Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖
Wieloletni spór między przeciwnikami ideowymi zostaje nagle przerwany przez śmierć jednego z nich. Jak się okazuje — przerwany jedynie pozornie.
Szereg trudnych do wytłumaczenia zjawisk zdaje się wskazywać na to, że walka trwa nadal, a pozorny zwycięzca stopniowo staje się coraz bardziej osaczoną ofiarą.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— A zatem zgadzasz się?
— Jeżeli ci się tam tak bardzo podoba, owszem. Ale wracając do twego obecnego stanu: czy to, co odczuwasz tutaj, jest zwykłym nerwowym niepokojem, czy też jest to coś bardziej określonego?
— Od paru dni słychać w pokojach szmery i dźwięki; meble bez powodu wydają cichy, suchy trzask, odzywają się jakieś szepty... Początkowo myślałam, że ulegam złudzeniom, i dlatego nic ci o tym nie mówiłam. Przed chwilą, zanim wszedłeś, usłyszałam stąd w sypialni odgłos, przypominający ludzki stęk. Gdy krzyknęłam, nadbiegła Michalska i zaczęła mnie uspokajać. Wtedy nadszedłeś.
— Zwykłe halucynacje akustyczne wywołane lekkim rozstrojem nerwów. Ponadto meble może się pozsychały: ogrzewasz pomieszkanie dość silnie.
— Nie, nie! Nie wmówisz we mnie, że wszystko to — to wrażenia czysto subiektywne. Poza tym jest coś innego.
— Zmienisz zatem mieszkanie; będziemy razem i wszystko wróci do dawnego porządku.
— Ale dzisiaj już zostaniesz tutaj, Tadziu — prosiła, oplątując mu szyję ramionami.
Zamknął jej usta pocałunkiem na znak zgody...
Najbliższy czwartek spędzili razem już na nowym mieszkaniu w willi „Pod Olchami”. Dworek był zaciszny, w odległej dzielnicy miasta, a właściwie już na przedmieściu, otulony zewsząd spławami jodeł i sosen. Stąd z wysokości drugiego piętra ścielił się przed nimi rozległy, zimowy krajobraz. Pod wieczorną zorzę, co czerwoną łuną gorzała na horyzoncie, strzelały w niebo stężałe w mrozie ściany borów, wirowały spóźnione ptaki. Białym od śniegu szlakiem gościńca, który gubił się gdzieś tam w komyszach świerczyny, pędziły cwałem sanie; głos dzwonków rześki, srebrzysty docierał do uszu wyraźnie poprzez czyste jak kryształ, szklące się miriadem igiełek powietrze.
Odeszli od okna.
— Zmierzcha się — rzekła cicho, podchodząc do żyrandolu. — Trzeba zaświecić.
— Nie psuj nastroju! Czyż nie piękniejsza ta szara godzina rozświecana szkarłatnym blaskiem kominka? — odpowiedział i przyciągnął ją łagodnie ku sobie.
Przez chwilę trwali w rozkoszy pocałunku, zanurzeni w gęstniejącym mroku... Wtem wstrząsnął ciszą głuchy łoskot w sąsiednim pokoju. Amelia wzdrygnęła się i, wydawszy nerwowy okrzyk, przywarła do jego piersi.
— Słyszałeś?
— Coś spadło w salonie. Pójdę popatrzyć.
— Nie, nie! Nie zostawiaj mnie tutaj samej w ciemnościach!
— Więc najpierw zapalę lampę.
Oswobodziwszy się łagodnie z jej ramion, zaświecił żyrandol i nacisnął taster od lampy w salonie.
— Spadł wazon z palmą, którą ci dziś przysłałem — stwierdził, wszedłszy do sąsiedniego pokoju.
Spojrzała nań z przerażeniem:
— Zły znak na początek. I to w dodatku podarunek od ciebie na nowe mieszkanie. Czy wazon ocalał?
— Nie. Pogruchotany na drobne kawałki. Trochę to dziwne; spadł przecież z nieznacznej wysokości.
Stropieni i smutni podnieśli palmę i przesadzili tymczasowo do glinianego naczynia. Reszta wieczoru upłynęła im nieswojo...
Wypadek z wazonem był przygrywką do szeregu innych objawów, które zdradzały niedwuznacznie charakter prześladowczy i napastliwy. Niemal żadnego wieczora nie obyło się bez podejrzanych szmerów lub niemiłego wypadku. Bez widocznego powodu meble przewracały się, cienie sprzętów nabierały konturów podobnych do maszkar, po pokojach szczelnie zamkniętych i dobrze ogrzanych przeciągały chłodne powiewy.
