Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 35
Idź do strony:
go do filmu „Kajdany namiętności”, grał, jak szewc, pewno widziałaś? Szło w „Apollo”?

— Nie.

— Na tym się skończył. Od razu wiedziałem, że tak będzie. A takiego Anatola Tramma zepchnęli na ósme miejsce i co się okazało?!... Sława, gwiazda pierwszej klasy. Dziś już jest w Hollywood magnatem, zarabia osiemset tysięcy dolarów rocznie! Miliarderki za nim szaleją i ożenił się z rosyjską wielką księżniczką. Ale przypatrz mu się kiedy, jaki on podobny do mnie, tylko nos ma znacznie brzydszy i o te dwa zęby skrzywione.

Podniósł górną wargę i wskazał przednie siekacze.

— Biedaku — śmiała się serdecznie Bogna — tak ciebie pokrzywdzono.

— Wszystkie te konkursy to zwykłe oszustwo. Protekcja, względziki, zakulisowe intrygi.

— I mój kochany Ew nie został gwiazdorem, nie zarabia milionów, nie ożenił się z wielką księżniczką, a został skazany na mnie.

— Kariera nie zając, nie ucieknie — rozpogodził się — a takiej żony to i między księżniczkami nie znalazłbym.

— Mój ty kochany! Więc nie żałujesz?

— Pal ich sześć! Nie żałuję. Tym bardziej, że widzisz, aktor to zawsze trochę niepoważne. Musi robić miny dla zabawienia gawiedzi, a gdy się zestarzeje to wylewają go na pysk i koniec.

— Jak ty zabawnie to mówisz „wylewają na pysk”! To znaczy że wyrzucają na bruk? — zapytała prostodusznie — w tym żargonie filmowym są niezbyt wykwintne zwroty.

Chrząknął i potwierdził:

— Właśnie. To środowisko poza tym nie odpowiada mi. Wszystko tam jest dęte.

— Jakie?

— Dęte, hm... — to znaczy sztuczne w tym... w żargonie filmowym. A ja raczej widzę swoją karierę gdzieś w solidnej branży... O, przemysł na przykład.

Przeszedł się po pokoju i dodał sentencjonalnie:

— Nigdy nie można wiedzieć, czy to, co w danej chwili uważamy za pech, nie przyniesie szczęścia.

Pochylił się przy tym i stuknął trzy razy w stolik od spodu. Był przesądny, jak lotnik, a chociaż śmieszyło to po trosze Bognę, nie dawała tego poznać po sobie. Przesądy zaliczała do dziedziny, w której z grubsza mieściły się poglądy społeczne, polityczne i religijne, sprawy gustu i smaku, czyli wszystko to, co wymagało najdalej sięgającej tolerancji. Zgadzała się z Miszutką Urusowym, który poza wszystkim innym dlatego stawał w obronie przesądów, że dopatrywał się w nich nieomylnego znaku istnienia w duszy ludzkiej poczucia nadprzyrodzoności.

— Jest to jakby świadectwo szlachetności rudy, z której kiedyś da się wytopić czyste złoto głębokiej wiary — mówił z przekonaniem — wolę to, niż niebezpieczny logiczny stosunek do zagadnień bytu.

I dalej tym samym tonem przytaczał przykład:

— Mój felczer, który pielęgnuje wspomnienie mojej biednej nogi, ma duże zaufanie do proroczych właściwości swoich snów. Ten jego przesąd sprawił już wiele przykrości najniewinniejszym ludziom, gdy kogo zobaczy we śnie, ten niechybnie umiera w ciągu kilku dni. Dlatego ja osobiście, w miarę moich sił, staram się śnić mu się możliwie rzadko.

Kochany Urusow, który nie wiedział nic o ślubie Bogny, gdyż bawił na zjeździe emigrantów rosyjskich w Pradze, był też pierwszą osobą przerywającą odosobnienie młodego małżeństwa. Bardzo przepraszał, winszował, życzył wszelkich szczęśliwości i zapowiedział, że natychmiast wychodzi, lecz w rezultacie został na kolacji i siedział do pierwszej w nocy.

