wyglądała jak kot w butach. Była nie bardzo ubrana, i poruszała się tak, jak gdyby była na plaży. Weszła do pokoju i prosto na tapczan. Okazało się, że jej kombinacja jest o wiele bardziej elegancka niż suknia.
— Wyjmij mi grzebień z kieszeni płaszcza. (Nie miała torebki).
Podał jej grzebień. Była stanowczo za ładna i za dobrze deklamowała. To nie były nogi żywej dziewczyny. To ciało było zbyt ładne, aby było prawdziwe. To był zły obraz, kicz. Nie była ani trochę ordynarna, ani trochę nieprzyzwoita. Nie było w niej nic z pornografii, nic z kokoty („Jaka szkoda...”). Była zupełnie nierzeczywista. Niesłychana i nieprawdopodobna. Siedziała półnaga na tapczanie i czesała się. Potem powiedziała:
— Chodź już.
Oglądał jej skórę z bliska, oglądał ją wargami, promieniowało od niej ciepło zwierzęcia, które śpi.
I wtem zauważył, że zachowuje się jak lalka, jakby to jej nie dotyczyło: pani u masażysty. Oczy utkwione w powalę, twarz azjatycka, bez wyrazu, nieludzka.
Powiedziała szeptem:
— Będę udawała trupa.
Wtedy urwało się coś w nim.
— Ala, proszę cię, ubierz się — i pogłaskał ją po włosach.
Pomagał jej zapiąć biustonosz. Dał jej suknię, która nie była jej suknią. (Tamtą zapakował w gazetę). Miała taką minę, jakby jej pożyczał książkę. Wydawało mu się, że jest martwy. Odprowadził ją do drzwi.
Przy drzwiach powiedziała głosem smutnym i łobuzerskim:
— Szkoda, że jesteś cielę.
I wyszła.
Wrócił do pokoju. Usiadł przy fortepianie i popatrzył na fotografię Ewy, którą kochał, i na leżący obok jej mokry kapelusz.
Ewa leży, ma trochę gorączki: 37,8.
„Trzeba spróbować samej pojechać na wakacje. Teraz w góry. Dotąd ciągle było morze.
Szkoda, że nie umiem pływać. Całować się pod wodą.
Dlaczego oddałaś się temu grubasowi? Dlaczego u kobiet wyrażenie »oddałam«? Przecież mu nic nie dałam. Nic.
Pojechaliście kajakiem w górę rzeki. Trawa była wysoka jak zboże. Miękka. Słońce.
A z tym fotografem. Tamta historia. Robiłam z nim to. Nie z nim, a z każdym. Kto by był na jego miejscu. Bo było słońce i trawa.
Emil ma stosunkowo małego. Ale on umie pieścić. Trzeba zaciskać zęby, jak chucha na wnętrze ud. Przyjemnie. Przyjemnie jest go brać do ręki. Nie wiedziałam.
Witek: zamknij oczy, kiedy zamykał drzwi. Śmiesznie wygląda się nago ze stojącym.
Sam stosunek prawdziwy nie sprawia ci przyjemności. Przyjemność psychiczna.
Jak ten grubas był zdjęty nabożnym strachem. Że cię pozbawił dziewictwa niby. Ch! jak on się nazywał?
Ten fotograf jest garbus. A właśnie może dlatego? Dałaś się sfotografować nago. Nie wiem, co cię pchało. Zdjęcia wypadły ślicznie.
Jedno stoi na fortepianie Emila. Powiększone. Ucięte.
Ludzie chodzili podczas tego, gdy się rozbierałaś. Nie rozumiem. On się kręcił, ten garbus, dookoła mnie.
Emil mi kazał zaraz sobie dać kliszę. On mówi, że z tej można zrobić inną.
A jednak miałam tremę przed powiedzeniem Emilowi z tym grubasem. Otto. Otto się nazywał ten grubas.
Nie wiem, czy mogłabym się obyć bez niego. Co innego wiele innych rzeczy i on. Jednak potrafiłabyś.
Emil mówi, że będą z tego sprzedawali fotografie pornograficzne. Emil obraził się potem i nie chciał przez cały tydzień. Ale ty uwiodłaś go dla satysfakcji. Najbardziej ordynarnymi i prymitywnymi.
Stoi na fortepianie. Ch! Gdy miałam trzynaście lat: »Lampka się pali u ciebie w kieszeni. Jest taka ciepła«. A to było to.
Trzeba będzie samej wyjechać na wakacje. Widziałam w kinie góry. Wycieczki. Z kim? Właśnie to jest przyjemne. Najpierw trzeba będzie powiedzieć mamie.
Mama niech nie udaje świętej. To komiczne, że mama miała siedemnaście lat. I myślała. Jak myślała?
Łechtaczka. Tak to się nazywa. Śmierć i łechtaczka. Ch! Ty szczękasz zębami. To jest nienormalne. Dałabyś się zgwałcić przez dziesięciu z nich, tylko o tym nie myśleć.
Żeby tu był Emil. Żeby wszedł przez okno. Ale on posyła tylko kwiaty. (Przewraca wazon).
Tchórz. Mógłby przyjść. Ja mogę do niego przychodzić. Stróżka obserwuje mnie już. Nie potrzebuję go.
Zresztą on tu nie może przyjść. Tak mu powiedziałam. No to co? NO TO CO?
Zapadanie się w czarną dziurę. Jak studnia. Zapadanie się miękkie. Jak przy lądowaniu samolotu. Czy śmierć jest miękka? Prawdopodobnie.
Jak umrę? Chciałabym na łące. Bardzo chciałabym. Emil mówi, że to wszystko jedno. Wcale nie.
