Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖
Najbardziej znana powieść Edwarda Redlińskiego, nagrodzona przez tygodnik „Kultura” jako najlepsza książka roku 1973. Na jej podstawie w 1981 roku zrealizowano film o tym samym tytule, doczekała się także ponad 20 adaptacji teatralnych.
Prości, niepiśmienni mieszkańcy zapadłej wsi Taplary od pokoleń żyją pracowicie i po bożemu, w stałym rytmie pór roku. W swojej małej wspólnocie trwają przy dawnych zwyczajach, wierzeniach i zabobonach. Od wielkiego, obcego świata z jego pędem do zmian, występkami i grzechami odgradzają ich bagna i mokradła. Niestety nowoczesny świat dociera także do nich. Pewnego dnia we wsi zjawiają się przedstawiciele lokalnych władz i oznajmiają, że bagna zostaną osuszone, czas na elektryfikację i oświatę. Razem z nimi przyjeżdża młoda „uczycielka”, wysoka, delikatna panienka, która ma prowadzić we wsi szkołę. Zakwaterowana w chacie Kaziuka, narratora powieści, przez swoją odmienność wzbudza w nim nieufność, niechęć, ale równocześnie i fascynację.
Dodatkowym atutem tej zabawnej, choć i nieco nostalgicznej opowieści jest pierwszoosobowa narracja prowadzona podlaską gwarą.
- Autor: Edward Redliński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Konopielka - Edward Redliński (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edward Redliński
Dzień po Nowym Roku Dunaj wysłali na stacje Natośnika. Wyjechał rano, a nie wracał i nie wracał, bojelim sie już z Handzio, czy uczycielka nie ostała sie w mieście na zawsze. A może ich wilki przestąpili? Ale przyjechała, tyle że noco, podobno pociong spóźnił sie: miał być przed obiad, a przyszed wieczorem. Z saniow wyładowali my ze dwa worki książkow, wielkie okrągłe gule214, worek jakichś brzękotkow i waliske. Uczycielka nogi pomroziła i trzeba było ich śniegiem nacierać, Handzia nacierała. Ale choć bolało, ona żartowała, pytała sie, jak święta przeszli, Handzi dała na prezent sześć talerzow z widelcami i nożami, dzieci pobudzili sie, dostali po cukierku, smoktali i sie przyglądali spod pierzyny, tatko dostali latarke, takie że jak pstryknąć świeciła: bawili sie, zapalali, gasili, zapalali i wypytywali o miasto. Handzia uszykowała mleka z pierogiem, specjalnie dla niej zostawionym, w chacie poweselało.
Sześć talerzow i sześć łyszkow, nożow i widelcow sprezentowała Handzi uczycielka, ale czy kto wiedzieć mog, co dalej bedzie? Wydawało sie, że oni ni do czego, ot, do leżenia na policy i Handzi do chwalenia sie przed babami. Aż tu w niedziele staje uczycielka przy piecy za gospodynie, Handzia tylko ognia pilnuje i donosi jej: to wode, to cybule, to jajka, a ona coś szykuje, jedzenie jakieś niezwyczajne. Gotowali w trzech sagankach: w jednym jakiś barszcz czy krupnik, w drugim kartofli, oskrobane, w trzecim buraki sterte na miazge. Jak sie im ta miazga ugotowała, saganek zdjęli i zaczęło sie najgorsze: postawili patelnie, a co na tej patelni?
Kawał kumpiaka, taki, że kapuste można by na nim gotować przez pół miesiąca, pokroiła ona w plastry! Te plastry obstukała na desce polankiem i zaczęła smażyć. A smalcu to rzucała bez miary, jakby błotem chlapała, a nie sadłem topionym! Smażywszy, nałupiła cybuli i cybulo mięso obłożyła, prawda, strasznie skwierczało, pachniało, Handzia dzieci odganiała, bo całkiem zgłupieli, leźli do piecy jak muchi w mleko, tato zastygli na murku, patrzyli babom na ręce i postękiwali: O Kirelejson, cybula! Omatkoboska, jajko! aż z tego wszystkiego różaniec wyjęli i dawaj modlić sie, oczy zapluszczywszy, tylko dychajo, zapachi łykajo. A mnie serce boli patrzyć, na język ciśnie sie jedno: czy wy baby w Boga nie wierzycie? Tyle dobra na raz marnować! A może my dziś parszuka zakłuli i temu tyle smażenia, bo świeżyny dużo? Może dziś kłusty czwartek? Nie, cholera, toż wiem dobrze, że dziś niedziela, a do czwartku i do popielca z pięć tygodni jeszcze! A parszuka to my kłuli po kopaniu, parszuczka niedużego, jak on ma do postu wystarczyć, to po kostce trzeba brać, po troszku. A tu masz! Że uczycielka sie szasta, pojąć moge, ale Handzia, czemu ona miary nima!
