Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Ot, wszystko, com widział, wszystko co mogę o bitwie pod Waterloo powiedzieć.
Dodam tylko, że tegoż wieczora pochłonąłem dwufuntowy110 placek owsiany i spory dzbanek czerwonego wina.
A potem jeszcze musiałem dłubać nową dziurkę w rzemyku mego skórzanego pasa, który ścisnął mnie niby obręcz żelazna baryłkę...
Aż w końcu ułożyłem się do snu na słomie, w której zdążyło się zagrzebać pół kompanii.
I w kilka sekund później spałem snem ołowianym.
Dzień wstawał i właśnie pierwsze szare brzaski nieśmiało przenikały przez długie, wąskie szpary ścian naszej stodoły, kiedy wstrząśnięto mnie mocno za ramię.
Zerwałem się jak oparzony.
Rozespana mózgownica nasuwała mi straszne obrazy i w jednej chwili wyobraziłem sobie, że to atak kirasjerów, porwałem najbliższą, opartą o mur halabardę i tu otrzeźwiło mnie zimne dotknięcie gładkiego żelaza. W około szarzały niezliczone sylwetki śpiących towarzyszy.
Przetarłem prędko oczy i któż opisze moje zdumienie, gdym111 w stojącej tuż przy mnie postaci, poznał czcigodną osobę majora Elliotta.
Miał niezwykle poważny wyraz twarzy — nieco opodal majaczyło dwóch sierżantów, trzymających grube ołówki i długie, papierowe wstęgi.
— Wstawaj, chłopcze — rzekł półszeptem, tym dawnym, dobrym, przyjacielskim tonem.
— Jestem, panie — bełkotałem, niezupełnie jeszcze wytrzeźwiony.
— Pójdziesz ze mną. Czuję względem was ciężkie obowiązki — ja to przecież przyczyniłem się do porzucenia rodzinnych, szkockich progów — mówił major dalej dziwnie surowo i smutno — i brak otóż — braknie nam Jima Horscrofta!
Wszystka krew ściekła mi do serca. Toż wśród zmęczenia, głodu i w ciągłym wirze szalonych ataków, do cna zapomniałem o najlepszym przyjacielu. Nie widziałem go od chwili, gdy sam jeden rzucił się na gwardię i pociągnął za sobą pułk cały.
— Sporządzam właśnie wykaz poległych ze strony angielskiej — objaśniał, nie patrząc na mnie, starzec — gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę.
Umilkł i już bez słowa wyszliśmy za drzwi stodoły, tuż koło nas dwóch nachmurzonych sierżantów...
Och! Straszny to był widok! Tak straszny, że odżywa pomimo tylu lat ubiegłych, tak straszny, że chciałbym go przyodziać w jak najskąpsze słowa!
Straszliwą jest sama w sobie bitwa, ale w chłodzie i w ciszy poranku, bez podniecających dźwięków trąb i bębnów — znika zapał, gasną płomienne glorie, a rozpościera się tylko coś niby olbrzymia, wielka, niezmierzona rzeźnia — krwią przesiąkła ziemia i na niej niezliczone plamy pomiażdżone, ćwiartowane, okaleczałe ciała ludzkie. Rzekłbyś, że człowiek oto podaje dzieło Boże na urągowisko.
A ze szczegółów różnych, z ciał poległych — odczytywać można było każdy poszczególny przebieg bitwy — tu czerniły się zwłoki mężnie ginącej piechoty, tworząc martwe, pełne grozy czworoboki, tam w nieładzie okropnym ciała kawalerzystów, którzy do pierwszych przypuszczali atak, dalej jeszcze, na pochyłości, majaczyły sylwetki zabitych kanonierów i okaleczone, milczące paszcze armat...
Owa wspaniała kolumna gwardii szeroki szlak trupów usłała poprzez pole bitwy.
Coś niby ślad przejścia ślimaka. A u jego czoła olbrzymi zwał niebieskich uniformów splątanych z czerwonymi, jakby bławatki i maki — w miejscu, gdzie zaszedł ten szalony atak, w chwili gdy tamci zaczęli się cofać.
Na wstępie ujrzałem martwe ciało Jima.
