Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Uśmiał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdumienie.
— Kozacy to, kozacy! — rzekł wreszcie, dotykając białawych brzegów blizny. — Boki znów urządził mi tak pięknie wybuch jaszczyka z prochem. Szkaradna to historia, kiedy czujesz armaty jadące ci po grzbiecie! Bo kawaleria to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasjerów i huzarów rosyjskich pod Orodnem, a przecież nie wyrządzili mi najgorszej krzywdy. Najokropniejsze są armaty!
— A łydka? — pytałem niecierpliwie.
— Ba! Głupstwo! Tylko ząbki wilka — objaśnił, krzywiąc się z lekka. — Nie uwierzyłbyś, młody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Leżałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanymi przez armaty... A było zimno... brr... piekielnie zimno! Ziemia twardsza od żelaza, żywej duszy, która by mogła zająć się rannymi. Nieszczęśliwi czołgali się w mękach okropnych do kamieni, gruzów, do drzew wreszcie przydrożnych, myśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem — i marzli jeden po drugim — a wyglądali z daleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochwyciło... Ja również czułem, że kostnieję. Co począć? Z wysiłkiem ująłem szablę i powoli rozprułem brzuch memu koniowi. Potem wykrajałem stamtąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skórą, zostawiając tylko maleńki otwór na przypływ świeżego powietrza. Sapristi, jakże tam było gorąco! Cóż jednak! W żaden sposób nie mogłem pomieścić się cały, stopy i część nóg — po kolana — musiały zostać na mrozie. Nic to jeszcze — zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zmęczenia, tymczasem zaś pojawiły się wilki i zaczęły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni. Oczywiście nie omieszkały i mnie trochę nadwyrężyć. Odtąd jednak, co noc czuwałem z pistoletami w ręku i nie pozwoliłem im więcej próbować tego przysmaku. W ten sposób przepędziłem dziesięć dni, i nie mógłbym powiedzieć, że były najgorsze w życiu.
— Dziesięć dni! — wykrzyknąłem z osłupieniem. — A czymże się pan żywił?!
— Koniną — oznajmił z zimną krwią cudzoziemiec. — Był dla mnie zarazem mieszkaniem i... jakże tam?... wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie odjęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożywałem nogi, nie tykając ciała. Wokoło mnie walały się dziesiątki trupów, przy każdym błyszczała manierka, miałem zatem wszystko, czegom60 mógł zapragnąć! Jedenastego dnia przybył, wysłany na zwiady, patrol lekkiej kawalerii i cała przygoda skończyła się nadspodziewanie dobrze.
I tak, poprzez rozmowy, zawiązywane przypadkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać — w luźnym z całością związku — czyniło się w umysłach naszych światło, darła się zasłona rzucona na osobę i przeszłość tego dziwnego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśmy wszystko — co właśnie pragnę tutaj opowiedzieć.
Zima była wyjątkowo ponura i smutna, dopiero w drugiej połowie marca zaczęły się pojawiać oznaki bliskiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca zawitały do nas ciepłe, południowe wiatry, a słońce jęło grzać mocniej.
Siódmego spodziewaliśmy się powrotu Jima z Edynburga, gdyż — jakkolwiek decydujące posiedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni wcześniej, liczyliśmy, że egzamin, odebranie dyplomu i tym podobne formalności zabiorą mu około tygodnia.
Szóstego marca — jak dziś pamiętam ten dzień straszny — przechadzałem się z Edie po cichym wybrzeżu i pomimo wszystko, pomimo całej goryczy wiążącej się z imieniem najdawniejszego przyjaciela — nie mogłem w tej chwili mówić o czym innym, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, która by nie odnosiła się do tego upragnionego przez Jima dyplomu i nie dotyczyła go choćby pośrednio. Bądź co bądź był to jedyny człowiek, który posiadał moją — kiedyś wyłączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.
Edie milczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki — jednakże słów moich słuchała bez zwykłego skrzywienia, powiedziałbym nawet — z uśmiechem.
— Biedny, biedny Jim — szepnęła nagle z współczuciem i jakby do siebie. — Poczciwe biedaczysko.
— A jeśli egzaminy poszły mu pomyślnie — ciągnąłem, nie zwracając uwagi na ów niezrozumiały wykrzyknik — wynajmie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę — my zaś — utracimy naszą Edie...
Umyślnie przybierałem ton cokolwiek żartobliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzywać się z całą swobodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mnie, niczym się niedające powściągnąć, wzruszenie.
— Biedny ten Jim — wyrzekła znów Edie cichutko.
Widziałem doskonale, że łzy miała w oczach.