W głos powiedzieć nie wypada, trochu wstyd przed uczycielko. Ale tylko wyszła Handzia do komorki, ide za nio: Co tobie, babo, ty chcesz wszystko zmarnować na raz, pytam sie, złapawszy jo pod boki i trzęse, trzęse nio po ciemku: Czy ty kobieto rozum za stodoło wysrała! Uch, walnęłoby sie babe kułakiem, ale nie wale, rozbeczy sie jeszcze i ściągnie uczycielke. Trzęse, ale żonke opętało: Puść, źli sie, puszczaj, ona czeka na mąke!
Co wyrabiacie, szalone!
Zaraz spróbujesz, zabaczysz! chwali sie ona bez wstydu brydu. I wyrywa sie, ucieka.
Uczycielka nożem stoł oskrobuje, zeskrobuje czarne, co sie ułoiło od kapania z łyżkow i miskow. Oskrobuje, myje z popiołem i decha bieleje jak nowa! I zaraz talerki rozstawia, sześć, przy każdym kładzie łyżke, noż, widelec. Do talerkow nalewa tego krupniku i odgarnąwszy czub z czoła, pod boki sie bierze, zaprasza: Proszę bardzo, siadajmy, pierwsze danie zupa jarzynowa. Handzia napędza: Nu, siadajmo, Kaziuk, dzieci, tatu, siadajmo, sprobujem jak w mieście jedzo.
Napędza, bo jakoś nikt sie do tych talerkow i nożow nie rwie, choć każdemu kiszki myczo, tyle smakow i zapachow w chacie krąży. Patrze ja na sześć talerkow, sześć widelcow, nożow, łyżkow, blaszanych, z białym połyskiem, patrze na stoł biały, wyszorowany i widze, że z mojego stołu zrobił sie stoł cudzy, nie moj! Jakże w swojej chacie do cudzego stołu siadać? Oj, czuje jak złość obejmuje mnie całego, wielka złość mnie w głowie huczy, i strach niemały ręce trzęsie. Sześć talerkow? Każdy sobie bedzie jad? Na co noży? A widelcy? A co zrobio z burakami, z to czerwono mamałygo215, jak jeść takie straszne hadztwo? Z kartoflami jo podadzo, czy do mięsa, czy do tej tu, jak to ona mówi, zupy? Czemu obiad nam zepsuli, obiad niedzielny!
Siadajcie, mowi Handzia, sprobujem po paninemu!
A to już niedobrze po naszemu, pytam cicho, a uczycielka pódmawia: Cóż szkodzi spróbować, jakie gdzie indziej obyczaje. I na patelni mięso przewraca, dosmaża.
Handzia siada piersza i dzieci siadajo, i tato, uczycielka staje za plecami, pewno ciekawa, czy pochwalim te jej zupe.
Posiadali, łyżki wzięli i na mnie czekajo: żadne zacząć jeść nie może, póki ja, gospodarz, łyżki nie umocze.
Trudno, siadać trzeba, siadam przy tym stole cudzym, niby moim, a nie moim. Przeżegnać sie trzeba, ale jakżesz żegnać sie, kiedy tu jakieś widelcy, noży błyszczo, a deska bieleje, jakby z niej skóre zderli. Sześć talerkow w rzędach stoi, każdemu talerz, i jak to, każdy sobie ma sie żegnać, każdy do swojego talerka? Ręka, co zawsze mnie sama żegnała, cięży teraz jak polano. Próbuje przeżegnać sie tym polanem, zaczynam i nie moge skończyć, nie przeżegnawszy sie, biore łyżke, a blaszana ona, zimna, błyszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziękuje: dzisiaj raz dla odmiany ona gospodynio.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze łyszke, niose, choroba, łyszka niegłęboka, ręka drży, póki ja donios do gęby, pół sie wylało na podłoge i kolana. Druge łyszke zaczerpam, jeszcze gorzej! Trzecie niose, ręka tak skacze, że nic do gęby nie donosze, nie wiem nawet, czy dobra ta zupa, czy niedobra: łyszke na stoł rzucam! I przygarbiwszy sie na moim stołeczku, patrze sie po tych sześciu talerkach, po blaszanych łyszkach, że moje dzieci nimi jedzo, moja żonka, że i moj ojciec łyszko musi sie męczyć. To i tymi widelcami jeść bedo, i tymi nożami te zmarnowane mięso i te miazge? O niedoczekanie twoje, przybłendo ty kusa, łazęgo miastowa, czego ty swojego nosa między nasze miski wpychasz!