Oboje zresztą byli mu radzi. Bogna, gdyż żywiła dlań prawdziwą sympatię, Ewaryst dlatego, że — jak zauważyła — trochę się snobizował na punkcie arystokracji. Uważała to za drobną i dostatecznie powszechną wadę, która w Ewaryście tym bardziej nie mogła dziwić, że pochodząc ze środowiska skromnego, żywił przecie szersze życiowe aspiracje i było naturalne, że chciałby podnieść poziom swoich stosunków.

Zresztą, jeżeli chodziło o Urusowa, był to człowiek, którym nie podobna było nie zachwycać się. Wysoka kultura jego umysłu i uczuć, pogoda, z jaką znosił swoją biedę i kalectwo, wreszcie niemal kobiecy wdzięk i świeżość reakcyj psychicznych, niezatarta tragicznymi przeżyciami, składały się na całość tak ujmującą, że Miszutka był dosłownie rozrywany przez licznych swoich znajomych. Jego zażyłość z Bogną wynikała stąd, że kolegował kiedyś w Korpusie Paziów z jej stryjem Maciejem Brzostowskim, a poza tym od lat przyjaźnił się z rodziną Borowiczów, z którymi był pokrewniony przez babkę, Dowmuntównę z domu.

Bogna bardzo ceniła sobie zdanie Miszutki i teraz, korzystając z chwilowej nieobecności Ewarysta, zapytała po prostu:

— Podoba ci się?

— O, zapewne — skinął głową — znałem go zresztą dawniej. O ile się nie mylę, jest ścisłą kopią tego, czegoś szukała.

— Dlaczego nie oryginałem? — zaśmiała się.

— Bo widzisz... jakby tu powiedzieć...

— Szczerze! — zachęciła go.

— Ma się rozumieć. Otóż oryginał tego typu miałby już lat ze sto. Był to prawdopodobnie jeden ze zdobywców życia z czasów rozkwitu drugiego Cesarstwa. Wiesz, że nie należę do konserwatystów i gdybym zobaczył wówczas w Lasku Bulońskim zbyt świeży lakier powozu i zbyt nowe liberie służby owego oryginału, nie tylko nie zżymałbym się, lecz zgodliwie uchyliłbym kapelusza w odpowiedzi na ukłon nowego pana, w którego krwi więcej jest czerwonych ciałek niż rtęci, którego energia witalna podbije Paryż, Francję, Ziemię i kilka pobliskich planet.

— Miszutka, jesteś zbyt enigmatyczny.

— Nie sądzę.

— Ale dlaczego kopia?

— Ach, oryginał był tak udatny, że życie, zapoznawszy się z Darwinowską teorią o przetrwaniu najlepiej przystosowanych, przystąpiło do masowego kopiowania. Na szapirografie niektóre odbitki wychodzą słabiej, ale twój mąż jest, zdaje się, pierwszorzędnym, doskonałym okazem.

— Nie lubię tak — skrzywiła się — powiedz po prostu: podoba ci się?

— Bardzo ładny...

— Miszutka!

— Nie dałaś mi skończyć. Bardzo ładny i miły. Odbitka dobra, przy nieznacznym retuszu, dokonanym twoją subtelną rączką, odbitka nabierze reliefu w jednych miejscach, a straci zbędne wypukłości w innych.

Wszedł Ewaryst i dosłyszawszy ostatnie słowa, zapytał:

— Mówicie państwo o fotografii?

— Tak — potwierdził Urusow — zrobiłem teraz masę zdjęć w Czechosłowacji.

I rozmowa zeszła na kwestie obojętne.

Bogna nie była zadowolona z zawoalowanych odpowiedzi Urusowa. Polegała tu więcej na swoim zmyśle obserwacyjnym: obaj rozmawiali ze sobą swobodnie i z zajęciem, a już samo to, że Miszutka nie korzystał wcale ze swego talentu ironizowania, zdawało się świadczyć o jego życzliwej ocenie Ewarysta.

Na pożegnanie powiedział:

— Zakłóciłem wam okres kwarantanny, tak pięknie nazywającej się w waszym języku miodowym miesiącem. Wybaczcie mi to przekroczenie prohibicji. To wasza jednak wina. Młode małżeństwa powinny przylepiać na drzwiach ostrzeżenie: „Uwaga! Prąd wysokiego napięcia”. Ale nie obawiajcie się, po upływie kwarantanny będę zaglądał do was częściej. Na razie do widzenia i... Boże dopomóż!