Leżał nieruchomy i cichy, zastygłą twarzą patrzył w niebo...
Wszystkie namiętności, wszystkie smutki i cierpienia uleciały już z niej bezpowrotnie.
I tylko królował wyraz, który pamiętałem tak dobrze, wyraz ze szkolnych jeszcze czasów.
Krzyk rozpaczy i żalu wydarł mi się z piersi, kiedym dostrzegł te drogie zwłoki, skoro jednak wzrok mój upadł na poważną głowę umarłego, kiedy wyczytałem na niej szczęście w śmierci, jakiegom112 nie spodziewał się ujrzeć za życia — ból mimo woli złagodniał i przycichł. Uczułem, że mu tak lepiej.
Dwa bagnety francuskie tkwiły w jego piersiach.
I skonać musiał natychmiast, bez cierpień może, bo z dziwnym uśmiechem na pobladłych wargach.
Przy pomocy majora uniosłem lekko głowę przyjaciela, nasłuchując ze drżeniem oddechu, gdy tuż przy mnie rozległ się głos dobrze znany...
Spośród mnóstwa poległych gwardzistów wychylała się twarz de Lissaca, wspartego z widocznym wysiłkiem na łokciu...
Resztę ciała okrywał nierozłączny płaszcz błękitny, kapelusz z czerwonym pióropuszem walał się obok, na ziemi.
Był strasznie blady i wielkie, sine półkola podkrążały mu oczy, ale zresztą pozostał ten prawie, co dawniej. Ten sam ostry, zakrzywiony nos zgłodniałego, drapieżnego ptaka, te same szorstkie wąsy i krótko ostrzyżone, kunsztownie ułożone włosy...
Powieki zawsze wprawdzie na wpół przykrywały oczy, lecz teraz opadły prawie zupełnie i spod rzęs z trudnością się dostrzegało błyszczące źrenice.
— Jock!? To ty, Jocku? — wyszeptał ze zdumieniem. — Nie spodziewałem się, co prawda, ciebie tu zobaczyć! A jednak mogłem się tego domyślić, ujrzawszy nierozłącznego Jima — rzekł do siebie ciszej i jakby niezadowolony.
— Pan właśnie na nas ściągnąłeś to wszystko — powiedziałem z żalem.
— Et! — syknął rozgniewany. — Głupstwa! Losy nasze są ułożone z góry. W Hiszpanii jeszcze nauczyłem się wierzyć w Przeznaczenie. I przeznaczenie zsyła mi ciebie dziś rano.
— Na pana spada krew tego człowieka — wyrzekłem nagle, ostrożnie dotykając ramienia zabitego przyjaciela.
— A moja na niego — odparł z wolna. — Kwita z nami.
Uchylił róg płaszcza i z przerażeniem dostrzegłem czarny strumyk krwi na wpół zakrzepłej, a sączącej się bez przerwy z boku.
— Trzynasta z kolei rana i... ostatnia — objaśnił z bladym uśmiechem. — Trzynastka podobno przynosi nieszczęście. Czy nie macie czego do picia — choćby kilka kropel?
Major podał mu trochę brandy z wodą.
Ranny jął pić powoli, chciwie.
Oczy mu się niespodzianie ożywiły, na policzki wystąpiły ciemne, ceglaste plamy.
— Horscroft mnie tak urządził — zaczął, usiłując nadać mowie zwykły, żartobliwy odcień. — W zgiełku bitwy usłyszałem nazwisko swoje wyszeptane dziwnie ponurym głosem i natychmiast uczułem lufę karabinu na mundurze... Ludzie moi zakłuli go w tej samej chwili bagnetami... Co robić? Edie warta była śmierci. Ty Jocku, za kilka tygodni będziesz z pewnością w Paryżu i — przyrzekniesz mi, że ją zobaczysz. Pójdziesz na ulicę de Miromesnil pod nr 11, gdzieśmy obecnie mieszkali. Tylko oględnie powiedz jej smutną wiadomość... nie wyobrazisz sobie, jak bardzo mnie kochała! Powiedz jej także, że wszystko, co posiadam... znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, że... Antoni ma klucze. Nie zapomnisz?...