Ale już i tato cicho łyszke kłado, już i Handzia, i dzieci, na mnie spojrzawszy, jeść przestali. Co się stało panie Kaźmierzu, pyta sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa wam nie smakuje?
Chce sie powiedzieć: twoja dópa! ale jakoś słowo w zębach dusze, siedze zły, aż w oczach błyska, nie wiem, co zaraz bedzie: może zgarne rękawem te talerczyki, może stołek przewroce, może świsne widelcami w uczycielke!
Jeśli wam zupa nie smakuje, trudno, mówi ona zmartwionym głosem, to może najpierw drugie danie?
Drugie sranie! mówie i kułakiem łups w stołek, aż te nożyki widelczyki zabrzęczeli i z talerkow sie polało.
Co ty, Kaziuk? pyta sie Handzia i wstaje, a bardziej prosi, niż pyta sie, a ja jak nie hukne: Milcz ty!
Uczycielka zakręciła sie koło komina i stoi cichutko jak trusia. Wtem chwartuch odwiązuje: Ach, zapomniałam, że na trzecią obiecałam być w szkole, mówi cienko, pani Haniu, niech mnie pani zastąpi przy kuchni.
I raz dwa swoje kurtke bierze, w biegu sie odziewa i niby śpieszkiem z chaty wychodzi. Tylko jej głowa mignęła za oknem, mówie do żonki:
Stawiaj miche!
Cichutko, wie Handzia, że nie żarty, miske stawia na środku między talerkami.
Zlewaj!
Zlewa ona z talerkow do miski, jeden po drugim, wszystkie sześć, miska duża, gliniana, pomieściła, talerki składa jeden w drugi, zabiera. Ale pozostali sie na stołku i błyszczo tamte łyszki, noży, widelczyki.
Won i te pizdryki! rozkazuje.
Ona ich zabiera, a kładzie łyszki nasze, drewniane. I wybieramy, każdy swoje, moja największa, z trzonkiem trochu wykrzywionym na sęczku. Wzięli łyszki, trzymajo, na mnie patrzo, kiedy łyszke umoczywszy, jedzenie zaczne. Zaczne, ale przedtem rozkazuje:
Żegnać sie od nowa!
Żegnajo sie, żegnam sie i ja i łyszke umaczam w tej jej zupie. Smakuje te zupe smakuje i czuje, że może ona i niekiepska, ale nie do jedzenia.
Zabieraj te hadztwo, mówie, syp kartofli!
Nasypała Handzia całe miche, zaskwarzyła kłuszczem z patelni.
A mięso wrzucisz jutro rano do kapusty, rozkazuje, mięso sie gotuje w kapuście, rozumiesz? A teras rob kwas do kartoflow!
Prędko druge miske stawia i nalewa z ładyszki zakwaski i zaraz nad misko czosnek nożem drobi. Posoliła, zamieszała, siada do stołu. Pokazuje jej palcem jedne miche, drugie: O, to jest moje i moich dzieciow jedzenie! I zapamiętaj, mówie, palcem groziwszy pod nosem: żeby więcej takiej rozpusty jak dzisiaj nie było! Nu, jemy.
I jemy. Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał, jak święty Jozef z Matkobosko i Jezusem jedli: z jednej miski. Jemy i smakuje, i dobre, i jak trzeba!
A jak zjedli, obter sie ja rękawem, przeżegnał sie. Posłuchał, jak sie w brzuchu odbija, odkachnoł i kazał Ziutkowi, żeby wody dał: podał cały kubek, ja odchyliwszy głowe w tył, pije, pije dużymi łykami, bo lubie, jak rozgrzane zęby drętwiejo od zimnej wody i szkło na nich pęka, i lubie, jak chłód rozchodzi sie kiszkami po brzuchu. Potem possawszy z zębow, bo dobre, splunąwszy na podłoge, bo lubie, oblizawszy sie, bo trzeba, kłade ręce na kolanach i mówie:
Nie pódziesz więcej Ziutek do szkoły!
Czemu? pisnoł.
Bo ja tak mówie!
A Handzia, cicho jak trusia: Ale ona sie obrazi.
A niechaj obraża sie!
To jak my z nio bedziem żyli?
A może sobie iść od nas Kczortumatiery216!
Co ty, Kaziuk? I pieniędzow za kwatere nie żałujesz?
Czortbiery217 i jej pieniędzy! Niepotrzebne mnie jej pieniędzy. Zapłaciła za dwa miesięcy i co? Leżo.
Leżo. Ale sol wychodzi, mączka, nafta, trzeba kupić!
Na to starczy samych jajkow, co ona wyżera.