— I biedny Jack — dodała ciszej jeszcze, serdecznie ujmując mnie za rękę.
Przez jedno krótkie mgnienie szliśmy bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi...
— Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, prawda Jacku? — mówiło dziewczę dziwnie zdławionym głosem.
Zdało mi się nagle, że chyba się nie zmogę, chyba porwę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozwolę kochać, tylko siebie!
Sekund kilka — jak wiek długich.
— Patrz, jaki śliczny statek! — odezwała się już spokojniej.
Oprzytomniałem i mimo woli spojrzałem w wskazanym kierunku. Na morzu istotnie kołysał się zgrabny cutter, o trzydziestu mniej więcej tonach objętości. Sądząc po smukłych masztach i budowie przodu, mógłby współzawodniczyć w szybkości z niejednym wielkim okrętem.
Płynął z południa, a w promieniach zniżającego się powoli słońca srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkowym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro wszystkie zwinęły się nagle, na podobieństwo mewy, składającej śnieżne swoje skrzydła, i zaraz z masztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a woda bryznęła w górę białą pianą.
Przystawał nie dalej jak ćwierć mili angielskiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, gdyż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśmy doskonale wysokiego wzrostu mężczyznę w rodzaju szłyka61 na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uważnie okolicznym zboczom.
— Co on tu robi? — zagadnęła mnie Edie po chwili.
— Są to prawdopodobnie jacyś bogaci Anglicy z Londynu — odparłem dosyć stanowczo.
Dziś z uśmiechem politowania wspominam owo określenie, wówczas jednak objaśnialiśmy w ten sposób wszystko, cokolwiek niezrozumiałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.
Z godzinę chyba podziwialiśmy wykwintny statek, potem zaś, ponieważ słońce miało właśnie ukryć się za chmury, a powietrze stawało się zimne i ostre — okrążyliśmy wzgórza półkolem i wracaliśmy śpiesznie w kierunku West Inch.
Główne wejście na folwark wiodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w murze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.
Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bezsenną — wówczas — kiedy gorzały sygnały i kiedyśmy mieli szczęście rozmawiać z Walterem Scottem jadącym z Edynburga.
Na prawo od wejścia i właśnie w owym opuszczonym sadzie, wznosi się rodzaj kamiennego kopca, który podobno postawiła kiedyś babka, matka mojego rodzica62.
Złożyły się na niego głazy wypolerowane gładko przez wody strumienia, złotawy piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne muszle morskie, lśniące tęczą barw wśród mchów zielonych i delikatnych paproci wychylających się spośród kamieni niby puszyste, koronkowe kity.
Minęliśmy już furtkę i zapuściliśmy się krętą ścieżką, która biegła tuż koło owego kopczyka. Wzrok mój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu dostrzegłem sporą, na dwoje rozłupaną drzazgę, której ramiona obejmowały jakiś biały papier.
Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mnie Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskawicznym ruchem ukryła w kieszeni.
— To dla mnie — szepnęła, oblewając się mocnym rumieńcem.
Ja zaś uczułem, że krew wszystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, których wyraz zgasił pogodę w jej twarzy. Pobladła.
— Od kogo, Edie? — zapytałem głucho.
Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpowiedziała ani słowa.
— Od kogo, dziewczyno?! — powtórzyłem, całą mocą tłumiąc jeszcze gniew, wzbierający mi wi duszy. — Czyżby to być mogło, że oszukujesz Jima, jak przedtem zadrwiłaś ze mnie?
— Jesteś brutal! — przerwała z ogniem w oczach. — Radzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.
— Owa kartka pochodzić może od jednego tylko człowieka! — mówiłem dalej, urywanym głosem. — Tylko od jednego. Od de Lappa.
Wyprostowała się dumnie.
— A gdybyś miał słuszność? — wycedziła sucho.
Zimna krew tej istoty w takiej, w takiej chwili, odbierała mi przytomność i przyprawiła po prostu o jakiś szał gniewu.
— Przyznajesz się! — wybuchnąłem, postępując krok naprzód. — Więc naprawdę nie masz już żadnego wstydu?!
Cofnęła się z godnością i zmierzyła mnie dziwnym spojrzeniem.
— Czemuż to nie wolno mi otrzymywać listów od tego właśnie gentlemana? — odparła zimnym jak stal głosem.
— To podłość!
— Czemu?!!
— Ponieważ to obcy, Francuz może, cudzoziemiec!! — krzyknąłem już prawie z rozpaczą.
— Mylisz się — wyrzekła z wolna. — To mąż mój przede wszystkim.