— Będę pamiętał.
— Jakże się miewa szanowna twoja matka? Czy w dobrym zdrowiu? A czcigodny ojciec? Oświadcz im głębokie uszanowanie od dawnego gościa.
I w takiej chwili, już na progu śmierci — wykonał jeszcze ów charakterystyczny ukłon ręką, gdy wspomniał o pozdrowieniach dla matki.
— Rana pańska nie jest tak ciężka może, jak się zdaje — odważyłem się teraz odezwać. — Mógłbym tu sprowadzić chirurga naszego pułku?
— Dziękuję ci, poczciwy chłopcze — szepnął z wysileniem — ale ostatnie lat piętnaście nie darmo spędziłem na zadawaniu i otrzymywaniu ran najrozmaitszych, żebym się nie umiał poznać na śmiertelnych. Nie żałuję nawet życia... Dla naszego „małego” wszystko już skończone, więc wolę odejść w ciszę śmierci na czele wiernych woltyżerów... niż żyć na wygnaniu i u wrogów żebrać łaski. Zresztą... Sprzymierzeni i tak by mnie rozstrzelali, unikam więc upokorzenia.
— Sprzymierzeni, szlachetny panie, nie dopuściliby się nigdy podobnie dzikiego i barbarzyńskiego czynu! — przerwał mu z ogniem major.
— Bo nie wiesz szczegółów, majorze — odparł de Lissac cicho. — Czy myślisz, że uciekałbym do Szkocji i zmieniał nazwisko, gdybym potrzebował się obawiać tych tylko, co panoszyli się wtedy w Paryżu? Drogo ceniłem życie, bom wierzył, że mały kapral powróci... Teraz... teraz mogę spokojnie umierać — wiem, że nigdy nie stanie już na czele wojska... A czyniłem rzeczy, których się nie darowuje. Ja to — szeptał coraz ciszej, gorączkowo — ja komenderowałem oddziałem, który rozstrzelał księcia d’Enghien113... ja to... Boże! Boże! Edie... moja najdroższa!...
Wzniósł ręce w górę, palce mu zadrgały i zaraz zacisnęły się kurczowo.
Potem opadły ciężko, a głowa pochyliła się na piersi.
Siwowłosy sierżant ułożył równo jego ciało, drugi rozpostarł na nim płaszcz błękitny... I odeszliśmy, pozostawiając na stratowanym polu zwłoki dwóch ludzi, którym Przeznaczenie tak dziwnie poplątało życie, a teraz łączyło w śmierci.
I leżeli spokojni, cisi i tak blisko, że ręka Szkota dotykała prawie dłoni nienawistnego Francuza — na przesiąkłem krwią zboczu, tuż koło tak pięknego wczoraj jeszcze Hougoumontu.
Dziś śmierć tu królowała, ruiny i zgliszcza.
Zbliżam się oto ku końcowi opisywanych przez siebie wypadków i napełnia mnie to szczerym zadowoleniem — gdyż, rozpoczynając owo opowiadanie z dni minionych — zabierałem się do niego ze spokojem, łudząc się, że znalazłem pożyteczne i miłe zajęcie na długie wieczory letnie. Ale nie obliczyłem się z siłami. Musiałem tylko rozranić dawne, na wpół uśpione bóle, dawne na wpół zapomniane cierpienia i dusza mi teraz krwawi, jak skóra nieumiejętnie ostrzyżonej owcy.
Jeśli więc szczęśliwie dobiję do portu, postanawiam do końca życia nie tknąć niewdzięcznego pióra. Z początku oto klei się wszystko samo, tak gładko, jakbyś zstępował w łożysko łagodnie toczącego swe wody strumienia — a potem — ani się spostrzeżesz, kiedy noga się zapadnie w jakąś dziurę i — masz diable kaftan! Morduj się, zanim się wygrzebiesz!
Kończę. Wykopaliśmy dół ogromny i legło w nim czterystu trzydziestu jeden żołnierzy z cesarskiej Gwardii i naszej lekkiej piechoty, a z nimi złożone zostały śmiertelne szczątki Jima i Bonawentury de Lissaca.
