Dzień i noc - Leo Lipski (biblioteka publiczna online txt) 📖
Tomik opowiadań napisanych na podstawie własnych przeżyć autora. Bohaterem i narratorem tytułowego opowiadania, wyróżnionego nagrodą literacką w konkursie paryskiej „Kultury” za rok 1955, jest pomocnik lekarza w radzieckim obozie pracy przymusowej nad Wołgą. Kolejne, „Waadi”, rozgrywa się w upalnym Uzbekistanie, w prowizorycznym szpitalu przepełnionym umierającymi na biegunkę i tyfus. Bohater trzeciego, „Powrotu”, znajduje się w „więzieniu, które wcześniej było klasztorem”, zapewne we lwowskich Brygidkach. Oszczędne w formie, z minimalistyczną emocjonalnie narracją, z naturalistycznymi, wręcz drastycznymi opisami szczegółów chorób i śmierci wywierają wrażenie podobne do obozowej prozy Tadeusza Borowskiego.
- Autor: Leo Lipski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzień i noc - Leo Lipski (biblioteka publiczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Leo Lipski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-5541-0
Dzień i noc Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Dzień i noc Waadi Powrót Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna(Na otwarcie kanału Wołga-Don)
„...Niech będzie pochwalony obywatel Jezus Chrystus”.
(Z listu górnika polskiego we Francji do konsulatu w X.)
Zostawcie mnie wszyscy w spokoju. Razem z waszymi obłąkaniami i wściekliznami. Pozwólcie mi nachylić głowę, pomału, jak nad strumieniem, który płynie. On odbije mój zmienny obraz wraz z majakami sprzed wielu lat. Pozwólcie mi go na chwilę zobaczyć.
Więc nie zbudowaliśmy Wołgostroju1. W każdym razie nie nasza to wina, że na wiosnę, wraz z tajaniem lodów, rozleciał się i odpłynął betonowy port. Nie my budowaliśmy go. Naprawdę. Ale za to męczyliśmy się bardzo. Zwłaszcza w zimie.
W latrynach paliły się stuświecowe żarówki, ale one nie grzały. Rano w czasie pobudki było jeszcze ciemno. I niewiarygodnie zimno poza barakiem. Wyjść głodnym na mróz to jest straszna próba. I nieodzianym. To wszystko już znacie i z tego będziecie zaraz rzygać. Ale zaczekajcie.
Przypominam sobie, przed wojną, prowadzili policjanci człowieka i bili go po pysku. Nie mogłem od tego wzroku oderwać. A za nimi szedł tłumek. I ja musiałem patrzeć. Może wy też znajdziecie coś takiego, na co będziecie musieli patrzeć.
Byłem pomocnikiem lekarza i dostawałem czasem pensję: pięćdziesiąt rubli. To nie było mało. Kończyłem dyżur nocny. Telefonowałem do karceru, że za piętnaście minut przyjdę. Kuchnie nie miały telefonu. Nie mogłem telefonować, że przyjdę żreć, niby próbować, czy dobre. Blakła zmora, że któraś z kobiet w nocy zechce rodzić. Ja o tym pojęcia nie miałem. Mówił Grisza:
— Ty tylko tam pójdziesz. One same między sobą.
Wiedziałem, co one same, między sobą, ale to było co innego.
Elektrownia żarzyła się białym światłem. Uzbecy mówili: „Faro”.
To znaczyło „Faraon”. I bali się. Obwieszona spawaczami wyglądała z daleka jak brylant. Już dwie turbiny szły, ale tego nie było słychać. Stuświecowe żarówki, przyrządy elektryczne w kuchni. Podnosiły się powoli mgły i Ona, czworokątna, olbrzymia, bez okien, jednym ramieniem obejmująca Wołgę, unosiła się w górę i opadała, wśród błysków elektrospawaczy. Uzbecy mruczeli:
— Faro.
Mówili po tym tak cicho, że można to było wziąć za złudzenie:
— On.
Szliśmy z leśnego obozu. Sześćdziesiąt kilometrów dziennie. Poprzez zmęczenie ciężkie, miażdżące, przebijała ciekawość. Bezustanny, zbliżający się grzmot. Złudzenie ze zmęczenia? Weszliśmy do miasta, gdzie należało krzyczeć, gdy się coś miało do powiedzenia. Mieszkańcy byli przyzwyczajeni. Porozumiewali się na migi. Pracowali w niewidocznej, podziemnej fabryce motorów do samolotów. W każdej chwili próbowano siedmiuset. Pani żywotów.
