Darmowe ebooki » Powieść » Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:
ręka ludzka, która tu odgrywała tylko rolę ślepego narzędzia. Zbrodnia ta posiada pewne charakterystyczne cechy, które doprowadziły mnie do wniosku, że nie jest ona realizacją samodzielnej myśli. Mam wrażenie, że morderca działał pod wpływem tajemniczego nakazu. Stąd rys niesamowitości znamienny dla tej sprawy, stąd też i szalone trudności, na jakie od samego początku natknęły organa śledcze.

— Że pewien specyficzny nastrój większego zbiorowiska ludzkiego może wywołać odpowiadający mu czyn: to wydaje mi się możliwe — zauważyłem, korzystając z przerwy w toku jego wywodów. — Lecz co do tego, by skoncentrowana wola jednostki mogła pchnąć kogoś do podobnego dzieła, mam poważne wątpliwości. Chyba że ten ktoś otrzymał nakaz w stanie hipnozy.

— Niekoniecznie. Przy wielkim nasileniu myśli możliwe jest coś podobnego i w stanie jawy. Naturalnie nie każdemu i nie z każdym to się uda. Przypuszczam, że w tym wypadku zbrodniarz musiał być osobnikiem bardzo słabej woli i podatnym na wpływy woli cudzej... Myśl ludzka jest potężna, a zgęszczona do pewnego, dość wysokiego napięcia, może dokonać cudu.

— Czy znalazłeś we własnym życiu na to dowody? — zapytałem wpół przekonany.

Wrześmian podniósł się powoli z miejsca i zbliżył ku oknu.

— Popatrz tam, naprzeciw — rzekł, podnosząc roletę.

Podszedłem i spojrzałem we wskazanym kierunku. Po drugiej stronie ulicy bielejącej wąskim pasem przy świetle księżyca wznosiła się na tle topól i cyprysów samotna willa.

— To moja dziedzina — rzekł głębokim, wzruszonym głosem. — To dom moich spełnień.

— Dom twoich spełnień — powtórzyłem machinalnie, wsłuchując się w dźwięk tych słów dla mnie niezrozumiałych.

— Opuszczona willa, którą zapełniłem tworami mej myśli — tłumaczył, wpatrując się w przeglądający tajemniczo spośród cyprysów dom.

— Twoja własność? — rzuciłem naiwnie pytanie.

Uśmiechnął się.

— Duchowa. Nikt mi jej dziś już nie wydrze. Ha, ha, ha! Gdyby jej lekkomyślny właściciel teraz powrócił i zechciał tu zamieszkać, „straszyłoby” w tym domu. Niebezpiecznie jest mieszkać w przestrzeni wypełnionej po brzegi ludzką myślą.

— Mówisz dziwnie — szepnąłem, wodząc oczyma po alei żałobnych krzewów wiodącej do drzwi wchodowych, po frontonie trójkątnym domu, po błyszczących w refleksach miesięcznych szybach.

— Słyszysz szept wodotrysków? — pytał zniżonym głosem. — Fontanny dżdżą cicho, fontanny...

— Pieśń wody — dopowiedziałem, poddając się nastrojowi.

Wrześmian wyciągnął rękę w stronę milczącej willi.

— Oni są tam już wszyscy — mówił powoli, z namysłem. — Czekają na mnie... Lada dzień wezwą mnie do wnętrza...

— O kim mówisz? — spytałem zdumiony.

— Ci ludzie: te twory, dzieci mojej myśli, dla których porzuciłem słowo, by je wcielić w kształty, by one żyły.

— To obłęd!

— To wyższa rzeczywistość: to słowa, które się stały ciałem...

— To wampiry oszalałej myśli!

— Być może to upiory... Lecz te są pierwszą na ziemi, najwyższą, bo najtrudniejszą realizacją myśli, więc pójdę ku nim, pójdę...

— Wrześmianie, opuść to miejsce i przenieś się przynajmniej na jakiś czas do mnie! — błagałem, otrząsając się z ponurego czaru.

— Przenigdy!... Wczoraj już otrzymałem od nich pierwszy znak. Wkrótce spodziewam się dalszych... Będą niecierpliwić się i naglić... Jestem im potrzebny — żyć beze mnie nie potrafią... Jam — ich rodzic... Odejdź teraz stąd, proszę cię, odejdź!... Chcę pozostać sam, zupełnie sam...

Spojrzałem nań w tej chwili. Miał obłęd w oczach. Więc uląkłszy się jego szaleństwa, odszedłem bez słowa...

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W przytułku

Jesień była na świecie — złocista, smutno uśmiechnięta polska jesień. Przekwitły ostatnie już róże, a dzikie wino na werandach i ogrodowych altanach spływało ku ziemi bezwładem czerwonych pnączy. Na horyzoncie rdzawiły się w srzeżodze porannych oparów rozpięte daleko w przestrzeń linie lasów, na plantach ścieliły się cicho zwiędłe liście kasztanów. Z podmiejskich sadów zwozili ogrodnicy resztki spóźnionych w dościgu163 owoców, zabezpieczali inspekta matami przed chłodem poranków i zapuszczali na szyby cieplarń słomiane story. Z flakonów i doniczek po oknach domowych zaciszy wychylały strzępiaste korony płatków chryzantemy, zapowiadały schyłek sezonu smutne astry... Jesień była na świecie — złocista, w przędzę melancholii, w woale mgieł zasnuta jesień...

Jesień była i w duszy Pomiana. Uczucie ogromnego osamotnienia rozpanoszyło się tysiącem korzeni i nadało życiu szare barwy pustki. W krótkim po sobie odstępie czasu spadły nań dwa bolesne, silne jak uderzenie losu ciosy: śmierć ukochanej i nagły zgon przyjaciela. W parę tygodni po ostatniej wizycie rozeszła się wiadomość o tajemniczym końcu Wrześmiana. Zwłoki samotnika, zesztywniałe w spazmie śmierci, z rozkrzyżowanymi rękoma, przerzucone bezwładnie przez parapet okna znaleziono w ustronnej, opuszczonej od lat przez właścicieli willi naprzeciw domu, który zamieszkiwał pod koniec życia.

Tak zeszedł te świata człowiek, z którym łączyły go mocne, duchowe węzły, potężniejsze może, niż sam za życia tego dziwnego marzyciela przypuszczał. Ze śmiercią Wrześmiana coś jakby się w nim załamało; jak gdyby pękła w nim zasadnicza arteria, wiążąca go z życiem i jego sprawami. Zgon przyjaciela nabrał z czasem charakteru symbolicznego, jakiejś jakby wskazówki na przyszłość, czegoś w rodzaju ostrzeżenia. Zabrakło mu jakby drugiej, głębszej struny duszy, zastanowił164 się i skrzepł podziemny, najistotniejszy wart165 jaźni.

Dopóki żył i działał tamten, twórczość Pomiana znachodziła niejako swe usprawiedliwienie w twórczości przyjaciela. Utwory Wrześmiana były poniekąd wyidealizowaniem zagadnień i problemów, które Pomian realizował bardziej po ziemsku, konkretniej i bezpośrednio. Twórczość przyjaciela była ekspiacją ich strony zmysłowej, rodzajem ofiary oczyszczalnej za „grzech” Pomiana. Ci dwaj wyjątkowi ludzie uzupełniali się nawzajem w sposób jedyny i niezwykły; tylko jeden z nich wziął na siebie cały ciężar samozaparcia się i pozostał w cieniu, drugi, lepiej wyposażony do walki wręcz i niewolenia ludzkiej rzeszy, chodził w blaskach sławy i podbojów. Pomian zdawał sobie jasno sprawę z cichej ofiarności druha i gdy go nie stało, nie śmiał i nie chciał działać na własną rękę. A do podjęcia trudu Wrześmianowego i połączenia ról obu nie czuł się już teraz na siłach...

Niby refren natrętny powracała wciąż na pamięć ostatnia ich rozmowa. Poszczególne jej przęsła rozrastały się do rozmiarów wybujałych i przesłoniły sobą inne zainteresowania życiowe. Nie umiał już o niczym innym myśleć. Równocześnie w snach jego zaczął się powtarzać stale pewien motyw. Miał charakter krajobrazowy i zdawał się odzwierciedlać przeżycia rzeczywiste, doznane kiedyś dawniej.

Śnił mu się jakiś dom w odległej dzielnicy miasta, po prawej stronie wąskiej, ostro w górę idącej uliczki. Dom był skądś znany — znajomy i zaułek — lecz że widocznie był w tym miejscu tylko raz jedyny w życiu, trudno by mu było trafić tam na jawie.

Uporczywość sennego obrazu irytowała i zastanawiała. Wyglądało na to, jakby sfera podświadoma jaźni dawała wyraz pewnemu skrytemu życzeniu, które na jawie nie mogło przyjść do głosu.