A trzewiki dla mnie? A kortu218 tobie na odzienie? A pług?
A dzie to chodzisz, że tobie trzewikow trzeba? Na tancy? Walonki masz? Masz. Drewniaki na zime dzieci majo? Majo. A mnie i stare odzienie dobre.
A pług?
Tylko piętke219 kupić. Dawniej rosochami orali i rosło, nie tatu? A te talerki i widelcy oddaj jej nazad abo wyrzuć. My nie panowie!
Ale czy nie możno było raz sprobować jeść inaczej? żali sie Handzia.
Inaczej? zerwali sie tatko: A co to, czy my parszywe jakie, żeb każde z innego koryta jadło? To krowy muszo mieć każda swoj żłob, bo sie nie dopuszczajo. A toż człowiek nie krowa!
Razem żyjem, razem robim, razem jemy! zakończył ja. A ty Ziutek pamiętaj: koniec ze szkoło!
Znowuś Dunaj kluczke posłał od chaty do chaty, że wieczorem zebranie. Tym razem zebranie miało być z uczycielko, bo przywiozła ze świętow jakieś ważne nowiny, udumała, że ogłosi. Wszystkie gospodarze poszli, ja nie poszed, na złość uczycielce, przejrzał już ja całe szczerość jej na wylot. Ładniutka, milutka, cieniutka, panie Kaźmierzu, pani Haniu, ludziom sie zdaje, że sama dobroć, sama prawda, a ona swoje robi! Po cichu, ale robi. Dziś podsunie w ręce latarke, co sie sama pali, jutro talerki, widelczyki, zupe, a pojutrze te maszyny! Czego wy boicie sie elektryczności, mówiła Dominowi, toż będziecie sobie rodzili sie, żenili, żyli jak żyli, tyle że w chatach będzie widniej, oczom zdrowiej, rękom lżej. Czego boicie sie szosy? Do miasta będzie bliżej, łatwiej! Odpowiedzieli jej Domin: a beczka jak wyjąć jedne klepke, choćby najcieńsze, czy utrzyma wode? Tak samo bedzie z nami, Taplarami.
Na zebraniu przeczytała uczycielka z gazety, co pisało o bagnie i Taplarach: że za rok woda bedzie spuszczona i zaczno sie mejloracji, układanie szosy i stawianie słupow do elektryczności. I pokazała narysowane w gazecie: u góry było jak jest teraz, Narew ze wszystkimi odnogami i Taplary. A u dołu tak jak bedzie: jedna rzeka koło Zawykow220 i Suraża, a na bagnie łąki i drogi. Pokazywała też na tym zebraniu duże gule, że niby ziemia tak samo okrągła jak ta gula: sinawe miejsca na niej to morza, zielone ziemia, żółte centki na niej to góry, a sine wężyki rzeki, i pokazała maleńki ogonek, że to Narew, ogonek nie dłuższy niż włosek na ręce.
Jakto, pytam sie Domina, cała Narew krótsza od takiego włoska? Toż oreli221 opowiadajo, że tylko do Tykocina222 płyno dwa tygodni! A toż rzeka jeszcze dalej płynie, dzieś het pod Kanade! Jakże take rzeke w ogonek przemieniać?
Wytłómaczyli Domin, że to tylko tak sie przedstawia. A bagna podobno całkiem nie było na tej guli: bo za małe, mówiła ona, a że ludzi to złościło, wzięła i sama postawiła im na guli tej kropeczke.
Podobno znowuś była zajadła sprzeczka między nio a ludziami: ludzi ostro obstawali, że te mejloracje i elektryczność niepotrzebne, nam dobrze i na bagnie, my przyzwyczajone, na to uczycielka: wy nie chcecie zmiany, ale ludzie koło Bokin chco! Napisali podanie, żeb bagno osuszyć, jeździli, prosili. No i władza wysłuchała ich.
To my napiszmo drugie podanie: żeb nie osuszali, mówie, słuchawszy tego, a Domin: A umiesz pisać? Co, uczycielki bedziesz prosił, żeb napisała?
Grzegor napisze, mówie, a Domin, że podług uczycielki żadne pisanie już nie pomoże, bo za późno: już roboty zaczęte. Nie interesowali sie my światem i przegrali z Bokińcami.
Abodajżesz tych bokińcow, rozkleli sie tatko: Może wybrać sie tam do nich po lodzie, podpalić, powybijać! Nie darować ancychrystom! A Domin: w więzieniach by my zgnili.
To co robić, stryku, pytam sie Domina, radźcie coś, musim bronić sie. A co sołtys na to wszystko?
I co słysze. Że Dunaj też nie chco tej mejloracji
Uwagi (0)