— Jaki to cudowny człowiek — zawołał Ewaryst, gdy zostali sami — pan z panów, książę, prawda, że goły, ale zawsze książę i żadnych fum, żadnego zadzierania nosa. To rozumiem. Denhoff jest tylko baronem, a bez kija do niego nie przystępuj. Tylko wiesz... hm... to jakoś dziwnie, że on z tobą jest na ty, a ze mną na pan. Jak myślisz?...

— Chyba nie sprawia ci to przykrości, że jestem z nim na ty?

— Ależ skąd! Broń Boże! Tylko, czy nie sądzisz, że byłoby przyzwoiciej, gdyby on i ze mną wypił na „brudzia”.

— Czyż to nie obojętne?

— Owszem, ale wolałbym. Przy sposobności zaproponuj to mu, bo mnie nie wypada. Gotów pomyśleć, że imponuje mi jego książęca mitra.

— Dobrze, najdroższy — zgodziła się z uśmiechem.

Ewaryst był w świetnym humorze, a ponieważ z racji wizyty Miszutki przy kolacji było wino, rozdokazywał się nawet trochę i był szczególnie czuły.

Pomimo to nie zapomniał o swoich pacierzach. Co rano i co wieczór odmawiał je zawsze, klęcząc przed łóżkiem.

Również każdej niedzieli chodził na mszę, a zawsze, ilekroć mijał kościół, uchylał kapelusza. W tej jego pobożności nie było przesady, nie było zarówno demonstracji, jak i ukrywania się. Nie egzaltował się swą wiarą, nie wtrącał się w cudze sprawy religijne, nie apostołował. Spełniał to, co zgadzało się z jego przeświadczeniem, nie wstydził się tego i Bogna ceniła w nim to bardzo. Właśnie taki stosunek do religji dowodził kultury wrodzonej.

Dzień, w którym doszła do tego wniosku był jednym z tych, jakie napełniały ją radością. Pomimo bowiem powziętego postanowienia nie szukania plam na słońcu, nie analizowania — coraz częściej musiała bronić się przed tym, czego nie chciała nazwać rozczarowaniem, a co w każdym razie zmuszało do powątpiewania o trafności dawnej oceny Ewarysta. Ta samoczynna, mimowolna, narzucająca się rewizja zaczęła się od nowej, drobnej awanturki z Jędrusiową. Rzecz sama w sobie była na wskroś błaha, lecz postawiła pod znakiem zapytania to, co Bogna uważała u niego za męską twardość charakteru, za wolę nie znoszącą oporu i za usposobienie sangwiniczne, za tę może czasem i pozbawioną hamulców, lecz szlachetną porywczość, za brutalność nie kolidującą z rycerskością.

Owo zajście zachwiało tym przekonaniem Bogny, a dalsze obserwacje jeszcze bardziej je podważyły. Oczywiście nie był gburem, ale zdarzało mu się zachować się niegrzecznie wobec służącej, stróża, czy listonosza, traktować ich z góry, podnosić głos, lub przybierać ton wzgardliwy.

Było to nad wyraz przykre i Bogna zaczęła z tym walczyć, lecz on zdawał się wprost nie rozumieć jej niezadowolenia:

— Kto bierze za swoją robotę pieniądze — mówił — musi spełniać obowiązki, a jeżeli nie, zasługuje na obsztorcowanie.

— Nie chodzi mi o kogoś innego, lecz o ciebie — tłumaczyła.

— Ja się patyczkować z byle chamem nie lubię.

— Ależ unosisz się, najdroższy i używasz wyrazów...

— Gdy mówię o chamie nie będę dobierał salonowych słówek. Dla wszelkiego tałałajstwa moja metoda jest najlepsza. Inaczej wleźliby człowiekowi na łeb... chciałem powiedzieć na głowę.

To było jedno, a drugie, że zbyt pochopnie wypowiadał sądy o ludziach, że przeceniał wartość bogactwa i często według skali majątku taksował znajomości i stosunki. Tłomaczyło się to wprawdzie tym, że sam będąc od dziecka w ustawicznym zmaganiu się z niedostatkiem, musiał nabrać niezdrowej czci dla pieniędzy, ale przecież usprawiedliwienie takie nie wystarczało.

Poza tym wszystkim szybko dostrzegła w nim kilka drobnych przywar, lecz do tych nie przywiązywała większego znaczenia, tak, jak i do niektórych upodobań Ewarysta, które ją raziły.

