Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
— Pięknie pan nam odpłacił za życzliwość i schronienie! — rzuciłem z bezsilnym oburzeniem.
Nieznajomy przystąpił bliżej.
— Drogi chłopcze — zaczął miękko. — Myślę, że jest przeciwnie, i że wywdzięczyłem się wam, jak mogłem najlepiej. Sam chyba widzisz niedostatki waszego cichego życia i rozumiesz, że Edie stworzona była do innych przeznaczeń. A przez małżeństwo ze mną wchodzi do możnej i zacnej rodziny. Gdzież tu powód do wyrzutów? Teraz musimy się rozstać, gdyż muszę dziś jeszcze napisać kilkanaście listów, co zaś do reszty, to możemy jutro, kiedy Horscroft już będzie, powrócić do całej tej sprawy raz jeszcze.
Skinął mi głową i skierował się ku drzwiom mieszkania.
— Ach! Więc to dlatego pan zachowywał się tak dziwnie w sygnałowej wieży! — wykrzyknąłem nagle, olśniony niespodzianym światłem.
— Widzę, Jocku, że stajesz się istotnie zabójczo domyślny! — przerwał z szyderczym uśmiechem.
W chwilę później dobiegło mnie skrzypnięcie drzwi jego pokoju i zgrzyt klucza, dwukrotnie obróconego w zamku.
Byłem pewny, iż po tym, co zaszło, nie zobaczymy się tego dnia więcej, nie upłynął jednak i kwadrans, kiedy ukazał się na progu kuchni, gdzie jak zwykle dotrzymywałem towarzystwa mym rodzicom.
— Pani — rzekł, zbliżając się do matki i kładąc rękę na sercu owym dziwnym, charakterystycznym ruchem — byłem dotąd przedmiotem wielkiej dobroci pani, o której na zawsze zachowam wspomnienie. Myślałem już, że nigdy nie będę czuł się tak szczęśliwy, jakim stałem się tutaj, pod dachem pani, w tej cichej, spokojnej okolicy. Proszę bardzo, niech pani zechce przyjąć teraz małą ode mnie pamiątkę. I pan, szanowny panie — zwrócił się z kolei do ojca — nie odmówi mi także przyjęcia podarku, który chciałbym mieć zaszczyt panu ofiarować?
Złożył na stole dwie spore paczki, obwinięte w biały papier, potem oddał matce trzy inne ukłony i śpiesznie wyszedł z kuchni.
Staruszka drżącymi palcami rozwinęła pierwsze zawiniątko i oczom naszym ukazała się prześliczna, złota broszka, z wielkim, zielonym kamieniem, otoczonym sześcioma mniejszymi, przejrzystymi i siejącymi całą tęczę blasków.
Aż dotąd nie widzieliśmy nic równie wspaniałego i żadne z nas nie umiało nawet nazwać tych przepychów, dopiero znacznie później, w Berwick, powiedziano nam, że duży kamień jest szmaragdem, a małe brylantami, całość zaś o wiele przewyższa swą wartością sumę, którą byśmy otrzymali ze sprzedaży wszystkich jednorocznych jagniąt.
Poczciwa matka staruszka umarła już niezmiernie dawno, ale przepyszna brosza błyszczy zawsze przy sukni najstarszej mojej córki, ilekroć się wybiera na bal czy wizytę, a skoro na nią spojrzę, zaraz mi pod powiekami majaczą przenikliwe, bystre oczy, nos śpiczasty, arystokratyczne rysy i kocie wąsy złowrogiego gościa z folwarku w West Inch.
Ojcu przypadł w udziale zloty zegarek z podwójną kopertą i trzeba było widzieć, z jaką dumą kładł go na wklęsłości dłoni i pochylał się, wstrzymując oddech, by posłuchać regularnego tykania.
Nie umiałbym powiedzieć, które z dwojga rodziców było więcej zachwycone i cały wieczór z uniesieniem mówili o szlachetnym cudzoziemcu, jego rzadkiej dobroci i pańskiej hojności.
Siedziałem milczący w kącie.
— Dał wam jeszcze coś innego — ozwałem się w końcu posępnie, nie umiejąc hamować się dłużej.
— Cóż takiego? — pochwycił ojciec z ciekawością.