Znużony monotonią nocnych zwidzeń, postanowił w końcu poszukać tego miejsca i w ten sposób uwolnić się może od jego natręctwa.

Jeżeli senny zaułek odpowiadał rzeczywistemu, należało go szukać w południowej, dość silnie sfalowanej części miasta. W pewne słoneczne, wrześniowe popołudnie skierował Pomian w tę stronę swe kroki.

Instynkt orientacyjny nie zawiódł.

Była to jedna z najstarszych i najuboższych dzielnic, znana mu zaledwie z nazwy, gdyż nigdy tam nie zaglądał. Przed wiekami stanowiła podobno punkt wyjścia i zarodek późniejszego miasta — dziś zeszła do poziomu podmiejskiej suburry166, zamieszkanej przez żywioły niepewne i mętne.

Spodem gliniastego urwiska, na którego zboczach rozsiadły się teraz domki kryte gontami lub ogniotrwałą papą, szło przed laty koryto rzeki; dziś miejsce jej zajął sypki, brudnożółty trakt, wijący się kręto pomiędzy budynkami, porosły tu i tam kępami wikliny; łożysko rzeki przesunęło się na północny zachód, a w ślad za nim przeniosło i tętno miasta.

Pomian szedł powoli ulicą Studzienną, która, przerzynając na skos całą ścianę urwistego zbocza, przecinała się po drodze ze wszystkimi ważniejszymi uliczkami i zaułkami dzielnicy.

W powietrzu wisiała rozpylona złotordzawa, jesienna pomgładź słońca. Z kominów wydobywały się gęste, kłaczaste dymy i ścieląc się ponad dachami, napełniały przedmieście swędem. Tumany kurzu, wzbite przez wozy i furgony, wirowały w słońcu szarymi zwojami i tamowały oddech.

Minąwszy trzecią z rzędu poprzeczkę167, zatrzymał się u wylotu wąskiej, w pancerze parkanu ujętej uliczki. Coś go w niej uderzyło. Spojrzał na tabliczkę przybitą do słupa u wejścia w zaułek i przeczytał: „Ulica Ptasia”.

Nie analizując bliżej uczuć, które go nagle obiegły tłumem, zmienił dotychczasowy kierunek i zaczął piąć się w górę ciasną, zamkniętą z obu stron deskami dróżką.

Iście ptasi tor — myślał, rozglądając się ciekawie dokoła. — A jednak nie wydaje mi się całkiem obcy. Mam wrażenie, że nie po raz pierwszy tędy przechodzę. Tę jarzębinę, wysuwającą gałęzie przez szczerbę w parkanie, przypominam sobie. Jej samotność wśród szarzyzny otoczenia już mnie raz zastanowiła...

W pewnym miejscu parkan skończył się, a zaczęła się linia domów starych, parterowych, wpół zapadłych w ziemię. Otaczały je podwórka brudne, cuchnące mydlinami, urozmaicone tu i tam drzewinami o suchotniczym wyglądzie.

— Beznadziejność! Że też ludzie mogą tak bytować! — zdumiał się, odwracając oczy ze wstrętem w stronę drogi, przed siebie.

Po 10 minutach linia domostw urwała się, przechodząc w podwójne pasmo pustych, marną trawą porosłych wygonów. W górnym końcu jednego z nich, po prawej, zarysował się samotny kompleks zabudowań.

Podszedłszy bliżej, spostrzegł, że stanowią zamkniętą całość okoloną sztachetami i żywopłotem. Mały mostek łączył furtkę wchodową z uliczką; nad furtą na łukowatej wywieszce widniał napis:

„Przytułek dla starców i ubogich”.

Spojrzał w jedno z okien najbliższego budynku. Blask szyby uderzonej rzutem zachodzącego słońca obudził zatarte wspomnienie: ożyło nagle w jaskrawych barwach. Przypomniał sobie teraz, skąd zna to ustronie; przechodził tędy w wigilię niedoszłego z Praderą spotkania. Zatopiony w myślach o nim i o tym, co miał im obu przynieść dzień najbliższy, zabłąkał się w czasie przechadzki wieczornej w uliczkę Ptasią i dotarł aż do przytuliska.