Tym namiętniej jednak doszukiwała się w nim zalet, a znalezienie każdej nowej równoważyło tamte bolesne odkrycia.

— Cóż — mówiła sobie — nie ma człowieka bez wad. Byłabym niemądra chcąc w kimkolwiek widzieć ideał dlatego tylko, że mnie się podobało w nim ulokować swoje uczucia.

Pod koniec urlopu Ewarysta zdecydowali się złożyć wizyty. Było ich w planie niewiele: państwo Pajeccy, państwo Karasiowie, ciotka Symieniecka, dyrektorstwo Jaskólscy, no i prezes Szubert, oczywiście z tym, że wizyta u niego nie mogła niczym przypominać konwencjonalnego obowiązku towarzyskiego. Tam należało „wpaść” na kieliszek dębniaku, klonowca, czy wina owocowego i właśnie od tego „wpadnięcia” zaczęli.

Szubert był zajęty okopywaniem w ogrodzie krzaków róż na zimę. W spodniach i koszuli ze zgrzebnego płótna z nienakrytą szczeciniastą głową i rękami ubłoconymi po łokcie wymachiwał łopatą, podśpiewując pod nosem jakąś piosenkę, której melodii nie można było ustalić z dwóch przyczyn: po pierwsze nie miał za grosz słuchu i nielitościwie ryczał, po drugie, przerywało mu potężne sapanie. Jednak już od furtki odróżnili powtarzające się słowa refrenu:

— Oj, gudy, gudy dyk, młoda krowa, stary byk...

Ewaryst zrobił oko do Bogny i zachichotał:

— A to opera!

— Prezesie! — krzyknęła Bogna — hop! hop!

— Hop! hop! — powtórzył Ewaryst.

Szubert wbił w ziemię łopatę, a ponieważ biło mu w oczy zachodzące słońce, przysłonił oczy ręką i zawołał:

— Oho! A kogo to wszyscy diabli?... O, do stu piorunów! To pani?

— Dobry wieczór, kochany prezesie.

— Uszanowanie panu prezesowi — wesoło podniósł kapelusz Ewaryst.

Szubert rozłożył ręce i pocałował Bognę w czoło:

— Pokaż że się kobieto! Jeszcześ wyładniała... A, Malinowski, jak się pan masz.

Wyciągnął doń rękę i na dłoni Ewarysta zostawił czarne plamy, a widząc, że ten obciera je chusteczką, uspokoił go:

— To nic, zwykła ziemia. Ziemia nie brudzi, kawalerze.

— Tempi passati — nadrabiał miną Ewaryst — tempi passati, panie prezesie. Kawalerstwo minęło jak dym z papierosa. Jestem żonaty.

— Co? — zdziwił się Szubert — a prawda! To niema znaczenia, mój panie Malinowski. Są ludzie, którym do grobowej deski, w obecności ich wnuków i prawnuków trzeba mówić „panie kawalerze”. No, Bogna, niechże się pani pokaże. To ładnie tak zapominać o starym przyjacielu?

— Nasz miodowy miesiąc — uśmiechnęła się.

— Nie wychylaliśmy się z naszego ula — dodał Ewaryst.

— Dlaczego z ula?... Aha!... Ale uważasz pan, to niebezpieczne porównanie.

— Czemuż niebezpieczne, panie prezesie?

— Bo dla Bogny w ulu jest rola pszczoły, ale pan chyba nie zabiegasz o tytuł trutnia?

Wybuchnął śmiechem i klapnął Ewarysta zamaszyście po ramieniu, zostawiając ślad na jasnej marynarce. Ewaryst śmiał się również, powtarzając „co to, to nie”, lecz Bogna wyczuła, że rubaszne przycinki prezesa muszą mu być przykre. Zaczęła więc wypytywać o róże, o nowe zamierzenia Szuberta w ogrodzie i w laboratorium, czym odwróciła rozmowę na sprawy o tyle zajmujące gospodarza, by dał spokój Ewarystowi. Po trochu bała się porywczości męża, ale ten widocznie należycie oceniał uszczypliwe uwagi prezesa, gdyż był w doskonałym humorze, uprzejmy, wesoły i uprzedzający. Z ochotą nawet zabrał się

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz