Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Rzuciliśmy się do stodół, szukając jakiego takiego schronienia przed ulewą i w jednej z nich znaleźliśmy dwóch zbłąkanych żołnierzy, starszy należał do pułku noszących kilty górali szkockich — młodszy pochodził z legii niemieckiej i obaj podzielili się z nami wieściami, które były tak posępne, jak zachmurzone niebiosy.
Boney — opowiadali — zbił wczoraj Prusaków, potem wystąpili nasi i z trudnością dotrzymywali mu pola. Jednak podobno zwyciężyli w końcu.
Słowa moje wydawać się wam będą jak stara, znana, niepotrzebnie na światło dzienne wywleczona bajka i nikt z was po prostu nie jest w stanie wyobrazić sobie rozdrażnienia, w jakie wprawiły nas te niespodziane wiadomości. Krew jęła grać zapalczywszym, inni zaczęli się tłoczyć przez otwarte wrota, uczynił się tłok, gorąco, hałas.
Potrącano się, bito, przepychano siłą — po to, by pochwycić choć jedno słowo z tego, co mówili, a potem tych oblegano z kolei, kazano powtarzać sobie przed chwilą zasłyszane wieści — i znów niecierpliwili się dalsi...
Chwilami wybuchały oklaski i śmiechy, niekiedy złorzeczenia, przekleństwa i groźby. I słuchano z przejęciem, jak pułk 44. wytrzymał atak kawalerii, jak Holendrzy i Belgowie sromotnie zmykali z pola bitwy, jak Czarna Gwardia pozwoliła złamać czworobok ułanom, a potem przypuściła do nich rzeź okrutną. Ale ułani walczyli tak mężnie, że miast80 ulec, w puch rozbili pułk 69. i unieśli jeden ze sztandarów.
Książę cofał się przecież pomimo zwycięstwa, chodziło mu bowiem o zachowanie łączności z ustępującą armią pruską.
Mówiono, że pragnie obrać odpowiedniejsze pole do przyszłych zapasów i prawdopodobnie wielka bitwa rozegra się w tym właśnie miejscu, gdzie generał Adams rozłożył się teraz obozem.
A wkrótce przekonaliśmy się, ile w tych pogłoskach było prawdy. Pamiętam, rozjaśniło się pod wieczór i komu sił stało, wstępował na pobliskie wzgórza, skąd widać było całą okolicę.
Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zielone łąki i płowe, szumiące zboża.
Wielkie, pełne kłosy zaczynały właśnie żółknąć, przepyszne żyta sięgały ramienia średniego wzrostu mężczyzny.
Trudno sobie wyobrazić krajobraz spokojniejszy, cichszy i bardziej spokojny.
Gdziekolwiek wybiegło się wzrokiem — wszędzie napotkałeś łagodnie falujące wzgórza, pokryte złotym, kornie chylącym się zbożem, tu i ówdzie zieleniały ciemne gromady topoli, z których znów strzelały dzwonnice wioskowych kościołków. Wszędzie dobrobyt, spokój, wszędzie uroczyste, wieczorne milczenie, rzekłbyś, ziemia gotuje się do snu świętego. Nie, nieprawda. Bo oto spojrzyj ku wschodowi. Czernieje tam, niby ślad śmignięcia batem, długa, nieskończona pręga, poruszająca się na podobieństwo splotów jakiegoś potwornego węża — długi sznur sylwetek krasnych jak maki, niebieskich, to znów zielonych jak morze, wreszcie czarnych jak najczarniejszy węgiel, zbliżających się bez przerwy, ciągle, przez równinę, zasypujących gościńce i drogi. Aż jeden koniec owego potwornego cielska znalazł się tak niedaleko, iż mogliby usłyszeć nasze krzyki, jak rozróżnialiśmy doskonale żołnierzy, składających broń w kozły, na lewo od nas, na przyległym wzgórzu — a drugi ginął w lasach i niepodobna było dojrzeć końca.
Potem, na innych drogach, ukazały się szeregi dwójkami posprzęganych koni, które z wysiłkiem ciągnęły złowrogo błyszczące armaty — tuż przy nich snuły się ciemne postaci żołnierzy, chylących się co chwila i co chwila dźwigających koła z gęstego, lepkiego błota.
I szedł pułk za pułkiem, brygada za brygadą i kolejno, sprawnie zajmowały wyznaczone pozycje na wzgórzach, a zanim słońce zaszło, stanęło na nich w bojowym szyku więcej niż sześćdziesiąt tysięcy wyborowego wojska i zamknęło Napoleonowi drogę do Brukseli.
Tymczasem deszcz zaczął padać z dawną siłą i my, spod 77. — bez namysłu schroniliśmy się z powrotem do zbawczej stodoły. I stamtąd żałowaliśmy pobożnie reszty towarzyszy, którzy, radzi nieradzi, zmuszeni byli pozostać na wichrze i błocie i w spokoju ducha znosić wściekłość nawałnicy, aż do pierwszych brzasków wschodzącego słońca.