Sytuacja obecna miała nawet szczególne podobieństwo do pewnego momentu sytuacji sprzed dwóch lat: podobnie jak wtedy, spojrzał i dzisiaj niespodzianie w to pierwsze okno na skrzydle z zieloną firanką i, podobnie jak wtedy, odbił się w nim refleks zachodu. Lecz była i różnica... Tak, tak... Wtedy, w wigilię groźnego dnia, ujrzał za tą szybą coś więcej. Ujrzał czyjąś bladą, wymęczoną twarz z hektycznymi wypiekami na policzkach — znużoną życiem twarz jakiegoś mężczyzny. Spojrzenia ich spotkały się i splotły na sekundę. Potem opuścił głowę i poszedł dalej, mijając przytułek... Dziś szyba była pusta: odpowiedziała mu tylko czerwonym refleksem słońca... Tak, tak — na tym właśnie polegała różnica między chwilą obecną a tamtą — sprzed dwóch lat...

Wtem zakiełkowała pewna myśl i w paru sekundach rozrosła się do rozmiarów postanowienia; z tym człowiekiem należało się koniecznie zobaczyć. Należało skorzystać ze sposobności i wyszukać go wśród tych biedaków i starców. Coś nieprzezwyciężonego ciągnęło go ku niemu. Kto wie, czy go nie szukał już od dawna? Czy ten uporczywy sen, powtarzający jedno i to samo od paru tygodni, nie był wskazówką, gdzie go należało szukać?

Pociągnął za rączkę dzwonka u furty. Po chwili wyszedł na spotkanie stary, siwy jak gołąb odźwierny.

— W odwiedziny do krewnego? — zapytał, uprzedzając gościa.

— Jestem dziennikarzem — tłumaczył się Pomian naprędce zmyślonym pretekstem. — Chciałbym oglądnąć zakład, o którym słyszałem wiele dobrego.

Starzec uprzejmym gestem ręki przepuścił go do wnętrza.

— Proszę wejść — rzekł, zamykając za nim furtę z powrotem. — Może zechce się pan porozumieć z panem kierownikiem?

— Dziękuję. Na razie poprzestanę na samodzielnej obserwacji. Czy wolno mi przejść się tędy, ogrodem pomiędzy domami?

— Proszę poruszać się z zupełną swobodą. O ile by pan chciał zasięgnąć jakiejś informacji u pana kierownika, proszę zwrócić się do tego domku w głębi na prawo, tam pod kasztanami. Tam mieszka.

— Serdecznie dziękuję.

I wcisnąwszy mu w rękę złotówkę, ruszył przed siebie aleją porzeczkową, która poczynając się tuż niemal koło furtki, wiła się w głąb ku kilku schludnym, czerwoną dachówką krytym domkom.

Pomiędzy ścianą krzewów, ogołoconych już od dawna z jagód, a sztachetami ogrodzenia rozciągały się grządki z warzywem. W jesiennym cieple wygrzewały się okrągłe łby harbuzów i dyń, pachniały obłe stożki ogórków, krwawiły soczyste pomidory; na wyniosłych łodygach kończyły pełny obrót dookoła swej osi zakochane w słońcu słoneczniki, spodem, wyczarowane z ziemi wieloletnią pielęgnacją, wychylały się grube trzony szparagów. A dalej — poprzedzielane miedzami zieleniało zwykłe już pospólstwo buraków, kapusty i kalarep.

U wylotu porzeczkowej uliczki, przed domkiem szarym, z doniczkami fuksji w oknach, siedziało na ławce kilku starców. Jesienna zaduma pochyliła im głowy ku pięściom rąk zaciśniętych na laskach. Nie podnieśli ich ku niemu, gdy mimo168 przechodził — doskonale obojętni...

Parę kroków dalej jakaś staruszka w czarnym szalu zarzuconym na zgarbione plecy skrapiała polewaczką kwiaty; skromne, tanie kwiaty, które widuje się w ogródkach podmiejskich, za szybami chłopskich chat, przy polskich drogach: malwy czerwone i fioletowe, ślazy lilioworóżowe i siwe skabiozy. Obok kopał grządkę wysoki, w szary prochownik odziany mężczyzna; szerokie skrzydło kapelusza ocieniało mu twarz. Gdy Pomian mijał tę parę, ogrodnik nagle wyprostował się i spojrzał na przechodnia. Wtedy Pomian poznał w nim człowieka, którego szukał. Była to ta sama zawiędła, zmęczona już śmiertelnie życiem fizjognomia, którą ujrzał wtedy spoza szyby.

Podszedł ku niemu i, zdejmując kapelusz, przedstawił się.

— Szantyr, emerytowany oficjał169 pocztowy — odparł tamten, odpowiadając na ukłon.

I odrzuciwszy rydel, otarł pot z czoła.

— Uf! — odsapnął tonem naturalnym, jak gdyby rozmawiał

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:

Darmowe książki «Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz