Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Idiotyczne babsko — mruczał hotelarz, zmieszany wieścią o tej zbrojowni ukrytej w jednym z hotelowych pokoi. U Schomberga zmieszanie nie wypływało bynajmniej z przyczyn abstrakcyjnych; to była jego natura.
— Precz mi z oczu! — warknął. — Idź i ubierz się do table d’hôte’u.
Pozostawiony samemu sobie Schomberg pogrążył się w rozmyślaniach. Cóż to u diabła miało znaczyć? Jego proces myślenia leniwy był i dorywczy, lecz nagle olśniła go prawda.
— Wielki Boże, przecież to awanturnicy! — pomyślał.
W tej chwili właśnie spostrzegł, że „zwykły sobie Jones” i jego sekretarz, Ricardo o dwuznacznym nazwisku, wkraczają na hotelowy dziedziniec. Zeszli byli do portu w jakichś interesach i teraz właśnie wracali; smukły i cienki Jones stawiał długie nogi sztywnie i miarowo, niby nóżki cyrkla, a drugi gość kroczył żwawo u jego boku. Zupełna pewność przeniknęła do serca Schomberga. To byli bez wątpienia awanturnicy. Ale że przerażenie hotelarza polegało tylko na ogólnym wrażeniu, zdołał więc przybrać najsurowszy swój wygląd oficera rezerwy, nim się do niego zbliżyli.
— Dzień dobry panom.
Odpowiedzieli mu z drwiącą uprzejmością, co upewniło go jeszcze w nagle powziętym przeświadczeniu, że to z pewnością awanturnicy. Sposób, w jaki pan Jones zwracał na człowieka zapadłe oczy, niby obojętne jakieś widmo, i sposób, w jaki ten drugi — gdy się do niego mówiło — cofał nagle wargi i wystawiał zęby, nie podnosząc spuszczonych powiek, były to dowody oczywiste i rozstrzygające. Awanturnicy! — Przeszli przez salę bilardową, nieprzeniknieni i tajemniczy, kierując się ku tyłowi domu, gdzie czekały na nich pogwałcone kufry.
— Panowie, za pięć minut będzie dzwonek na drugie śniadanie — zawołał za nimi Schomberg, pogłębiając męski ton głosu.
Zdenerwowany był okropnie. Oczekiwał, że lada chwila obaj goście wrócą rozjuszeni i zaczną znęcać się nad nim z ohydnym brakiem opanowania. Tacy straceńcy gotowi na wszystko! Ale nie powrócili, widać nie spostrzegli nic niezwykłego w wyglądzie swoich kufrów. Schomberg odzyskał równowagę i powiedział sobie, że musi pozbyć się tych ohydnych mar możliwie najprędzej. Nie zamierzali prawdopodobnie bardzo długo pozostać; ani miasto, ani kolonia nie były odpowiednim miejscem pobytu dla awanturniczych charakterów. Schomberg bał się rozpocząć przeciw nim jakieś kroki. Bał się jak ognia wszelkiego rodzaju zamieszania — „chryi”, jak się wyrażał — w swoim hotelu. Takie rzeczy wpływały źle na frekwencję. Czasem, oczywiście, nie dało się „chryi” uniknąć; ale w porównaniu z walką, którą przewidywał, fraszką było chwycić pod żebra wątłego Zangiacoma, który miał kości nie większe od kurczęcia, podnieść go, cisnąć o ziemię i rzucić się na niego. To poszło gładko. Nieszczęsna kreatura o zagiętym nosie leżała bez ruchu, zagrzebana pod fioletową brodą.
Nagle, przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności towarzyszące tej „chryi”, Schomberg jęknął, jak gdyby poczuł w dołku rozżarzony węgiel, i pogrążył się w rozpaczy. Ach, czemuż nie ma przy nim tej dziewczyny! Byłby wówczas nieugięty, i zdecydowany, i nieustraszony — stawiłby czoło dwudziestu awanturnikom — nie dbałby o nic na świecie! A tymczasem posiadanie pani Schomberg nie stanowiło najmniejszej podniety do przejawiania męskich cnót. Zamiast zobojętnieć tylko dla ludzi, czuł że obojętnieje dla całego świata. Życie — to udawanie i oszukaństwo; nie myślał narażać się na strzał w płuca lub wątrobę dla ratowania marnego istnienia. Nie ma w życiu uroku — pal je diabli!
