Darmowe ebooki » Powieść » Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 41
Idź do strony:
oni za jedni...

Janka jeszcze słuchała, niemile dotknięta tem odkryciem.

— Ależ prześlicznie, prześlicznie pani wygląda — zawołał redaktor, wpadając na scenę i wyciągając już z daleka ręce do niej. — Istny portret Greuz’a! Tylko więcej odwagi, a wszystko pójdzie, jak po aksamicie. Zrobię jutro wzmiankę o pojawieniu się pani na scenie.

— Dziękuję redaktorowi — powiedziała chłodno, nie patrząc na niego.

Redaktor zakręcił się i pobiegł do męskiej garderoby.

— Dobry wieczór panom!... Jak się dyrektor masz?...

— Jakże w sali?... był redaktor w kasie?... Rekwizytor!... psiakość, brzuch dawaj mi prędzej!...

— Prawie wszystkie miejsca są wyprzedane...

— Jak tam idzie sztuka?...

— Dobrze, bardzo dobrze! Odświeżył, widzę, dyrektor chóry: jakaś śliczna jasnowłosa, aż ciągnie oczy...

— Co?... ona tak dobrze wygląda?... To świeża zupełnie.

— Policzę to jutro dyrektorowi za zasługę, że dbasz o oczy publiczności.

— Dobrze, dobrze... Brzuch dawać mi prędzej!

— Dyrektorze, proszę o kartkę na dwa ruble do kasy; muszę sobie zaraz posłać po buty — prosił jakiś aktor, naciągając pospiesznie kostyum.

— Po przedstawieniu! — odpowiedział, przytrzymując sobie poduszkę na żołądku. — Ściśnij mocno, Antek!

Okręcili go w długie powijaki, niby mumię.

— Dyrektorze, ja butów potrzebuję na scenę, nie mam w czem grać!

— Idź pan do dyabła, mój kochany panie, a teraz mi pan nie przeszkadzaj!... Dzwonić! — rzucił do inspicyenta. — Kamizelkę dawać prędko!... Rekwizytor, jakie meble na scenie? — pytał, krzycząc prawie, ale rekwizytor nie słyszał. — Fryzyer, peruka!... prędzej! Wy mnie zawsze, jak Pana Boga kocham, spóźniacie!

Cabiński, ilekroć grał, zawsze robił zamieszanie w garderobie. Miewał ciągle tremę, więc, żeby ją zagłuszyć, krzyczał, wymyślał, kłócił się o cobądź; fryzyer, krawiec, rekwizytor musieli biegać koło niego i pamiętać, żeby czego nie zapomniał wziąć na scenę. Pomimo, że wcześnie zaczynał się ubierać, zawsze się spóźniał, zawsze kończył kompletowanie garderoby lub charakteryzacyę prawie już za kulisami. Na scenie dopiero odzyskiwał przytomność.

Teraz było tak samo; laska mu gdzieś zginęła; szukał i krzyczał:

— Laska! kto mi wziął laskę?... Laska, psiakość, bo zaraz wchodzę!...

— Słoniowe hece robisz w garderobie, ale na scenie to brzęczysz cicho, niby mucha — powiedział wolno Stanisławski, który nienawidził wszelkich krzyków.

— Nie chcesz słuchać, to idź na ogródek.

— Zostanę tutaj i chcę mieć spokój. Nikt się przy tobie ubierać nie może...

— Mistrzu patrz siebie! — krzyknął wściekły Cabiński, szukając daremnie po kątach laski.

— Terminatorze, mówię ci, że mistrzowstwo nie jest krzykiem.

— Ale i nie jest twoim bełkotem... Laska! ludzie dajcież mi laskę!

— I nie jest także twojem tapicerstwem na scenie! — syknął ze złością Stanisławski.

— Podesta na scenę! — zawołał insfticyent.

Cabiński pobiegł, wyrwał komuś laskę z ręki, zawiązał sobie czarną chustkę na szyi i wpadł na scenę.

Stanisławski poszedł za kulisy, wszyscy się rozbiegli, garderoba opustoszała, tylko krawiec zbierał kostyumy porozrzucane po ziemi, po stołach i zaniósł je do rekwizytorni.

Przyszedł reżyser Topolski i swoim stałym zwyczajem położył się na rozstawionych stołkach, podkładając sobie rękę pod głowę.

Była to jego namiętność, słuchać tak z oddalenia głosów ze sceny, przyciszonych dźwięków muzyki, niewyraźnych ech śpiewu — i marzyć.