Dwukrotny sygnał świetlny. Pod kuchnią awantura. Trzy zupy na ziemi. Gwar jak w ulu przed wylotem. Na mojej pryczy siedzi mały krawiec z K. Patrzy w jeden punkt i mówi coś do siebie. Grisza jest chory. Przyjdzie dopiero po południu, gdy będzie więcej pracy. Nie będę spał w dzień ani w nocy. Z wielu powodów. Trzy sygnały świetlne. Mały krawiec siedzi na pryczy. Boi się zimna. Najdzielniejsi płaczą, gdy wychodzą na robotę. Łzy nie kapią. Zamarzają zaraz. Ten mały nigdy. Ale boi się wyjść. Dopiero brygadier musi go wyganiać. Niektórzy jeszcze śpią, mimo że chodzą. Przedłużają sen do wyjścia. To nic wam nie pomoże, braciszkowie, ja wiem. Obudzi was wiatr znad Wołgi, z którym mówiłem w nocy. Obudzicie się ze szronem na rzęsach. Biada tym, co nie jedzą zupy.
I pięć minut na karcer. Bieg kilometrowy. Nastawienie wewnętrzne. Tak, jakby się we mnie coś kurczyło. Twardniało i uczulało się.
Pytam. Stan: siedemdziesięciu sześciu ludzi. Widziałem ich, z wyjątkami, wczoraj, przedwczoraj i tak dalej. Na korytarzu stoją szeregiem, pod ścianą, na spocznij. Naczelnik karceru:
— Zobaczycie.
— Gdzie?
— W celi.
Potakuję.
W ciągu piętnastu minut mam zobaczyć, jak jest ze zdrowiem tych ludzi. Miesiąc w speckolonie2 to rok obozu. Tak mówią. I trzeba uważać, żeby nie wpaść. To nie jest takie proste, kiedy wszyscy cherlają3. Jestem napięty. I nagle spada na mnie przeraźliwy spokój. Nie słyszę, co mówi dalej naczelnik, rusza tylko wargami jak ryba, widzę i słyszę tylko siedemdziesięciu sześciu, tylko.
— No co, dzieci? Mówcie.
Zaczynam pierwszą twarz, chłopska, znośnie blada;
druga: — nie, naciągacz;
trzecia, pierwsza woła: — gorączka, biorę za puls — nie, równocześnie widzę podniesione spodnie szóstej, flegmona4: — wystąp;
czwarta, piąta, siódma;
siódma: — jak ja cię bracie dostanę;
ósma;
pierwsza histerycznie: — gorączka, pakuję termometr;
dziewiąta;
siódma mówi — ja mam tylko trzy dni;
dziesiąta, jedenasta, dwunasta, trzynasta, czternasta;
piętnasta — nóż, uśmiecham się czarująco, pomaga, nie zawsze;
pierwsza robi podejrzane ruchy termometrem, daję znak, że widzę;
szesnasta;
siedemnasta, przekonywujące, goły tyłek, skrzepły strumyczek krwi, znany hemoroidnik;
osiemnasta, dziewiętnasta;
dwudziesta, zostawić, chłopak biały, puls 130: — wystąpić;
nagle siedemnasta, obróć się, pokaż pysk, więcej nie trzeba, pokaż gardło, krwotok, tbc5, żołądek, nie wiem, dlaczego pokazałeś tyłek... bo... bo... telefon do szpitala, położyć się;
dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga;
dwudziesta trzecia: noga otwarta w bardzo nietypowym miejscu, musiał całą noc trzeć, wystąp;
pierwsza, biorę termometr, normalna;
dwudziesta czwarta;
dwudziesta piąta, złodziej moskiewski, nigdy mi się nie podobał, nic nie mówi, podgorączkowy rano, wystąpić, NO, WY...;
siedemnasta, całą noc z krwotokiem, a może nie, zmyliła mnie świeża krew;
dwudziesta szósta, dwudziesta siódma, dwudziesta dziewiąta;
trzydziesta, trzydziesta pierwsza: zgarbiony, symulacja, połóż się, twardość brzucha, lepiej nie, wystąp;
trzydziesta druga, trzydziesta trzecia;
trzydziesta czwarta, milczy, ale pelagra6, krańcowe opuszczenie się, nie może symulować tego, już czas... wystąp;
z lekkim niepokojem patrzę, ilu jest już zwolnionych;
trzydziesta piąta, trzydziesta szósta;
trzydziesta siódma: brzuch, jęczy, połóż się, macam brzuch, twardy, stosuje trick, łechtnięcie, brzuch miękki, uśmiechnął się typ, dziś idzie;
trzydziesta ósma, trzydziesta dziewiąta;
uważać, uważać;
czterdziesta, czterdziesta pierwsza;
czterdziesta druga: olbrzymi, rzuca się na mnie, gryzie podeszwę, kaftan, prawdopodobnie symulant, podnoszę się;
czterdziesta trzecia;
czterdziesta czwarta: mijam nieruchome źrenice, jeszcze raz, nieruchome, zakrywam, odkrywam, nieruchome, wystąp;
czterdziesta piąta, czterdziesta szósta;
czterdziesta siódma: opuchnięte nogi jak ciasto, wyżej też, wystąp...
W końcu dojechałem do siedemdziesiątej czwartej.