Do grobu nie zapomnę tej straszliwej chwili. Nieraz przedtem słyszałem ludzi utrzymujących, iż cios jakiś gwałtowny a nagły mocen63 jest ogłuszyć nerwy i stępić wrażliwość na wszystko, co nie jest tym bólem.
Ze mną stało się inaczej, przeciwnie nawet, bo wzrok, słuch i myśli zyskały tylko na jasności.
Pamiętam, że oczy moje upadły właśnie na bryłę marmuru wielkości ręki mężczyzny, okoloną wieńcem szarych, spiczastych kamyków, i z całym skupieniem podziwiałem różnokolorowe, po niej się wijące żyłki...
A jednak twarz musiała przybrać jakiś nieznany przedtem wyraz, bo nagle Edie wydała krzyk stłumiony i pędem uciekła w stronę drzwi, spoza których kładło się na ścieżce żółtawe, migotliwe światło.
Chwilę bezmyślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierunku domu i jąłem stukać w okno jej pokoju na wpół nieprzytomnie. Tam przecież schroniła się niezawodnie.
Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta...
— Odejdź stąd, odejdź, czy słyszysz? — odezwała się na koniec gorączkowo. — Nie chcę twoich wyrzutów! Nie pozwalam ci tak mówić! Nie otworzę okna! Odejdź, słyszysz?
Nie przestawałem stukać coraz głośniej.
— Muszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.
— Co takiego? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — Wiedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otworzę więcej!
— Czy naprawdę jesteś mężatką, Edie? — zacząłem z drżeniem, czekając słów jej jak wyroku.
— Tak — szepnęła poważnie, a mnie najcięższy kamień spadł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony...
— Kto wam ślub dawał?
— Ojciec Brenman, zakonnik, w kaplicy rzymskokatolickiej w Berwick.
— Tobie, prezbiteriance?!
— On życzył sobie, żeby akt odbył się w kościele katolickim.
— Kiedy... kiedy... się to stało?
— Tydzień będzie we środę...
W tejże chwili przypomniałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziemiec znikł także, uprzedziwszy, iż wybiera się na dłuższy spacer w góry...
— A... a... Jim? — odważyłem się teraz zapytać.
— Jim przebaczy mi wszystko.
— Złamiesz mu serce i zrujnujesz przyszłość — wyrzekłem surowo.
— On mi przebaczy — powtórzyła, blednąc.
— Chyba nie znasz Jima?! Prędzej zabije twojego de Lappa! Och! Edie — skarżyłem się z bólem — jak mogłaś przyczynić nam tyle wstydu i tyle cierpienia?
— Wymówki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.
I natychmiast okno zamknęło się z trzaskiem.
Czekałem, aż się uspokoi i stukałem znowu, gdyż o wiele rzeczy musiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpowiadać, chwilami zdawało mi się, że słyszę płacz jej, podobny do jęku...
Wyczerpało mnie to wreszcie, a że przy tym ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku domowi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodowej furtki.
Na ścieżce zamajaczyła smukła sylwetka de Lappa.
Szedł prędko, zwrócony bokiem do mnie i przez chwilę myślałem, że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.
Posuwał się dziwnym, rytmicznym, z jakiegoś obcego mi tańca, zapożyczonym krokiem. Przy tym raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały niby dwa błędne ogniki.
— Voltigeurs! — wybiegło mu z ust cichym krzykiem. — Voltigeurs de la Garde!
Te same słowa, które wymówił wtedy, na wybrzeżu...
A potem:
— En avant! En avant64!
Ostry świst przeszył powietrze — to cudzoziemiec wykonywał jakieś energiczne ruchy laską.
Nagle stanął. Dostrzegł mnie przy murze i odgadł widać, że byłem świadkiem jego słów i zachowania, gdyż lekki przymus odbił mu się w twarzy.
— Ach! To ty, młody przyjacielu! — odezwał się wreszcie. — Nie przypuszczałem, że zastanę tutaj kogokolwiek. W doskonałym jestem dziś usposobieniu! Dawno się nie czułem równie znakomicie.
— Ja zaś przysiągłbym, że jutro, skoro powróci Jim Horscroft, na pewno nie będzie panu tak wesoło! — wybuchnąłem szorstko.
— Więc przyjeżdża jutro? — ciągnął z tym samym spokojem. — Proszę, proszę, dlaczegóż by to jednak miało wpłynąć na mój humor?!
— Dla tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto wydarł mu szczęście.
— Doprawdy? Widzę, żeś pan zgłębił już tajemnicę naszego małżeństwa — odparł cudzoziemiec chłodno. — Edie
Uwagi (0)