Był to ognisty amalgamat z najrozmaitszych żywiołów: aktor, który miał prawdziwy talent i poza teatrem nie chciał nic znać. Był realistą w grze aż do przesady, z czego się dowoli natrząsano. Żył z Majkowską, oni oboje tworzyli czoło towarzystwa. Kochali się bardzo, ale codziennie prawie robili sobie awantury.

— Moryś! jak ci powiem kawał, jaki zrobiłem Cabińskiemu, to aż podskoczysz na równe nogi! — zawołał Wawrzecki, wbiegając do garderoby.

— Idź do dyabła! — mruknął reżyser i takie kopnięcie wymierzył nogą, że byłby go przetrącił, gdyby się Wawrzecki w porę nie usunął; wpadał we wściekłość, kiedy mu przerywano to sam na sam.

— Masz specyalny talent w kierunku fikania... mógłbyś iść śmiało do cyrku i na trapez!...

— Czego chcesz?... mów prędko i idź do piekła!

— Cabiński dał mi dziesięć rubli... A co! nie mówiłem, że się zerwiesz?...

— Cabiński dał ci dziesięć rubli akonta?... blaga na brzydki sposób! — rzekł Topolski i położył się znowu.

— Słowo. Powiedziałem mu tylko pod sekretem, że Ciepiszewski znowu się zjawił, że sprzedał ostatni folwark w łomżyńskiem i angażuje nowe towarzystwo, że nawet już z tobą traktował.

— Jesteś małpa zielona. Żeby mi Ciepiszewski dawał tysiąc rubli gaży miesięcznej, to i tak nie byłbym u niego. Wolałbym już założyć sam towarzystwo...

— Moryś, czemu ty na prawdę nie założysz towarzystwa.

— Myślę o tem dawno. Żebyś nie był taki głupi, i rozumiał trochę sztukę, tobym ci opowiedział plan, bo pieniądze mieć będę każdej chwili. Ty wiesz, że ja mam do ciebie słabość, ale mnie nie zrozumiesz, bo jesteś bezbrzeżnie głupi i papla!

Wawrzecki opuścił głowę i odpowiedział naiwnie:

— Cóż ja na to poradzę!... Przecież ja chciałbym i umieć dużo i rozumieć wiele rzeczy; ale jak zacznę myśleć, albo co czytać, to mi się spać zaraz chce, lub wreszcie Mimi mnie gdzie wyciągnie na spacer i już po wszystkiem!

— Po co z nią żyjesz?... puść ją na trawę, albo odprzedaj jakiemu hebesowi...

— A po cóż ty żyjesz z Melą?... Przecież ci z nią także niezbyt dobrze...

— To co innego. Mela ma talent, kocham ją, no i lubię ogromnie mocne kobiety! lubię kobiety z pasyą, takie, co to jak się rozwścieklą, to w miłości kąsają, a w gniewie żrą i biją. W takiej, to wiem, że jest jakaś dusza! Nienawidzę ludzi sklejonych sztucznie, poprawnych manekinów... tfu! psiakrew!

— A Mimi taka sprytna i wesoła. To ona poddała mi tę myśl z Ciepiszewskim, bo mamy którego dnia wyprawić sobie frajdę i pojechać na Bielany. Jedzie z nami ten... wiesz... autor jakiś, co mamy grać jego sztukę...

— Głogowski. Ho! ho, ten chłop ma zęby. Sztuka pójdzie w tym miesiącu; przepyszna rzecz, wściekła po prostu, ale zrobi klapę, bo dla naszej publiczności za twarda... nie ugryzą...

— Mimi się ogromnie podobał za to, że jej prosto w oczy mówi, iż jest głupia... Wesoły facet!

— Wawrzek! może założę dyrekcyę, ale puścimy baby kantem, będziemy mieszkać razem... pamiętasz jak w Płocku i Kaliszu... będziemy sobie sami gotować...

— Dobre czasy... tylko bieda była u tego Grabcia, jak cholera!

— Ty tego nie wiesz, ale trochę biedy i dużo walki, to potrzebne zawsze dla prawdziwego artysty.

Zamilkli.

Śmiech postrzępionemi falami płynął od publiczności, to oklaski hałaśliwym wrzaskiem trzęsły szybkami okien, to krzyki zadowolenia wpadały, niby burza, w cichość garderoby, że aż płomienie gazowe drgały — i znowu przyciszało się i wolne, przerywane odgłosy płynęły rytmicznie dotąd, aż ogłuszająca wrzawa podniosła się nagle... Akt się skończył.