O jednym wiedziałem, że leży.
— A drugi?
Siedzi na dolnej pryczy. Członek przybity grubym gwoździem do nar7. Wcale nie udaje, że boli. Krwi nie ma. Idę do telefonu.
— Grisza, będziesz musiał wstać. Do karceru. Jeden gość przybił sobie tego do nar.
Podpisuję. Ci, których zwolniłem, idą do lekarza pod konwojem. Tamten w kaftanie na psychiatryczny. Elektryczno-dębowe drzwi otwierają się. W tej chwili cztery sygnały świetlne. Do pracy.
Jeszcze dziesięć minut. Zwalam się na śnieg. Całe zmęczenie skoczyło na mnie jak pies i przygniotło mnie. Teraz jestem całkiem bezsilny, wypluty. Oni by chcieli, żebym zwolnił cały obóz, siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Chcieliby mnie dostać do speckolony. Nie. Chcieliby, aby każdy z osobna był jakimś cudem zwolniony. Przynajmniej na dziś. Nie troszczą się o resztę. Podnoszę się ze śniegu. Tutaj jest nienaruszony, błyszczący jak jedwab. O sto metrów dalej są już druty kolczaste i wyżki8. Słychać z daleka orkiestrę. Orkiestra gra. Na takim zimnie. No, no. Poprawiam kitel, robię kilometr i jeszcze pół.
Defilada. Na podium stoję ja, jako przedstawiciel sanczaści9, zastępca komendanta obozu, ktoś z rachunkowości, czy ja wiem, jak się to nazywa. Orkiestra gra u szerokiego wejścia. Kolumny formują się czwórkami. Jest siódma godzina. Wzniesienie dla orkiestry jest oświetlone. Zaczyna się.
Od Wani pożyczam walonki10, żeby nie marznąć w nogi. To trwa, przemarsz trzydziestu tysięcy ludzi. Idą, idą. Stachanowcy11, łamagi, spryciarze, symulanci. Formują się jeszcze w mroku, wypełzają w jaskrawe światło orkiestry, potem giną w tumanie. Zaczyna sypać śnieg. Fufajki12 podarte, buty z opon, łapcie. Krzyki formujących. Wołania. Naczelnicy brygad. Cofanie się, potem: „Naprzód!”. Palce owinięte szmatami. I tak zgrabieją, braciszkowie. Mam policzek zmarznięty. Czterdzieści stopni. Wiatr i śnieg. Ten policzek od strony Wołgi. Trę. Im leją się łzy. Tym najdzielniejszym z wyjątkiem małego krawca. Idą pod wiatr, tworzy się im lód na twarzy, szron na powiekach; oddychają.
Nie potrzeba bojców13. Wokoło jest wielkie kolisko wyżek i drutów. Kilkadziesiąt kilometrów. Nie uciekną, bo dokąd? Choćby znali Rosję jak własne palce, to i tak nie. Jest to tak oczywiste, że nawet nie próbują. Chyba wariaci. Nawet kierownik żarcia szpitala. Ma poza obozem ładne tysiączki. Chodzi jak baryń14. Ale on też nie.
Odrywa się od brygady jakaś twarz i prosto do mnie. Ja mam jeszcze w tej ostatniej minucie prawo łaski. Ci, którzy w nocy zachorowali, mieli czas. Ci, którzy w czasie wyjścia — Wania. Ci, którzy w ostatnim momencie — ja. Twarz zakryta, owinięta po oczy, tylko oczy błyszczą. Staje. Nic nie mówi. Oczy błyszczą. Biorę za rękę. Puls niewyczuwalny na mrozie. Widzę młode czoło, żółte, Chińczyk? Odchylam dolne powieki: żółtaczka? W końcu łapię. Drobna niteczka szamoce się pod skórą, szybko, zanika, szybko. Zostawić. Siada na podium, nogi zwisają.
— U kogo byłeś wczoraj?
— Aleksander Aleksandrowicz — odpowiada cicho.
Tymczasem mój krawiec przeszedł. Aleksander mówi do mnie przed rozpoczęciem przyjęcia:
— Ja zwalniam tylko co drugiego, jak jest chory. Nie mogę więcej.
— To obciążacie szpital.
— Niech oni się martwią.
Chory opowiada mi, że mówił mu Aleksander:
— Ty, bratku, masz, zdaje się, zapalenie płuc. Ale cóż robić? Poprzedni miał złamaną nogę. Przyjdź jutro.
I zapisuje kamforę, środek wykrztuśny. Wtedy ja do tego chorego:
— Idź do Olgi Pietrownej.
Olga to jest dwudziestoletnia smarkula. Ona tu jest naczelnikiem. Ale.
Defilada. Znów stachanowcy. Jeśli mieli walonki, przehandlowali na jedzenie, mają onuce15. Onuce to wspaniałe odkrycie.
Gdy szedłem z brygadami rąbać drzewo w leśnym obozie,
Uwagi (0)