Ale i rankiem jeszcze siąpił drobny, gęsty, przenikliwy deszczyk, a wiatr mokry i lodowaty napędzał nowe, brunatne chmury.
Dnia tego otworzyłem oczy z dziwnym, pierwszy raz w życiu doświadczanym, uczuciem. Myślałem oto, że dziś, za chwilę, wezmę udział w prawdziwej, strasznej może, bitwie. I po mózgu roiły mi się krwawe, pełne trupów i jęku obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.
Było jeszcze szaro, gdyśmy się zerwali i czym prędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz uderzyła przede wszystkim muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze spowitej w sinawe mgły dali.
Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podziwem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne. Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego zachwytu.
— To francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Spróbujcie no wejść wyżej, a ujrzycie, czego wielu z was już może więcej nie zobaczy.
Posłuchaliśmy rady.
Po chwili wdarliśmy się na szczyt wzgórza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwym spojrzeniem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.
U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, spoza którego wychylały się zielone, owocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami dachówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.
Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwonych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem otworów w murze i barykadowaniem bramy.
— To lekkie kompanie Gwardii — objaśnił nierozłączny sierżant z miną znawcy. — Do ostatniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie. Nie poddadzą się, póki jeden choćby potrafi ruszyć palcem. Spójrzcie no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.
Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciwną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad którymi wznosiły się czarne pióropusze dymów i leniwie wzbijały się w mgliste przestworza.
Na przeciwległym zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego zalotne zarysy, gdy wtem na niedalekim wzgórku pojawiła się gromadka jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.
Tyły owego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnym uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, piękna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.
— Wielki Boże! — wykrzyknął nagle sierżant. — To on, to Boney, mógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.
Na dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. Więc to on? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te posępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach narody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosięgły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam Edie, a mnie i Jima rzuciły w obce kraje na niepewną przyszłość i śmiertelną walkę?!
O ilem81 mógł wnioskować z odległości — trochę był przysadkowaty82, niski, o kwadratowych, potężnych ramionach.
Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.
Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc oderwać wzroku od krępej sylwetki, gdy uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.
Mimo woli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jima żarzące się jak dwa czerwone węgle.
Twarz prędko przysunął do mojej.
— To on — szepnął zdławionym głosem.
— Tak. To Bonaparte — odparłem poważnie.
— Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de Lissac, jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego nazwiska — przerwał mi z wybuchem. — On, on — powtórzył, zaciskając zęby.
Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.
Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita...
Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz mógłbym przysiąc.
Potem przystąpiłem do Jima, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe oczy. Pierś mu dyszała ciężko i krew grała w żyłach — lękałem się, by nie popełnił jakiegoś niedarowanego głupstwa.
Wtem zdało nam się, że Bonaparte pochyla się w siodle, mówi coś do adiutanta...
Potem cała gromadka wykonała z wolna pół obrotu i wkrótce znikła pośród wzgórz, a prawie w tejże chwili z baterii, umieszczonej na najdalszym zboczu, rozległ się wystrzał armatni, wzbił się w niebo obłoczek białawego dymu.
Nie ucichł jeszcze, kiedy w naszym obozie zagrano pobudkę.
Co tchu kopnęliśmy się na dół i jęliśmy gorączkowo formować szeregi.
A wzdłuż linii wojsk naszych nieprzerwanym hukiem rozgrzmiały strzały i wszyscyśmy83 myśleli, że to zaczyna się bitwa, dopóki inni nie objaśnili nam, że w ten sposób kanonierzy czyszczą swoje działa.
Istotnie należało się obawiać, czy podsypki i lonty nie zwilgotniały podczas tej burzliwej nocy.
Z miejsca, w którym stałem, roztaczał się widok tak wspaniały, iż by go ujrzeć, warto było przepłynąć nieskończone morza.
Całe zbocze pokrywały czerwone i niebieskie czworoboki, i ciągnęły się aż ku jakiejś niewielkiej wioseczce, odległej od nas prawie o dwie mile.
A w szeregach naszych powtarzano cicho, że za wiele tych niebieskich mundurów, nie dosyć czerwonych — toż Belgowie nie dalej jak wczoraj jeszcze dali dowód, iż mają cokolwiek za „miękkie” serca do krwawych zapasów. A przecież stało ich teraz dwadzieścia tysięcy!
Co więcej — nasze własne wojska składały się przeważnie z żołnierzy, z milicji i nowozaciężnych rekrutów, gdyż kwiat zaprawnych w boju pułków i bohaterów z czasu walk hiszpańskich znajdował się obecnie na okrętach, wśród niepewnych fal niezmierzonego Oceanu i żółwim krokiem wlókł się z powrotem, po zażegnaniu jakiegoś bezsensownego zatargu z amerykańskimi krewniakami.
Mieliśmy tylko niedźwiedzie czapy gwardzistów, pod postacią dwóch potężnych brygad — barwne mundury Highlanderów, błękit legii niemieckich, w czerwień przybrane liniowe wojska brygady Packa, brygady Kempta, wreszcie w sznur wydłużony rozsypane zielone sylwetki karabinierów, wysuniętych na czoło sprzymierzonych armii.