— Przejechałbym z rozkoszą po łbach tych krzykaczy obcasem! — mruknął Topolski.

— Opowiedz mi ten plan; daję ci uroczyste słowo, że nie powiem.

— Pojadę z wami na Bielany, to ci opowiem.

— Uda się frajda. Mimi będzie ogromnie kontenta; lecę jej powiedzieć, że i wy będziecie.

Topolski podniósł się i wyszedł na ogródek, bo do garderoby wlewał się tłum schodzących ze sceny. Myślał o Wawrzeckim. On go bardzo lubił, choć to było najdyametralniejsze jego przeciwieństwo.

Wawrzecki był głupi, lekkomyślny, birbant, cynik, i hulaka pierwszego rzędu, ale pomimo tego miał dużo talentu; był to jeden z najlepszych lekkich amantów na prowincyi.

Było to zdumiewającem, jak on, dziecko ulicy i rynsztoka prawie, syn stróża z Leszna, grywał młodych i rozpieszczonych paniczów. Nie rozmyślał się nigdy nad rolą, nie uzupełniał jej opracowaniem jakiemś, od razu odczuwał i wiedział wszystko, co mu było potrzeba; wiedział intuicyą, tem czemś, z czego się składa każdy prawdziwy talent; tworzył zawsze nowe typy i charaktery.

Był lubianym przez publiczność, zwłaszcza żeńską, bo był bardzo ładnym i bardzo cynicznym. Nie znosił żadnego wędzidła; w towarzystwach dłużej jak dwa miesiące nie mógł wytrzymać, bo o co bądź robił awanturę i wyjeżdżał gdzieindziej.

U Cabińskiego siedział już od wiosny, bo go przytrzymywał Topolski i jakiś romans, zawiązany za plecami Mimi, którą uwielbiał.

Był po dziecinnemu zły i przewrotny. Miał namiętność do modnej garderoby i do coraz nowych romansów... ot dusza motyla, ale i z barwami motyla.

W garderobie solistek wybuchnęła burza; krzyczano tam tak, że Cabiński, schodząc ze sceny, pobiegł czemprędzej, aby przyciszyć.

Rzuciła się do niego Kaczkowska z jednej strony, a Mimi z drugiej; pochwyciły go za ręce i razem, starając się nie dopuścić wspólnie do głosu, krzyczały jedna przez drugą.

— Jeśli dyrektor pozwoli, żeby się takie rzeczy działy, to ja nie jestem w towarzystwie!...

— Skandal!... Dyrektorze!... wszyscy widzieli... ani godziny dłużej z nią razem nie będę!

— Dyrektorze! ona...

— Nie kłam pani!

— To jest oburzające!

— To jest wprost nikczemne i śmieszne.

— Na miłość Boską! co się stało?... Jezus, Marya! po co ja tu przyszedłem?! — wołał Cabiński żałośnie.

— Ja opowiem dyrektorowi...

— To właśnie ja powinnam opowiedzieć, bo pani kłamiesz!

— Robaczki moje!... bo jak Boga kocham, nie wytrzymam i pójdę.

— Tak było: dostałam bukiet, bo go mnie najwyraźniej podawano, a ta... pani, stała bliżej, podeszła i odebrała go... i zamiast oddać mnie, ukłoniła się bezczelnie i zatrzymała go sobie! — wołała wśród łez i złości Kaczkowska.

— Pani blaguj!... myślisz, że ci uwierzą!... Chyba od kominiarzy miałaś kiedy bukiet!... Mój dyrektorze, podano mi bukiet po kuplecie, wzięłam, a ta się przyczepia, że to dla niej... To przecież jest śmieszne i głupie!... Ona myśli, że za jej przedarte wycie obsypią ją kwiatami!

— Tobie dadzą?... tobie, co ani jednej nuty nie bierzesz po ludzku?!... za twój pisk szansonetkowy?!...

— Śpiewa, jak słoń obdzierany ze skóry i stawia się jeszcze.

— Milcz pani! Jestem aktorką na stanowisku i taka krowienta, taki głąb kapuściany, chórzystka marna, będzie mi ubliżać!

— Taka krowienta jest więcej warta, bo ją nie trzymają przez grzeczność, dla zasług dawniejszych, dla jej sztucznych zębów, włosów i późnego wieku!... Mogłabyś już pani wnuczki bawić swoim śpiewem, a nie grywać na scenie!

— Niech dyrektor każe milczeć tej awanturnicy, bo w tej chwili opuszczam towarzystwo!