Najgorsze były noce. Amelia spała w tym czasie krótko i nerwowo. Niejednokrotnie budziła się nagle zlana zimnym potem przerażenia i skarżyła się, że czyjaś ręka przesuwa się po jej twarzy chłodnymi, wilgotnymi palcami lub że czuje na szyi oddech ciężki, lodowaty.
Pomian, widząc jej mękę, namawiał, by poszła z nim do jednego z wybitnych neurologów. Odmówiła: nie wierzyła w skuteczność lekarskich zabiegów.
— To nie są nerwy, Tadziku. Sam w to nie wierzysz. To jest coś całkiem innego.
Wreszcie odważył się powiedzieć jej prawdę.
— Po rozwadze — rzekł pewnego rana, gdy znękana po nieprzespanej nocy drzemała oparta o jego ramię — doszedłem do przekonania, że z niewiadomych mi bliżej przyczyn rozwinęły się u ciebie własności mediumiczne.
Ocknęła się i popatrzyła mu zdumiona w oczy:
— A gdyby tak było w istocie?
— Moim zdaniem najlepiej byłoby porozumieć się z jakimś zawodowym medium i za jego pośrednictwem zbadać sprawę. Może poda nam środek, przy pomocy którego zdołamy uwolnić się od tego prześladowania.
— Uczyń, jak uważasz za stosowne — zgodziła się znękanym głosem.
— Pomówię z dr. Toczyskim, eksperymentującym od dłuższego już czasu z niezwykle bogato wyposażonym w mediumiczne właściwości osobnikiem, który występuje pod imieniem Monitora.
— Proszę cię tylko bardzo o to, byś sobie zastrzegł u niego dyskrecję. Nie chciałabym, by sprawa nabrała rozgłosu i stała się tematem rozmów dla naszej plotkarskiej socjety.
— Zrobię wszystko, by uniknąć niepożądanego pieprzyku sensacji.
A jednak mimo usiłowań Pomiana nie udało się nadać seansowi charakteru bezwzględnie prywatnego. Toczyski, dowiedziawszy się, o co idzie, z góry zapowiedział, że w posiedzeniu weźmie udział paru wybitnych lekarzy-psychiatrów i kilku profesorów w charakterze rzeczoznawców i kontrolerów. Obawy Pomiana, wywołane względami na dyskrecję, uspokoił zapewnieniem, że wszelkie szczegóły pozostaną okryte ścisłą tajemnicą i że protokół posiedzenia odda mu do cenzury.
Seans odbył się 10 kwietnia w pogodny, wyjątkowo piękny i ciepły odwieczerz. Koło godziny szóstej po południu, gdy już mroki przedwieczorne zaczęły otulać ziemię, zebrali się uczestnicy posiedzenia w willi „Pod Olchami” na drugim piętrze, w zacisznym salonie Amelii. Nastrój był poważny, skupiony i pełen oczekiwania. Monitor, jak zapewniał jego impresario i psychiczny kierownik, dr Toczyski, był usposobiony znakomicie i obiecywał „wyjątkowe rzeczy”.
Jakoż nie zawiódł nadziei. Gdy po kilku minutach zupełnego milczenia jeden z obecnych zapalił lampę okrytą czerwonym abażurem i przyćmione, gorące światło rozlało się po wnętrzu, Monitor był już w stanie głębokiego transu.
— Czy masz jakie specjalne życzenie? — zapytał go Toczyski, spostrzegłszy niespokojne, odpychające ruchy rąk medium.
— Wyłączyć! — zabrzmiał w odpowiedzi senny, jakby zautomatyzowany głos Monitora. — Wyłączyć!
— Wyłączyć z łańcucha? Kogo? Powiedz!
— Amelię!
Toczyski zwrócił się zakłopotany do pani domu:
— Wybaczy łaskawa pani formę i treść życzenia. Lecz w transie wolno medium nie liczyć się ze względami towarzyskimi. Obecność łaskawej pani w łańcuchu widocznie mu przeszkadza; prawdopodobnie płyną od niej prądy, które utrudniają wywiązanie się jego teleplazmy.
— Czy mam opuścić pokój? — zapytała Amelia, powstając.
— Broń Boże! Wystarczy, jeśli łaskawa pani usiądzie tam w głębi, poza obrębem naszego koła... No cóż? — zwrócił się z kolei do Monitora, gdy pani Pradera zajęła miejsce w „pasie neutralnym”, w kącie salonu. — Czy teraz jesteś zadowolony?
— Zaśpiewajcie coś! — odparło medium swym bezdźwięcznym, monotonnym głosem.
— Zanućmy mu coś z Marty146. To jego ulubiona melodia.
W pokoju rozległa się po chwili łagodna, sentymentalna aria ze starej, romantycznej opery Flotowa.