W tym stanie duchowego rozkładu Schomberg — mistrz sztuki hotelarskiej, starający się nie dać żadnego powodu do zarzutów potęgom rządzącym tą gałęzią ludzkiej działalności — pozostawił rzeczy ich własnemu biegowi, choć widział bardzo dobrze, dokąd ten bieg prowadzi. Zaczęło się to od jednej czy dwóch partii kart po obiedzie — a grano najwidoczniej o trunki — z jakimś spóźnionym gościem, przy jednym ze stolików stojących pod ścianami sali bilardowej. Schomberg zmiarkował od razu co się święci. Więc to tak! Więc o to im idzie! I, krążąc niespokojnie po sali (ponury okres milczenia właśnie wtedy się zaczął), spoglądał spod oka na grających, ale nie odzywał się wcale. Nie warto było wszczynać kłótni z tak zarozumiałymi ludźmi. Nawet gdy zjawiły się pieniądze przy tej poobiedniej grze, w którą wciągano coraz więcej gości, powstrzymywał się jeszcze od poruszenia tej kwestii; nie miał ochoty ściągać na siebie szczególnej uwagi „zwykłego Jonesa” i dwuznacznego Ricarda. Jednak pewnego wieczora, gdy restauracyjne pokoje się opróżniły, Schomberg spróbował swych sił w sposób pośredni.
W odległym kącie pokoju zmęczony kelner chiński drzemał, przysiadłszy na piętach, oparty plecami o ścianę. Pani Schomberg znikła z widowni, jak zwykle, między dziesiątą a jedenastą. Schomberg chodził z wolna po pokoju i werandzie, pogrążony w myślach, i czekał, aż obaj goście pójdą spać. Nagle zbliżył się do nich po wojskowemu, wyprężył pierś i rzekł krótko marsowym tonem:
— Gorąca noc, proszę panów.
Pan Jones, wyciągnięty leniwie na krześle, podniósł oczy na hotelarza. Ricardo, siedzący w pozie równie leniwej, choć mniej niedbałej, nie dał znaku życia.
— Może napijemy się czegoś przed spaniem? — ciągnął Schomberg, zasiadając przy małym stoliku.
— I owszem — odrzekł sennie pan Jones.
Ricardo pokazał zęby w dziwacznym, krótkim grymasie. Schomberg odczuwał dotkliwie całą trudność nawiązania kontaktu z tymi ludźmi, którzy byli obaj tak spokojni, tak rozważni, tak groźnie bezceremonialni. Kazał Chińczykowi przynieść napoje. Zamierzał wybadać, jak długo ci goście chcą pozostać. Ricardo nie zdradzał ochoty do konwersacji, ale pan Jones zdawał się być w rozmownym usposobieniu. Głos jego, harmonizujący z zapadłymi oczami, był głuchy, lecz bynajmniej nie ponury; brzmiał obojętnie i zdawał się płynąć z daleka, jak gdyby mówiący znajdował się na dnie studni. Schomberg dowiedział się, że będzie miał zaszczyt gościć i stołować tych panów jeszcze najmniej przez miesiąc. Nie potrafił ukryć niezadowolenia wobec tej wiadomości.
— O co panu chodzi? Nie lubi pan mieć gości u siebie? — spytał ospale „zwykły sobie Jones”. — Myślałbym raczej, że właściciel hotelu powinien być z tego zadowolony.
Podniósł delikatne i cudownie zarysowane brwi. Schomberg mruknął coś w odpowiedzi, że miejscowość jest nudna i nie przedstawia nic ciekawego dla podróżników — że nic się tu nie dzieje, a życie wlecze się zanadto ospale; ale wywołał tylko oświadczenie, iż spokój miewa niekiedy swój urok i nawet nuda może być pożądana, jeżeli stanowi pewną odmianę.
— Nie mieliśmy czasu nudzić się przez ostatnie trzy lata — dodał „zwykły sobie Jones” z oczami utkwionymi posępnie w Schombergu, którego zaprosił do wypicia jeszcze jednej kolejki, tym razem na swój rachunek. Radził mu, aby się nie kłopotał sprawami, których nie rozumie, a przede wszystkim aby nie zachowywał się niegościnnie, co byłoby wysoce nieodpowiednie ze względu na jego zawód.