— Jak ta wiedźma nie będzie cicho, to... jak Wawrzka kocham, nie kończę sztuki... Niech dyabli wezmą wszystko!... Już mi się życie sprzykrzyło, grywać z takiemi!...

Zaczęła płakać.

— Mimi, bo sobie oczy zamażesz! — zawołała któraś.

Mimi natychmiast przestała płakać.

— Cóż ja mam paniom poradzić, co?... — wołał Cabiński, przyszedłszy do głosu.

— Niech mi bukiet odda w tej chwili i zaraz przeprosi! — zawołała Kaczkowska.

— Mogę ci jeszcze co dołożyć do tego, ale pięścią... Niech się dyrektor spyta chórów: widzieli wszyscy dobrze, komu bukiet podawano.

— Chór z czwartego aktu! — krzyknął Cabiński w kulisy.

Weszło kilkanaście kobiet i mężczyzn, napół już porozbieranych, a pomiędzy niemi i Janka.

— No, zrobić sąd Salomonowy!

Do garderoby tłoczyło się wiele osób i drwiące uwagi pod adresem ogólnie niecierpianej Kaczkowskiej sypały się jak fajerwerki.

— Kto widział, komu bukiet był podawany? — zapytał Cabiński.

— Nie uważaliśmy — odpowiedziano jednogłośnie, nie chcąc narażać sobie stron obu; tylko Janka, nienawidząca wszelkiego fałszu i niesprawiedliwości, powiedziała na końcu:

— Pannie Zarzeckiej podano... stałam obok i dobrze widziałam.

— A ta krowienta czego tutaj chce?! Z ulicy przyszła i chce zabierać głos, ta... jakaś!... — zakrzyczała pogardliwie Kaczkowska.

Janka postąpiła ku niej i głosem aż ochrypłym nieco od gwałtownego gniewu, powiedziała:

— Pani mi nie masz prawa ubliżać! Za mną nie ma się kto ująć, ale ja sobie sama dam radę i nie ścierpię, żeby mi kto ubliżał! Słyszysz pani?... Do gardła wpakuję obelgi! Nikt mi nie ubliżał i nie będzie!

Podniosła głos prawie do krzyku, bo jej niepohamowana natura brała górę. Cisza się zrobiła dziwna, tyle było godności i siły w jej słowach. Popatrzała groźnie rozpłomienionemi oczyma i wyszła.

Kaczkowska dostała spazmów z irytacyi, bo Mimi z resztą kobiet pękały ze śmiechu.

Cabiński uciekł; rozebrał się pośpiesznie z kostyumu i pobiegł do kasy.

— U! zdrów numer, ta nowa! — mruknął któryś.

— Kaczkowska jej tego nigdy nie podaruje...

— Co tej tam zrobi!... dyrekcya ma ją w opiece.

Mimi, zaraz po skończeniu sztuki pobiegła do chórzystek. Znalazła Jankę jeszcze wzburzoną z gniewu; rzuciła się jej na szyję i dziękowała serdecznie, obcałowując.

— Jaka pani dobra... jak ja panią kocham za to!...

— Zrobiłam to, bo tak powinnam była zrobić.

— Nie dbałaś, jak drudzy, że robisz sobie nieprzyjaciółkę z Kaczkowskiej.

— Nigdy o to nie dbałam. Siłę człowieka mierzy się ilością jego nieprzyjaciół — powiedziała dumnie wolno się rozbierając.

— Niech pani pojedzie z nami na Bielany, dobrze?...

— Kiedyż?... ale nie wiem, kto będzie?

— W tych dniach pojedziemy... Będzie Wawrzek, no ja, jeden autor, którego sztukę będziemy grać, bardzo zabawny chłopiec... Majkowska, Topolski i pani. Musi pani z nami jechać. Ubawimy się, że to ha! już ja pani ręczę.

Po długich naleganiach i pocałunkach, które Janka przyjmowała obojętnie, zgodziła się wreszcie.

— Wie pani, jutro będzie wyższa frajda! imieniny Cabińskiej. Niechże się pani ubiera, to wyjdziemy razem.

Zaczekały na Wawrzeckiego i później poszli wszyscy razem do cukierni na herbatę, zabierając ze sobą jeszcze Topolskiego, który w cukierni napisał okólnik do całego towarzystwa, żeby jutro, koniecznie i punktualnie zebrano się na próbę o godzinie dziesiątej rano.

V

U Cabińskiego wszystkie dni, w których

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz