Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Wyznaczono nam pozycję nieco na lewo od linii bojowej i pozostawiono na razie w rezerwie, gdyż Książę lękał się, że Bonaparte zechce usiłować wedrzeć się z tej strony i niespodzianie zająć tyły. Odkomenderowano więc tutaj trzy pułki, prócz tego Hanowerczyków i inną jeszcze brygadę angielską i rozkazano być w pogotowiu na najmniejszy alarm.
Opodal stały jeszcze dwie brygady lekkiej kawalerii. Francuzi tymczasem atakowali wyłącznie fronty sprzymierzonych armii, więc słońce wzbiło się wysoko, a myśmy jeszcze trwali w tej samej pozycji.
Bateria, która pierwsza rozpoczęła ogień, grzmiała po lewej stronie naszych pułków prawie bezustannie.
Niemiecka pracowała niezmordowanie po prawej.
Toteż tonęliśmy w tumanach dymu, jednak nie na tyle, żeby pozostać niewidzialni dla artylerii francuskiej, umieszczonej wprost naszych pozycji — i około dwudziestu kul armatnich z ostrym świstem przeszyło wkrótce powietrze i upadło w sam środek szeregów.
Warczenie jednej z nich posłyszałem nagle tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem pochyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nurka, a jednocześnie sierżant uderzył mnie końcem swojej halabardy.
— Nie bądź no taki delikatny — zaczął z gniewem. — Nie bój się i tak schylisz się, kiedy cię trafią!
Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przypadła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony football.
Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adiutanta — z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.
Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na prawo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.
— James, straciłeś doskonałe bydlę — odezwał się ze współczuciem major Reed do adiutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.
— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glasgow — odparł poszkodowany z westchnieniem. — Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważałbyś, majorze, iż byłoby dobrze kazać lec pokotem ludziom? Armaty najwidoczniej skierowano na naszą pozycję?
— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, Jamesie. Potrzeba im próby.
— I tak doświadczą za wiele, może nawet zanim słońce zajdzie — przerwał gorąco adiutant.
Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. Od surowości majora obroniła nas przecież niespodziana interwencja pułkownika Raynella. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52. i karabinierzy z rozkazu dowódców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwianą wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego rodzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nieszkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszymi grzbietami.
A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni — toć co chwila rozlegał się złowrogi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople krwi czerwonej, a potem zrywały się okropne jęki i ponury odgłos przedśmiertnego darcia nogami o ziemię — co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.
Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.
Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szarymi smugami przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, rozpaczliwa walka.
Czterysta armat waliło bez przerwy, z czterystu armat szedł grzmot nieustanny, trwogą śmiertelną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegał w piersiach.
Zgrzyt, świsty, odgłosy strzałów i jęki plątały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przeraźliwy chaos, który w duszach uczestników rył niestarte piętno i potem, potem — przy lada sposobności — wybuchać miał krwawym wspomnieniem.
Na wprost naszego pułku, na łagodnej pochyłości wzgórza, lśniło potworne działo, tak zdawało się bliskie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy nim gromadka artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarym tle zboczy.
Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kapeluszach, zdobnych w sztywne kity — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestrudzonych rękach i raz po raz zakładali świeży nabój do armaty, raz po raz rozlegał się huk głośniejszy od innych — nie ustawali w pracy.
Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierunku działa po raz pierwszy.
A potem choć owa liczba zmalała do czterech — cztery sylwetki uwijały się niby w gorączce — niezmordowaniej i gorliwiej niż przedtem.
U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoumont.
Od świtu prawie wrzała tam zacięta walka — bramy, płoty i okna stały w kłębach dymu, rozrywanych co chwila czerwonawym błyskiem strzałów — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk zadawanych braciom przez współbraci.
Na wpół spalony dom czerniał zgorzelizną niby świeżymi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze — wejście oblegało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gwardzistów po bohatersku odpierało napad! Do wieczora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.
A jednak jak oni się bili!
Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej niż błoto, w którym brodzili po kostki.
Jeden z nich — zda się prawie, że widzę go jeszcze — wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze — korzystając z nagłego przycichnięcia strzelaniny — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionym czołem — i jął szturmować do forteczki z całej siły, wołając na swoich, by szli za nim.
I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które na nowo sypnęły się z okien, aż z pułku tyralierów brunszwickich, broniących się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.
Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech — wszyscy odważnie i z taką śmiałością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.
I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgrywającą się bitwę — Książę jednak zauważył wkrótce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzymierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.
Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokim półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, z wolna występując poza linię strzałów.
Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstym, zielonym zbożu, w dole, tuż przy naszym pułku...
I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewym wzgórzu, u stóp armat zaczerniły sylwetki poległych na stanowisku...
Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księcia.