Ach, gdybyż można było siać krew bohaterów, jak rzuca się ziarno, jakie dumne wstawałyby plony!
A potem opuściliśmy straszne pola na zawsze i brygada nasz skierowała się ku granicom Francji. Stamtąd mieliśmy ciągnąć na Paryż.
Przez owe wszystkie lata — począwszy od bardzo wczesnego dzieciństwa — przyzwyczajano mnie patrzeć na Francuzów jak na złych do gruntu ludzi — ponieważ zaś słyszałem o nich jedynie z okazji bitew i rozlicznych pogromów na lądzie i morzu, nic dziwnego, że mniemanie owo zapuściło korzenie głęboko i skłonny byłem przypisywać im najgorsze rzeczy.
Kto wie, czy tamtym nie opowiadano podobnych okropności o nas, skoro naród angielski oceniali mniej więcej tak samo?
Ale kiedy dostaliśmy się do ich kraju, kiedyśmy ujrzeli śliczne, czyściutkie folwarki i poczciwych wieśniaków, pochłoniętych całkowicie pracą w polu, kobiety robiące pończochy przed domem, na polu, przy drogach, staruszki w szerokich, białych czepcach, gromiące małe dzieci za brak uprzejmości — życie ich wydało nam się tak pogodne i pełne prostoty, że ja osobiście na przykład zaczynałem nie rozumieć, czemu i za co nienawidziliśmy tych dobrych ludzi?
I przyszedłem114 do wniosku, że w rzeczywistości istotnym i jedynym przedmiotem nienawiści był tylko człowiek, który nimi władał, a teraz przecie lud swój już opuszczał, cień jego złowrogi znikał znad umęczonego kraju i z nim zniknąć powinny wrogie, dotychczasowe uczucia, zawitać przyjaźń i pokój.
Prawie nie odczuwaliśmy trudów pochodu, bo droga szła przez kraj tak piękny, jakiego dotąd nie widziałem w życiu. Aż w końcu dotarliśmy do stołecznego miasta.
Wodzowie nasi przygotowani byli stoczyć walną bitwę, co zdawało się prawdopodobniejszym jeszcze ze względu na olbrzymią ludność — gdyby — podobno stawał jeden człowiek na dwudziestu — już utworzyliby pokaźną armię. Ale obawy okazały się na szczęście płonne. Tym razem uznano widocznie szkodliwość zasady poświęcania tysięcy głów za jedną a szaloną.
Dotychczasowemu panu dawano tym do zrozumienia, że odtąd na siebie tylko może liczyć.
Zresztą, podług najświeższych, trwożnych jeszcze i niepewnych wieści, sam dobrowolnie oddał się w ręce Anglików.
Zatem bramy Paryża na oścież przed nami otwarto, co mnie osobiście uradowało w szczególniejszy sposób, gdyż przedtem jeszcze modliłem się żarliwie w duchu, by bitwa pod Waterloo była ostatnią, w której przyjmowałem udział...
Jednak w Paryżu znajdowało się podówczas mnóstwo ludzi szczerze przywiązanych do Boney’a i do jego sprawy.
Nic tak bardzo dziwnego, jeśli wspomnieć sławę, w jaką przyoblekł dumną koronę francuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzieby zabrakło jego płomiennego słowa lub zwycięskiego geniuszu.
I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek” kwaśno.
Brygada Adamsa pierwsza wkroczyła do miasta.
Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysées, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.
Ulice Paryża napełniły się takim mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.
Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia z Robem Stewartem z tej samej kompanii — bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami — udałem się na ulicę Miromesnil.
Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok, słodki, szyderczy trochę, a wabiący...
Przez parę sekund patrzyła, jakby mnie nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Jacku, mój drogi Jacku! — zabrzmiało mi dawną muzyką. — Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!
— Tak, tym razem zostałem żołnierzem naprawdę — odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci, dostrzegam inną, zwróconą zastygłym spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórz Belgii.
— Kto by temu uwierzył? — szepnęła przeciągle. — I czymże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?
— Prostym żołnierzem — wycedziłem z wolna i dawny ból ukłuł mnie w serce.
Uwagi (0)