— Przyćmić światło! — wypłynął rozkaz z zaciśniętych kurczowo ust Monitora. — Otworzyć okno!
Gdy blask lampy nabrał odcienia soczystej, głęboko stonowanej czerwieni, a przez uchylone okno zaczął wsączać się do wnętrza chłód wiosennego zmierzchu, stan śpiącego uległ widocznej zmianie. Ciało jego zaczęło wyginać się w nerwowych podrzutach, z piersi wydobywały się nieartykułowane dźwięki, podobne do jęków.
— Proszę obostrzyć kontrolę! — polecił dr Toczyski.
— Trzymam oburącz jego rękę prawą i wyczuwam wciąż pod stopą jego prawą nogę — odpowiedział mu jego kolega, siedzący po prawej stronie Monitora.
— Lewy bok nie mniej dobrze zabezpieczony — upewnił kontroler z przeciwnej strony.
— Może pan zechce sprawdzić stan rzeczy przy pomocy ślepej latarki? — zwrócił się Toczyski do Pomiana. — Tylko ostrożnie! Proszę uważać, by światło nie padło mu na oczy.
— Wszystko w porządku — stwierdził Pomian, puszczając wąski pęk czerwonych promieni w kierunku nóg śpiącego. — Skrępowany należycie.
I zgasił latarkę.
Nad głowami obecnych ukazały się drobne, błękitne światełka i zaczęły bujać w powietrzu.
— Pierwsze objawy — objaśnił Toczyski. — Dziś zaczynamy od fenomenów świetlnych.
Z kąta pokoju zabrzmiały ciche akordy pianina.
— Teraz przestaniemy śpiewać — rzekł dr Toczyski.
Pomian obrócił się w stronę, skąd dochodziły dźwięki.
— Czy to pani gra, pani Amelio?
— Nie. Siedzę po przeciwnej stronie pokoju — doszedł go głos jej drżący i jakby oddalony.
Niewidzialne dłonie przebiegały po klawiszach, wyczarowując melodię Pana wioski z Widm Moniuszki.
W ponuro-szkarłatnym blasku żyrandolu twarz medium wykrzywiła się spazmem męki.
— A-a-a... A, a, a...
— Powoli bierze go w posiadanie jego Spiritus Rector147 — tłumaczył sytuację stojący poza łańcuchem lekarz. — Tym mianem określa zwykle tajemniczą jaźń, która się przez niego przejawia.
— A-a-a... A-a-a... — jęczał śpiący.
Po twarzy Toczyskiego przemknął cień niepokoju.
— Coś dziś zbyt się męczy — szepnął do siedzącego obok profesora.
— Ha! Kto to?! — zarzęził nagle Monitor. — K—t—o— t—o? — powtórzył słabiej, jakby borykając się z niewidzialnym przeciwnikiem, i zamilkł obezwładniony zupełnie...
Z okolicy łonowej, z ust i spod pach medium zaczęły wywiązywać się szarobiałe pasma ektoplazmy. Wkrótce Monitor zniknął niemal cały w mlecznych jej otokach. Wysiąk był wyjątkowo silny...
Pomian odwrócił głowę ku Amelii. Siedziała skurczona w kącie pokoju, obserwując rozszerzonymi źrenicami narodziny fantomu. Wtem z dzikim okrzykiem porwała się z miejsca, wlepiając oczy w przestrzeń w pośrodku łańcucha. Pomian skierował spojrzenie w tę samą stronę i uczuł dreszcz grozy...
W pośrodku koła utworzonego przez uczestników seansu unosiło się ponad ich głowami widmo mężczyzny: potężna, wyrazista twarz o wydatnych, silnie rozwiniętych szczękach i szerokim, olimpijskim czole.
— Minister Pradera! — szepnęło parę głosów, rozpoznając rysy wielkiego męża stanu. — Minister Pradera!
Na twarzy fantomu zaigrał złowieszczy uśmiech. Prawe oko zbrojne w monokl zacisnęło się silniej dookoła szkiełka i zadrgało nerwowym skurczem. Wśród śmiertelnej ciszy widmo zawahało się, zakołysało i zaczęło posuwać się w stronę Amelii.
Nieszczęśliwa, nie mogąc oderwać oczu od twarzy męża, bezwiednie cofała się przed nim wzdłuż ściany.
— Precz! — zagrzmiał nagle głos Pomiana, który nieludzkim wysiłkiem opanowawszy przerażenie, usiłował zastąpić drogę przeciwnikowi. — Precz stąd!
Lecz poraził go niewidzialny prąd i odepchnął daleko w kąt salonu. Zatoczył się jak pijany i oparł plecami o ścianę. Zwycięskie widmo pędziło dalej przed sobą wiarołomną żonę. Nikt nie śmiał stawiać mu oporu; wszyscy jak zaczarowani stali pod urokiem grozy.