— Męża dla Edie — szepnąłem, do krwi przygryzając usta.
Z początku nie chcieli wierzyć, gotowi przypuszczać raczej, że ja to postradałem zmysły, skoro jednak odsłoniłem całą prawdę i trudno było się łudzić, zamiast gniewu, ujrzałem w twarzach ich, niestety, dumę i radowali się tak szczerze, jakbym oznajmił im, że Edie poślubiła szlachcica, pana naszej szkockiej ziemi.
Przy tym Jim Horscroft słynął, jako sławny zabijaka i najmocniejsza głowa w okolicy, syn doktora — mówiono — dobry i do pitki, i do bitki — z tej przyczyny staruszkowie krzywili się trochę na niego jako na przyszłego zięcia, matka zaś niejednokrotnie powtarzała Edie, że nie będzie szczęśliwa w tym małżeństwie.
Czyżby przeczuła moją bolesną tajemnicę i po matczynemu chciała zło naprawić, czy też Edie istotnie nie była stworzona ani dla mnie, ani dla Horscrofta, i żaden nie umiałby zaspokoić jej pragnień i urzeczywistnić swoich?
Nie wiem.
Tymczasem pan de Lapp — o ile oczywiście mogli o nim coś pewnego wiedzieć — należał do sfer wyższych o wiele od naszej, dobrze wychowany, delikatny, spokojny, przy tym w możności zapewnienia sobie i żonie dostatniego bytu, może zbytków?
Wprawdzie rzecz trzymana była w tajemnicy, i to jednak nie zaniepokoiło mych rodziców, gdyż potajemne małżeństwa były zjawiskiem pospolitym w Szkocji, a ponieważ kilkanaście wyrazów wystarczyło, by z kobiety i mężczyzny uczynić małżeństwo, nikt nigdy nie mógł wiele tu zarzucić.
Staruszkowie nie kryli więc zadowolenia i nie wiem, czy ucieszyliby się więcej, gdyby im nagle zmniejszono tenutę dzierżawną, a ja wróciłem do swego kątka z podwójnie zranionym sercem, raz — bolała mnie bezpowrotna utrata dziewczyny, którą do szaleństwa mogłem był65 pokochać i kochałem dotąd, jakby nietykalną świętość — po wtóre — nie umiałem się opędzić myślom o rozpaczy Jima, tak zdawało się, bliskiego tego raju, utraconego już teraz na zawsze, ani też uczuciu, że jednak nakarmiono go tu niewdzięcznością i podeptano lekkomyślnie prawa — wiedziałem zaś, że nie należy do ludzi przyjmujących z pokorą, co im los przyniesie...
Więc stanie się coś okropnego, co mianowicie, gdybyż można przeczuć!...
Nazajutrz rano podniosłem się z głową ciążącą jak ołów, gdyż pewien byłem, że Jim zjawi się tu wkrótce i dzień ów stanie się dniem wielkich smutków.
Co jednak przyniesie to pogodnie zapowiadające się słońce, jakie zmiany zajdą w doli każdego z osobna? To było więcej, niż śmiałem odgadywać w najposępniejszych i najgłębszych chwilach bólu.
Pozwólcie mi, że opowiadać będę tak, jak się stawało.
Więc przede wszystkim — zerwałem się przed wschodem słońca dlatego, iż rozpoczynał się okres przybywania jagniąt i obaj z ojcem mieliśmy z tym mnóstwo pracy.
Było jeszcze szaro.
Wyszedłem na korytarz i nagle zimny powiew musnął mnie po twarzy: drzwi od sieni były na rozcież otwarte. Płynęło przez nie różowawo-popielate światło jutrzni, w głębi, w ogrodzie ciemniała uchylona furtka.
Objąłem dom szybkim spojrzeniem.
Drzwi od pokoju Edie i sypialni cudzoziemca również nie były zamknięte.
I wtedy, niby mgnieniem błyskawicy, zrozumiałem wszystko, zrozumiałem, co znaczyły owe wczorajsze podarki. To było pożegnanie.
Zniknęli oboje.
On i — ona. Uchyliłem drzwi jej dziewczęcego pokoiku i przystanąłem na progu. Jak mogła, jak mogła! W tej chwili miałem dla niej w sercu tylko gorycz.