Galopem przypadł ku nam.
Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną trudami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, długi, błysły wielkie kokardy kapelusza... Ogarnął nas przenikliwym a bystrym spojrzeniem...
Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali, nie przymierzając, polować na lisy, nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca...
— Ciężka sprawa, generale! — odezwał się, zwalniając biegu.
— Bardzo ciężka, Ekscelencjo — odparł poważnie Adams.
— Ale możemy ich powstrzymać! Cóż znowu! Mieliżbyśmy86 pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam całą baterię!? Wyrugujcież87 mi ich, generale, z tej pozycji!!
Po raz pierwszy w życiu uczułem dziwny jakiś dreszcz charakterystyczny, który niby iskrą przebiega ciało, skoro za chwilę ma się wziąć udział w bitwie. Krew zagrała.
Aż dotąd nie czyniliśmy nic przecie, prócz leżenia na ziemi i z zamkniętymi oczyma przyjmowania śmierci — z pokorą, bez ruchu, pod groźbą najsurowszej kary — a to jest chyba najcięższym wysiłkiem.
Teraz nadchodziła kolej czynów i — szliśmy ze śpiewaniem prawie, z gotowością.
Brygada zerwała się z ziemi i jęła formować długą, w czwórki wyciągniętą linię. Potem zaczęliśmy się spuszczać z góry...
A wtedy tamci rozbiegli się niby stado spłoszonych przepiórek i gnali przed siebie, na oślep, z pochylonym naprzód grzbietem, wlokąc po ziemi ciężkie karabiny, padając, zrywając się, krzycząc...
Połowa zdążyła uciec, ale drugą ogarnęliśmy już bez litości, a najpierw oficera, który był bardzo tęgi i nie mógł biec tak prędko...
Rob Stewart, towarzysz z prawej strony, utopił bagnet w jego grzbiecie, nieszczęsny wydał dziki, straszny okrzyk... Wzdrygnąłem się pomimo woli.
Rozkazano nie dawać pardonu — więc walczyliśmy na bagnety, uderzali88 kolbą...
Krew ogniem trawiącym zalewała żyły — i trudno nam się nawet było dziwić — toż oni, tamci, od rana strzelali do nas niby do zajęcy — sami bezpieczni, bo niewidzialni prawie w gęstym zbożu.
Jak nieprzytomni rzuciliśmy się w zielonawe łany, kłując, mordując, bijąc, na oślep zadając straszne, śmiercionośne razy, aż minęliśmy zboże, potem sine pasy dymu... Nagle błysnęła purpura i złoto i ujrzeliśmy przed sobą olbrzymi pierścień wojsk francuskich — całą armię nieprzyjacielską — od której dzieliły nas tylko łąki i szara wstęga wąskiej, polnej drogi.
Wydaliśmy donośny okrzyk, krew zagrała goręcej, w oczach zamajaczyły bagnety, atak i zwycięstwo — i każdy rwał się naprzód, bo nadchodziła chwila, w której traci się już świadomość i poczucie samoobrony własnej, chwila, która staje się rodzajem haszyszu dla żołnierza, a napięcie jej — stanowi o losach wybuchającej w tym momencie bitwy.
Ale książę czuwał ciągle, choć z daleka, a teraz przebiegł na spienionym koniu i rzucił krótki rozkaz naszemu dowódcy.
Zaraz też na front wysunęło się konno kilku oficerów, zamigotały szable — rozkazano się zatrzymać.
Zewsząd ozwały się przenikliwe głosy trąbki.
Po szeregach poszły przekleństwa i komendy spoconych sierżantów — nie szczędzących nam szturchańców i nawet ukłuć halabardą — potem jęliśmy się z wolna cofać.
I w mgnieniu oka, w czasie z pewnością krótszym, niż zajmuje mi teraz napisanie owych kilkunastu wierszy — brygada nasza złamała się na trzy niewielkie, regularne czworoboki, zjeżone lasem bagnetów en échelon89 — co każdemu z nich pozwalało strzelać niejako w poprzek frontu następnego.
Ten zwrot był jedynym ratunkiem wobec grożącego nam niebezpieczeństwa, ratunkiem tak skutecznym — że jakkolwiek nowicjusz — poznałem się na nim od razu.
Z prawej strony wznosiło się niskie, łagodnie falujące wzgórze.
Stamtąd, z przeciwległego i zakrytego przed wzrokiem naszym, zbocza, szedł dziwny, trochę przytłumiony pomruk — do złudzenia naśladujący szum bałwanów na wybrzeżu w Berwick, wtedy szczególniej, gdy wieje wiatr wschodni.
Aż ziemia drżała od tego zgłuszonego szmeru, który przepełniał powietrze, rósł, wzmagał się, zbliżał...