— Ja nie rozumiem tej sprawy? — mruknął Schomberg. — Przeciwnie, rozumiem doskonale. Ja...
— Pan się boi — przerwał pan Jones. — O cóż panu chodzi?
— Nie chcę mieć skandalu w swoim hotelu. O to mi chodzi.
Schomberg usiłował stawić odważnie czoło sytuacji, ale ten spokojny, czarny wzrok mu przeszkadzał. Gdy zaś spojrzał w bok niespokojnie, spotkał się z grymasem Ricarda odkrywającym mnóstwo zębów, choć zdawało się, że ten człowiek jest wciąż zatopiony w myślach.
— A w dodatku — ciągnął pan Jones odległym swoim głosem — nie może pan nic na to poradzić. Tu jesteśmy i tu pozostaniemy. Czyżby pan chciał nas wyrzucić? Pozwolę sobie zauważyć, że mógłby pan to zrobić; ale musiałby pan za to odpokutować — bardzo ciężko odpokutować. Możemy mu to obiecać, prawda Marcinie?
Sekretarz cofnął wargi i spojrzał ostro na Schomberga; zdawało się, że nie posiada się z chęci skoczenia na niego z zębami i pazurami.
Schomberg potrafił zdobyć się na głęboki śmiech:
— Ha! ha! ha!
Pan Jones zamknął oczy ze znużeniem, jak gdyby raziło go światło, i przez chwilę wyglądał zupełnie jak trup. To wcale nie było przyjemne; ale kiedy znów oczy otworzył, nastąpiła dla Schomberga jeszcze gorsza próba wytrzymałości nerwów. Widmowa siła tego wzroku, który utkwił w hotelarzu bez żadnego określonego wyrazu (to właśnie było najbardziej przerażające), zniweczyła resztki siły w jego charakterze.
— Pan chyba nie przypuszcza, że pan ma do czynienia ze zwykłymi ludźmi, co? — zapytał pan Jones swym martwym głosem, który zdawał się nieść jakąś groźbę z zaświata.
— On jest panem z panów — zaświadczył Marcin Ricardo i kłapnął nagle zębami, po czym jego wąsy zaczęły się ruszać same z siebie w dziwny, koci sposób.
— Och, ja nie o tym myślałem — odezwał się „zwykły sobie Jones”, zaś oniemiały Schomberg siedział ciężko na krześle, trochę pochylony, i wodził oczami od jednego do drugiego. — Naturalnie, że jestem szlachcicem; ale Ricardo przywiązuje zbyt wiele wagi do społecznego stanowiska. Mam co innego na myśli; więc na przykład — ten spokojny i niewinny Ricardo, jak go tu pan widzi, nie zawahałby się ani chwili, gdyby chodziło o podpalenie pańskiego wesołego zakładu. Zajęłoby się to jak pudełko od zapałek. Niech pan nad tym pomyśli! Nie pomogłoby to panu w interesach, prawda? A co by się potem stało z nami, mniejsza o to.
— No, no, panowie — upomniał szeptem Schomberg — Cóż to za dziki pomysł!
— A pan przyzwyczaił się mieć do czynienia z ludźmi oswojonymi, prawda? Ale my nie jesteśmy oswojeni. Raz przez dwa dni trzymaliśmy w przyzwoitej odległości całe rozwścieczone miasto, a potem uszliśmy z łupem. To było w Wenezueli. Spytaj pan Marcina — on może panu opowiedzieć.
Schomberg spojrzał machinalnie na Ricarda, który przewinął tylko język po wargach z niesamowitym smakiem, ale nie zabierał się jakoś do opowiadania.
— No tak, to by była może za długa historia — przyznał pan Jones po chwili milczenia.
— Nie jestem jej wcale ciekawy — odrzekł Schomberg. — Tu nie Wenezuela. Nie uszłoby to wam na sucho. Ale to wszystko głupia gadanina bez najmniejszego sensu. Czy pan chce przez to powiedzieć, że pan ma zamiar urządzić mi awanturę o tych parę guldenów, które pan i ten pański towarzysz — tu zerknął podejrzliwie na Ricarda, jak na osobliwe jakieś zwierzę — możecie wygrać przez wieczór? Przecież moi goście nie są bogaczami o kieszeniach wypchanych gotówką. Dziwię się, że tak się panowie męczycie i tyle ryzykujecie dla takich marnych pieniędzy.
Pan Jones oświadczył w odpowiedzi na ten argument, że przecież trzeba coś robić dla zabicia czasu. Zabijanie czasu nie jest zabronione. Wreszcie, będąc widocznie w usposobieniu do zwierzeń, oświadczył głosem nikłym i obojętnym, niby wydostającym się z grobu, że sam jest sobie panem i nie dba o nikogo — jak gdyby świat był wciąż jeszcze wielką, dziką dżunglą, nie objętą żadnymi prawami. Marcin jest człowiekiem tego samego pokroju — ma powody po temu.
Wszystkie te oświadczenia Ricardo potwierdzał krótkimi warknięciami, które nie miały w sobie nic ludzkiego. Schomberg spuścił oczy, onieśmielony widokiem tych dwóch ludzi; ale zaczynał już tracić cierpliwość.
— Spostrzegłem zaraz, naturalnie, że jesteście dwaj desperaci — w tym właśnie rodzaju jak pan mówi. Ale cobyście pomyśleli, gdybym wam powiedział, że jestem prawie takim samym desperatem? Ludzie sobie myślą: „Ten Schomberg ma święte życie w swoim hotelu”; a mnie się zdaje, że byłoby mi wszystko jedno, gdybyście mi wypruli wnętrzności i spalili całą tę budę. Tak!
Rozległo się ciche gwizdnięcie. Pochodziło od Ricarda i brzmiało szyderczo. Schomberg oddychał ciężko, patrząc w podłogę. Był naprawdę w rozpaczy. Pan Jones trwał wciąż w omdlewającym sceptycyzmie.
— No, no! Pan ma wcale niezłe zajęcie. Pan jest idealnie oswojony; pan — Urwał, po czym dodał tonem pełnym obrzydzenia:
— Pan ma żonę.
Schomberg, uderzając niecierpliwie nogą o podłogę, roześmiał się i wykrztusił jakieś niewyraźne przekleństwo.
— Co mi tu pan będzie zawracał głowę tym przeklętym ciężarem! — zawołał. — Chciałbym, żeby pan zabrał ją stąd do diabła! Nie goniłbym za wami.
Ten nieoczekiwany wybuch dotknął w dziwny sposób pana Jonesa. Gość cofnął się ze wstrętem razem z krzesłem, jak gdyby Schomberg rzucił mu w twarz wijącą się żmiję.
— Cóż to za piekielne głupstwo? — mruknął niewyraźnie. — Co pan chce przez to powiedzieć? Jak pan śmie?
Ricardo głośno zachichotał.
— Mówię wam, że jestem w rozpaczy — powtórzył Schomberg. — Nikt nigdy nie był w takiej rozpaczy. Gwiżdżę na wszystko, co mnie może spotkać!
— No więc — zaczął pan Jones tonem spokojnym a jednak groźnym, jak gdyby słowa — zwykłe, codzienne słowa — miały w jego pojęciu jakieś inne, złowrogie znaczenie — więc po cóż pan nam dokucza w taki śmieszny sposób? Jeżeli panu wszystko jedno, jak pan mówi, niechże pan da nam klucz od tej swojej budy koncertowej; urządzimy spokojną partię kart — skromniutki banczek — przy jakich dwunastu świecach. Pańscy klienci bardzo by to sobie chwalili — o ile mogę sądzić ze sposobu, w jaki zakładali się przy partii écarté27, którą rozegrałem z tym blondynem o dziecinnej twarzy — jak to on się nazywa? Oni wszyscy tęsknią po prostu za skromnym banczkiem. Boję się, że Marcin wziąłby panu za złe, gdyby się pan opierał; ale naturalnie nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Pomyśl pan tylko, ile oni wypiją.
Schomberg podniósł wreszcie oczy i ujrzał błyski pod szatańskimi brwiami pana Jonesa, w dwóch ciemnych, nieprzeniknionych jamach, zwróconych w jego stronę. Wstrząsnął się, jakby tam czyhały okropności gorsze od mordu i rzekł, wskazując
Uwagi (0)