Dla obcego, dla cudzoziemca opuściła nas wszystkich bez jednego cieplejszego słówka, bez serdeczniejszego choćby uściśnienia ręki!
I on także!
Trwożyłem się na myśl samą, co zajdzie, gdy stanie oko w oko z Jimem. Teraz, zdawało mi się, że chciał niejako uniknąć owego spotkania i rzecz, pomimo wszystko, miała pozory podłości.
Czułem się upokorzony, w piersiach wił się ból piekący, w duszy wzbierał gniew głuchy, tym tęższy może, że bezsilny.
Zapragnąłem nagle orzeźwić się chłodnym powietrzem i słowa nie mówiąc ojcu o smutnym odkryciu — wybiegłem ku owczarniom, ruchem uspakajać rozpaloną głowę.
Dosięgłem wkrótce Corriemuir i tam, ze wzgórz, niespodzianie ujrzałem raz jeszcze wiotką postać Edie. Stała na wybrzeżu, przy niej rysowała się nienawistna sylwetka de Lappa. Wszystka krew spłynęła mi do serca...
Zgrabny cutter kołysał się spokojnie na szafirowo-szmaragdowych falach, wtem od jednego z boków oderwała się ciemna plama dużej, żaglowej łodzi i wartko płynęła do brzegu.
Nie mogłem wykonać żadnego ruchu, zmartwiałymi oczyma wpijałem się tylko w jej postać.
W ręku trzymała szal czerwony i poruszała nim rytmicznie, z wolna. Zapewne musiał to być umówiony sygnał.
Potem wsiedli oboje do łodzi, która jęła66 zawracać w kierunku okrętu.
Dotarli wreszcie, spuszczono drabinkę, podróżni weszli na pokład...
Później kotwica podniosła się z posępnym chrzęstem, statek zakołysał się mocniej i zaczął oddalać się na pełne morze.
Na pokładzie migotała ciągle czerwona plama szala Edie, de Lapp stał przy naszej drogiej dziewczynie i trzymał jej ręce...
Teraz i oni mnie dostrzegli — sylwetka moja ostro musiała się odcinać na jasnym tle nieba.
Oboje przyjaźnie potrząsnęli ręką, potem Edie kilkakrotnie wionęła chusteczką; ale przestali wkrótce, gdyż nie otrzymali ode mnie żadnej odpowiedzi.
Skrzyżowałem ręce i stałem tak, wyprostowany dumnie, palącym wzrokiem ścigając statek, który porywał mi podstępem wszystko, co kochałem, z zapamiętaniem powtarzając sobie, że już jej nie ma, że jej nigdy więcej nie zobaczę, że nawet oto cutter staje się tylko białą, kwadratową plamą, a teraz ginie w mgłach porannych.
Śniadanie było już na stole, kiedy wróciłem do domu — siedliśmy do niego jak dawniej — we troje — tylko bez żadnego apetytu i z chmarą odmiennych uczuć w duszy.
Rodzice już przedtem domyślili się wszystkiego — ojciec starał się okazać spokój, a nawet chłodną obojętność, matka tylko nie mogła znaleźć dla Edie dość twardych wyrazów.
Wprawdzie nigdy nie było głębszego między nimi przywiązania, a choćby nawet szczerej życzliwości, w ostatnich zaś czasach stosunek oziębiał się prawie z dniem każdym.
— List tylko zostawił — przypomniał sobie niespodzianie ojciec, ręką wskazując stoliczek i na nim papier złożony w kilkoro. — Znalazłem go w jego pokoju. Może nam przeczytasz?
Poczciwi moi rodzice, jakkolwiek płynnie czytali duże, wyraźne druki, nigdy jakoś nie mogli uporać się z gładszym odcyfrowywaniem „pisanego” i teraz więc nawet nie otworzyli koperty.
Adres wypełniony był tym samym pięknym, czytelnym pismem i brzmiał jak następuje:
„Dobrym ludziom z West Inch”.
List zaś przechowuję dziś jeszcze i oto, co w tej chwili przepisuję z pożółkłych, zaplamionych kartek:
„Przyjaciele!
Nie spodziewałem się opuścić was tak niespodzianie i nagle, rzecz zależała jednak od innej niż moja woli.
Obowiązek i honor powołują mnie w szeregi dawnych towarzyszy.