— Śmiało! Siedemdziesiąty pierwszy! Na miły Bóg, śmiało! — rozległ się nagle głos naszego pułkownika.
Spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem — toć przed nami roztaczała się tylko szmaragdowa pochyłość pagórka, usiana gwiazdami rumianków i nieznanym mi, złotawym kwieciem.
Wtem u szczytu wzgórza błysnęło osiemset miedzianych kasków...
Przy każdym chwiała się długa, okazała kita, spod każdego wyjrzała twarz groźna, spalona i czarna i runęli ku nam, mocno pochylając się na karki, lotem błyskawic pędzących, rumaków. Przez jedno mgnienie oślepiały nas jeno90 kirysy, migały szable, chwiały się barwiste kity, potem ujrzeliśmy rozdęte i czerwone chrapy końskie, chwytające z trudnością powietrze, zaczerniły się kopyta...
Jeszcze kilka sekund, jak wiek długich.
A później zniżyła się linia naszych karabinów i kule zderzyły się z miedzią kirysów, z dźwiękiem podobnym jęczeniu gradu obijającego się o szyby.
Dawałem raz po raz ognia i broń nabijałem bez wytchnienia, a skoro dym opadał — zapuszczałem w dal szybkie spojrzenie. Nic jednak nie mogłem dojrzeć, prócz dziwnego, wąskiego kształtu, który poruszał się ciągle wśród dymu kurczowym jakimś i niezrozumiałym ruchem.
Potem zagrała trąbka i oznajmiła zaprzestanie ognia.
Mocniejszy, gwałtowny powiew wiatru odgarnął nagle dymy przesłaniające widnokrąg i mogliśmy teraz objąć wzrokiem całą przestrzeń.
Sądząc z zażartości i wściekłości bitwy — myślałem, że z nacierającego pułku nie ocaliła się nawet połowa, tymczasem — czy dlatego, że osłaniały ich pyszne kirysy, czy z powodu niedoświadczenia naszego i zbytniej gorączki, czy mierzyliśmy może trochę za wysoko — strzały nie sprawiły oczekiwanego rezultatu.
Na ziemi leżało zaledwie ze trzydzieści koni, trzy z nich tuż koło siebie i nie dalej ode mnie niż o dziesięć jardów; — jeden spoczywał na grzbiecie — nogi w przedśmiertnych drgawkach — rwały kurczowo powietrze, najbliższa musiała właśnie być owym, poruszającym się prędko przedmiotem, który wśród dymu nabrał owych cech dziwnych i niewytłumaczonych kształtów.
Około dziesięciu trupów czerniło się bezkształtną, krwawą plamą i tyluż może rannych, którzy pół siedząc, pół leżąc w miękkiej, sczerwienionej trawie — jęczeli przeciągle, głucho — jeden z nich tylko raz po raz powtarzał głośny, dumny okrzyk:
— Vive l’Empereur91!
Inny, który najwidoczniej otrzymał postrzał w biodro, ogromny, o ciemnym zaroście mężczyzna — pobladłymi usty chwytał przesiąkłe słodkawą wonią powietrze i oburącz obejmował trupa swojego wierzchowca.
Nagle porwał karabin i z równie zimną krwią, jakby szło o zwykłe strzelanie do celu — zmierzył i kula ugodziła Angusa Myresa, którego rozdzielało ze mną dwóch tylko żołnierzy. Biedaczysko zwalił się ciężko jak kłoda — z czoła trysnęła rubinowa nitka...
Ranny błyskawicznym ruchem sięgnął po drugi, leżący opodal karabin — zanim jednak zdążył go pochwycić — nadbiegł z czoła grenadierów gruby Hodgson i utopił mu bagnet w gardle. Żal mnie zdjął mimo woli — taki był rosły mężczyzna!
Wracam jednak do bitwy. Myśleliśmy więc oto, że kirasjerzy, korzystając z dobroczynnych osłon dymu, ratowali się zręczną ucieczką, ale nie należeli do tych, którym to przychodzi łatwo!
Konie, przerażone kulami i dymem, zboczyły jednakże z drogi, i stąd pułk otarł się tylko o krawędź naszego czworoboku, pomknął dalej i wpadł pod ogień dwóch drugich. Co począć?
Przebiegli linię strzałów i choć szlak ich przejścia znaczyły gęsto ciała zabitych i rannych, co koń wyskoczy rwali do niedalekiego muru, i przedostali się przez ogrodzenie. Stał tam pułk Hanowerczyków, z którym uczynili to, co my byśmy zrobili z nimi, gdyby los zrządził inaczej.
Rozbili go w proch w oka mgnieniu.
Straszny był widok opasłych Niemców rozbiegających się po sadzie,
Uwagi (0)