Już przeszło. Jak Emil komicznie się zachowywał, gdy mu powiedziałam o łące. O grubasie.
Przedtem mówiłam: »Proszę cię, jeszcze nie, teraz nie«. Emilowi. Gdyby to zrobił, nie miałabym pretensji.
Potem zachowywał się całkiem zwyczajnie. Po grubasie. Nie całkiem. Dlatego go lubię.
Niemożliwie się zachowuje. Wykładam mu dziesięć razy dziennie, jak się ma zachowywać. On nic.
To komiczne, że wszedł do mnie. Nie spodziewałam się tego. Wszedł pomału, pomału. Śmieszne. Dziwne.
Emil jest jak dziecko. Wszystko bierze dosłownie. Jak nie, to nie. Jak tak, to tak. Wcale nie. Tylko wobec mnie.
Lubię go. Czy kocham? Może, gdyby się inaczej zachowywał. Ale on nie może, dlatego że ja go nie kocham.
Onanizowałam się na próbę. Niepokoi mnie, że wyobrażam sobie przy tym co innego. Koleżanki mi opowiadały. Chłopca, który pisia. Na przykład. Widziałam go, jak miałam sześć lat. Zrobiło na mnie wrażenie. Dlaczego? Chuj z nim.
Ktoś goni po przedpokoju. Uciekaj. Już nigdy. Nigdy. Tak przyjemnie. Wstrętnie i przyjemnie. Najbardziej pociągające.
Jak się w klo pali papierosa i równocześnie sra. Z tych wrażeń żadne nie robi specjalnej przyjemności. A jednak razem dają trzecie”.
— Ala, nie spodziewałam się ciebie.
Ala weszła do pokoju z bukietem kwiatów.
— To ode mnie. A od Emila pozdrowienia.
Jak zwykle — mówiła całym ciałem. Nie potrzebowała wyrazów. Robiły wrażenie zbytecznego dodatku.
Jak zwykle — mówiła całym ciałem. Nie potrzebowała wyrazów. Robiły wrażenie zbytecznego dodatku.
— Co robisz, mała? Co robią twoje włosy, nogi...?
Zakręciła się tak, że jej plisowana spódniczka podniosła się do ud.
— Wyrzucono mnie znów ze szkoły.
— Za co?
— Nie wiem za co.
— Mają tak dużo powodów, by cię wyrzucać?
— Tak.
Siadła.
— Co zrobisz?
— Nic.
Miała komiczne wargi, górną wysuniętą nad dolną. Opuściła włosy gwałtownie, tak że zakryły jej twarz. Siedziała na stołku w pozycji prawie akrobatycznej, nogami nie dotykając ziemi, jedna ręka oparta o krzesło, druga wyrzucona w tył. Równocześnie nic sztucznego.
— Kazali twojej mamie przyjść?
— Moja mama nie pójdzie.
— Mówmy o czymś innym. Czy przysłał cię tu Emil?
— Tak.
— Z tobą jest bardzo trudno mówić. Twierdzą, że ze mną też. Ale nie ma porównania. Proszę cię, zrób sarenkę.
Ala zrobiła sarenkę. Zrobiła na dwóch nogach, to wcale nie przeszkadzało, i już ja, Leo, nie potrafię tutaj nic dodać, poza tym: niesłychana delikatność, kruchość, świeżość ruchów: sarenka, chodząca na dwóch nogach, ze zgiętymi przednimi łapkami, obracająca głowę za powiewem wiatru, nerwowa strasznie, za najmniejszym szelestem drgająca całym ciałem.
— Ty musisz się Emilowi podobać.
— Podobam się. Ale on cię kocha.
Po chwili:
— No, pa.
— Hallo! Próbowałaś grać Kleopatrę Shawa167?
— Próbowałam.
I „pa” z daleka.
„Nie ma. Nie ma. Czy mogłabym odstąpić Emila? Tak. Nie. Raczej tak.
Czy on Alę? Sobie nie zdaję sprawy, że ona w tym samym pokoju, co ja. »Nie masz pojęcia, jak się ona komicznie kula po tapczanie«. Albo udajesz, albo cię to nie obchodzi. Chyba udajesz, moja kochana. Moje łabędziątko. Moja myszko kanadyjska.
Emil i ty. Dwoje Narcyzów między sobą. Ale ty mniej niż Emil. Za to ty — kurwy, odjazd, mężczyźni. Odjazd gdziekolwiek.
Zmiana. I śmierć. Ja wiem, że to ze śmiercią jest anormalne.
Ale proszę cię, Boże, jeśli istniejesz, jakikolwiek tam istniejesz, uroczyście, nawet bardzo, przestań z tą ironią skierowaną do siebie, proszę cię, nie pozwól mi przestać czuć intensywnie, choćby to miało boleć nie wiem jak. Nie pozwól mi — tak jak innym ludziom po dwudziestce — stępieć, zrozsądnieć, opanować się, skostnieć, czy jak się to tam nazywa.
Nie pozwól mi. Nie daj mi nigdy spokoju, bo spokój — to śmierć. Nie daj.
Nie daj mi znormalnieć, bo to jest śmierć. Nie daj...”
Tak opadała coraz wolniej z rozmowy ze sobą do wyobrażeń, i potem niżej — do krajobrazów, i potem jeszcze niżej.
Stoi mały ołtarzyk. Przy nim jest klęcznik. W ołtarzyku, wśród polnych kwiatów, wisi fotografia Ewy. Ta sama, co u Emila na fortepianie. Na klęczniku Ewa, z oczami, zwróconymi na Ewę, tę na fotografii, i mówi: — Nie daj, nie daj. W tej chwili śmieje
Uwagi (0)