Każdy z nas wiedział, że to są ludzie zdecydowani na wszystko i gotowi na bohaterską walkę bez względu na niebezpieczeństwa, że przewodzi im człowiek posiadający w genialnym stopniu zdolność wyzyskiwania najgorszych pozycji.
Od strony Francuzów płynęły tylko mgły milczące i szły złotawe mrugania biwakowych ogni — tu i ówdzie na pochyłości czerniły się gromadki jeźdźców. Nagle zagrzmiały trąby i w mgnieniu oka napełniły dolinę rozgłośnym, nieulękłym graniem.
W tej samej prawie chwili spoza wzgórz wystąpiła niewidzialna dotąd armia i jęła spuszczać się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizje, aż zalały całą falującą przestrzeń — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migotały zimne błyski stali.
I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez przerwy — zdawało się, że nigdy im nie będzie końca, że sekunda jeszcze, a bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o karabiny, inni kurzyli fajeczki — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francją żołnierzy.
Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto śpiesznie zaciągać wzdłuż zboczy.
Mimo woli trzeba było podziwiać tę szybkość, bateria wyrosła jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej.
Potem uroczystym truchtem wyłoniła się zza wzgórz kawaleria — najmniej trzydzieści pułków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u których powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztandarów i chorągwi.
Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.
— Ot, zuchy! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant. — Trzeba ich widzieć w robocie! Diabeł by nie poradził. A spójrzcie no ku tym środkowym pułkom, w wielkich shako. Nie, nie tutaj, w tył od tamtego folwarku! To Gwardia. Jest ich dwadzieścia tysięcy, robaczki, dwadzieścia tysięcy najprzedniejszych ludzi, wściekłych jak szatany, którzy całe życie się biją, od dzieciństwa prawie, od czasu kiedy niewiele co więksi byli niż moje kamasze. Przeciwko dwóm trzech ich staje, dwa działa przeciwko jednemu. Panie odpuść! Wy, rekruci, jeśli wam się przyjdzie spotkać, pożałujecie ciepłego kąta w domu, wpierw84 nim który natrze!
Nie ma co mówić! Dodał nam odwagi! Że jednak brał udział we wszystkich dawniejszych kampaniach i bitwach, począwszy od hiszpańskiej Korunii, że miał medal i siedem zaszczytnych odznaczeń, więc przysługiwało mu niezaprzeczone prawo plecenia co ślina na język przyniesie.
Kiedy armia francuska stanęła już w bojowym szyku, trochę dalej niż odległość armatniego strzału — spośród nich wyłoniła się gromadka jeźdźców kapiących od srebra, złota i purpury i jęła przebiegać pomiędzy pułkami, a w ślad ich przejścia zrywały się pełne uniesienia krzyki, wyciągały się ramiona, podnosiły ręce — wojsko z zapałem słuchało słów uwielbianego wodza.
A potem umilkło wszystko.
I dwie armaty stanęły twarz w twarz w straszliwej, niczym niezmąconej ciszy.
Widok był potężny i często wstaje w mych wspomnieniach.
Nagle, tuż przed nami, zakołysały się szeregi na pozór trwożnym i bezładnym ruchem.
Jedna z kolumn oderwała się od wielkiej plamy niebieskich mundurów i miarowym, sprężystym krokiem skierowała się ku folwarczkowi leżącemu u stóp angielskich pozycji.
Nie uczyniła jednak pięćdziesięciu kroków, kiedy z umieszczonych po lewej stronie baterii rozległ się wystrzał armatni.
Bitwa pod Waterloo85 rozpoczęła się w tej samej chwili.
Nie do mnie należy opowiadać tu historię tej, jedynej może w swym rodzaju, bitwy — i zresztą, dałbym może wiele, żeby łaskawe bogi nie plątały mnie w dzieje owej niesłychanej rzezi — tymczasem los przekorny zagnał trzy nasze spokojne istnienia, pędzące dotąd cichy żywot na szkockim wybrzeżu, w morze krwi i jęków i zmusił przyjąć w niej udział na równi z cesarzami i królami świata.
Jeżeli przy tym uczciwie mam wyjawić prawdę, to więcej o Waterloo wyczytałem w książkach, niż widziałem wtedy na własne, ślepotą przecież niedotknięte, oczy.
Bo i com mógł zresztą widzieć w zwartym szeregu towarzyszy i cały w dymie pochodzącym z lufy mego karabinu.
Z rozmów innych i z ust mądrzejszych ludzi dowiedziałem się, że ciężka jazda angielska przypuściła szarżę i rozbiła linię słynnych kirasjerów, że w proch ją potem starto i przestała istnieć.
Z tego również źródła powziąłem wiadomość o bohaterskich atakach, nieustraszonej odwadze Packa i Kempfa i ucieczce Belgów.
Osobiście mógłbym tylko opisać to, co dostrzegaliśmy w krótkich przerwach strzelaniny i w chwilach, kiedy dym poczynał rzednąć —
Uwagi (0)