Słowa moje zrozumiecie lepiej, zanim niewiele jeszcze dni upłynie.
Zabieram z sobą Edie, ponieważ się zgodziła zostać moją żoną — kto wie, czy w przyszłych, spokojniejszych czasach, nie ujrzycie nas kiedy w West Inch.
Tymczasem przyjmijcie choć zapewnienie mojej życzliwości i zechciejcie wierzyć, że nigdy nie zapomnę tych cichych miesięcy, jakie przebyłem pod waszym gościnnym dachem — wtedy — gdy pozostawał mi zaledwie tydzień życia, gdybym wpadł w moc Sprzymierzonych. Może zaświta dzień, w którym i to także się wyjaśni.
Szczerze wam życzliwy
Bonawentura de Lissac,
Pułkownik Woltyżerów Gwardii i adiutant Jego Cesarskiej Mości, Cesarza Napoleona”.
Głos mój stał się chrapliwy i syczący, gdy wymawiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzoziemca umieszczone słowa.
Wiedziałem wprawdzie i domyśliłem się dawno, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronienie, musiał być jednym z owych nieustraszonych, o których tyle słyszeliśmy wszyscy i którzy krwią własną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko — naszej. Londyn ostał się przed ich zaborczym objęciem. Ale nie odgadłbym nigdy, przenigdy, iż człowiek przebywający pod naszym dachem jest adiutantem owego tytanicznego cesarza — pułkownikiem jego Gwardii.
— Więc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z Edynburga... Stało się — szepnąłem zdławionym głosem, rzuciwszy mimowolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajomą, barczystą sylwetkę — ot i oczekiwany. Już otworzył furtkę.
Zerwałem się gorączkowo i wybiegłem na spotkanie.
W duszy zmagały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby móc cofnąć tę chwilę, móc zawrócić go do Edynburga.
Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i z dala już potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.
Przez mózg mi przemknęło, że to zapewne list od Edie i że wie zatem wszystko.
Kiedy się jednak zbliżył, stwierdziłem, że papier był duży, żółtawy i sztywny i szeleścił za każdym dotknięciem, a oczy Jima błyszczały radością jak dwa jasne światła.
— Wiwat, Jocku! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, wiodącą już przed próg mieszkania. — Gdzie jest Edie?! Gdzie Edie?
— Czy zaszło co nowego, przyjacielu? — przerwałem, nie wiedząc, jak zacząć.
— Gdzie Edie? — powtórzył niecierpliwie.
— Co to za papier? — pytałem z bijącym sercem.
— Dyplom! Dyplom, Jocku! Mogę leczyć, odkąd zechcę! Doskonale poszło! Ale przede wszystkim chcę go pokazać Edie.
— Co mógłbyś uczynić najlepszego, to już nie myśleć o niej — zacząłem drżącym głosem.
Twarz mu się nagle zmieniła, pobladł i chyba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którym by większe wrażenie wywarły — tylko ludzkie słowa.
— Co?... Co chcesz przez to powiedzieć? — wyszeptał po chwili z wysiłkiem.
Z rąk wymknął mu się drogocenny papier i wiatr natychmiast uniósł go przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janowca, gdzie uwiązł i jął się szamotać — Horscroft nie obejrzał się nawet.
Oczyma wżerał się w moje, jakby chciał mnie przewiercić aż do dna, spod powiek sypały się straszne, nieprzytomne jakieś błyski.
— Ona niegodna ciebie — wyrzekłem wreszcie, spuszczając wzrok ku ziemi, gdyż nie mogłem znieść już tego dzikiego spojrzenia.
Palce jego wpiły się w moje ramię.
— Coś ty uczynił? — ozwał się chrapliwie. — Co to za okrutne żarty? Gdzie jest Edie?
— Odjechała z Francuzem, który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.
Od rana myślałem, jak mu to powiedzieć, w jakie słowa przyoblec tę straszną wiadomość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.
Jęk głuchy, mimowolny wybiegł z jego warg zbielałych, zwiesił głowę na piersi, potem znów spojrzał na mnie.
Nie zapomnę tego wzroku! Oczy jego były na mnie, a przecież czułem, że mnie nie widzi — takie obłędne, bólem oszalałe oczy.
Uwagi (0)