Gdy Pomian, przyszedłszy do siebie po zadanym sobie ciosie, rzucił się ponownie na ratunek ukochanej, było już za późno. Zaszczuta w róg pokoju, odcięta od żywych przez nieubłaganą marę, zaniosła się nagle obłąkanym śmiechem i wskoczywszy na sofę, runęła przez otwarte okno w dół...
Wczoraj odwiedziłem Wrześmiana w jego pustelni. Ledwie go poznałem! Ten człowiek gaśnie w oczach! Postarzał się, posiwiał, zdziczał. Żyje w odosobnieniu niemal zupełnym. Odsunął się od świata i ludzi w odległy, podmiejski zakątek i tu w ciszy głębokiej spędza długie, samotne godziny. Jest mi dziwnie bliski ten nerwowy, 34-letni starzec. Tak bliski, że czasem zdaje mi się, jak gdyby był mym drugim „ja”, tylko widzianym od wewnątrz. Jest to jakby drugie, nieznane światu oblicze mej jaźni. Bo właściwie zrąb, o który oparte są nasze twórczości, jest jeden i ten sam; różnica cała między nami polega na tym, że ja szedłem drogą podboju i niewoliłem ku sobie tłumy, gdy on, nieuleczalny marzyciel, zadowalał się wpływem na dusze wybrane. Utwory moje, syte barwami życia i pulsacją krwi, pociągają za sobą tysiące, którym zdaje się, że przemawia ktoś do nich podobny — twórczość Wrześmiana, dyskretna, przesłonięta kwefem mistycznej mgły, księżycowa, oczarowuje tylko ludzi wyjątkowych. Różnica charakteru raczej, temperamentu, nie istoty twórczej. Podobno jeden z jego „przyjaciół” powiedział mu raz w przystępie szczerości, że „nie jest naturą zdobywczą”. O tak, niewątpliwie — Wrześmian nigdy nie miał zamiaru „zdobywać”. Był na to za subtelny, myślowo za wytworny i za głęboki. Dlatego nigdy nie był pisarzem popularnym.
Natomiast miał naśladowców i popularyzatorów. Szalone pomysły jego, pełne ześrodkowanej treści, działały zapładniająco na talenty niższe, ale obdarzone tzw. sprytem literackim. Twórczość Wrześmiana stała się wkrótce wygodną kopalnią, zbiornikiem tematów dziwnych i wyjątkowych, z którego można było bezkarnie czerpać pełnymi garściami. Nota bene148 oficjalna krytyka nigdy ani słówkiem o tym nie pisnęła. Owszem, pisano dużo i pochlebnie o zręcznych naśladowcach, starannie zakrywając faszynami milczenia właściwe źródło. Bo i po co? Wiedziano przecież powszechnie, że Wrześmian nie umie się „rewanżować”, że do żadnej kliki literackiej nie przystąpi i do podstawiania nogi drugim za żadną cenę nie pomoże. Powoli, z upływem lat wytworzyła się dookoła jego osoby przeraźliwa pustka, owa zionąca chłodem splendid isolation149, która była jego dumą i nagrodą.
Lecz właśnie tego osamotnienia, tej pięknej samowystarczalności nie mogli mu ludzie darować. Ponieważ nie umiał i nie chciał płaszczyć się i schlebiać, nie raczył zabiegać o łaskawe względy i względziki i nie świecił baków150 byle komu — szła w jego ślady cicha, systematyczna zemsta „obrażonych”. Mała, ludzka, arcyludzka zawiść kierowała jej ruchami, zaprawiała jadem i żółcią bratnie pióra, zacinała ostro stalówki. Atakowano, jak kto umiał i na co kogo stało. Były sztychy otwarte i maskowane, wypady wprost i okrężne, spoza opłotków, drogą objazdową. Nie brakło i paru ordynarnych napaści, nie obyło się i bez kilku większych i mniejszych podłostek.
Kiedy mimo rodzimych tłumików nazwisko Wrześmiana zaczęło przedostawać się poza rubieże kraju i grono zwolenników i szczerych przyjaciół czyniło starania, by wprowadzić jego dramat na sceny zagraniczne, odezwały się głosy „odradzające”; troskliwi o prestige polskiego dramatu ziomkowie usiłowali rękami i nogami nie dopuścić do realizacji scenicznej utworu, który zbyt odchylał się od swojskiego szablonu i nie otrzymał przepustki na eksport w literackiej komorze celnej.
Najzabawniejsza była nieporadność ataków. Ponieważ żaden z tych panów nie mógł zaczepić ideowych podstaw twórczości Wrześmiana, ile
Uwagi (0)