Księżniczka - Zofia Urbanowska (nasza biblioteka txt) 📖
Księżniczka to powieść autorstwa Zofii Urbanowskiej, wydana w 1886 roku.
Główna bohaterka, Helena Orecka, to córka zubożałego szlachcica, której w życiu nigdy nic nie brakowało. Kiedy ojciec bankrutuje, Helenka jest zmuszona podjąć pierwszą pracę zarobkową. Nieprzystosowana do życia, przyzwyczajona do wygód, początkowo nie potrafi odnaleźć się wśród ludzi, którzy są przyzwyczajeni do pracy. Wkrótce jednak zaczyna dostrzegać ich ideały, patriotyczną postawę i podejmuje wyzwanie stania się samodzielnym członkiem społeczeństwa.
Utwór Urbanowskiej to powieść tendencyjna, hołdująca pozytywistycznym ideałom, takim jak m.in. emancypacja kobiet — bohaterka przechodzi wewnętrzną przemianę, by móc zostać świadomą i niezależną kobietą. Autorka odkrywa również obraz społeczeństwa polskiego, przemiany społeczne i obyczajowe wobec wyzwań kapitalizmu.
- Autor: Zofia Urbanowska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Księżniczka - Zofia Urbanowska (nasza biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Urbanowska
Helence przypomniało się w tej chwili, że słowa bardzo podobne tym słyszała wczoraj rano od pani Radliczowej z powodu wyrzuconego kawałka mydła, i uderzyło ją nie ich podobieństwo, ale znaczenie, jakie ci ludzie przypisywali drobiazgom. Czyż one istotnie tak wiele ważyć miały w życiu społeczeństw? Czy jej dzisiejsze spóźnienie się do kantoru, rzecz, szczerze mówiąc, tak podrzędna, a do tak wielkich przez pana Radlicza podniesiona rozmiarów, istotnie mogło dać powód do wniosku, że na nią nie można liczyć — i czy naprawdę istnieje w świecie ta nieubłagana logika faktów, która czyn jeden czyni zależnym od drugiego; wedle której jeden czyn wywołuje cały, nieprzerwany łańcuch czynów podobnych? Z tej strony nikt jeszcze nie pokazywał jej życia... Bo też i ludzi takich nie spotykała: znała dobrodusznych jak ojciec, jowialnych jak stryj Bartłomiej, eleganckich jak Stefan — ale takich twarzy surowych i poważnych nie widywała ani słyszała słów, co padały niby uderzenia żelaza, ostre, głębokie i nieodwołalnie jak przeznaczenie.
— Postaram się opóźnienie moje wynagrodzić — rzekła po długim milczeniu.
— Nic pani nie wynagrodzisz — odpowiedział posępnie. — Godziny upłynione nie powracają nigdy, pamiętaj pani o tym. Andrzeju — zawołał syna, pracującego w drugim pokoju — chodź no tutaj.
Młody Radlicz wszedł i ukłonił się Helence — ona jednak nie widziała tego ukłonu. Spuściła oczy, żeby nie poznał, że płakała.
— Obznajmij pannę Orecką z jej obowiązkami i daj zaraz jaką robotę.
— Dobrze, ojcze — odrzekł i zwróciwszy się do Helenki, dodał: — służę pani.
Z kantoru widać było w perspektywie cały szereg dalszych pokoi. Były one zastawione szafami, a szafy te od góry do dołu miały rzędy szuflad większych i mniejszych, opatrzone numerami i napisami w dwóch językach, polskim i łacińskim. Przy tych szufladach, których większa część była do połowy wysunięta, kręciło się kilka osób, mężczyzn i kobiet; jedni z kartkami w rękach wybierali z nich małe papierowe torebki z nasionami, inni przynosili je stosami z drugiej izby, gdzie nasiona ważono i nasypywano przy wielkich stołach, i napełniali nimi szufladki. We wszystkich pokojach panował bezustanny ruch ludzi zajętych pracą, nie tracących ani chwili na próżno, a nad tym ruchem górował jednostajny stuk ręcznej maszynki drukarskiej, wybijającej napisy na papierowych torebkach. Helenka jednym rzutem objęła to wszystko, ciekawa, jakie też zajęcie będzie jej przeznaczone, gdy Andrzej wskazał jej niewielki stół pod oknem, gdzie były wszystkie przybory do pisania, i pokazawszy blankiety zaopatrzone firmą zakładu, prosił o przepisanie kilku rachunków z notatek, które przed nią położył — po czym oddalił się.
Pracownicy pana Radlicza, widząc młodą damę wykwintnie ubraną, mniemali, że przyszła tylko zwiedzić zakład; ale gdy zajęła miejsce przy stoliku, niektórzy z nich, zwłaszcza kobiety, okazali jawne, choć milczące zdziwienie. Dostrzegła to Helenka i ciemny rumieniec pokrył jej lica. Nie oswoiła się ona jeszcze z myślą, że musi na chleb zarabiać, i kosztowało ją to. Spuściła oczy na papiery, leżące przed nią, ale litery skakały jej przed oczyma. Jeszcze nie zaczęła pracować, a tyle już ją spotkało rzeczy bolesnych i ciężkich do zniesienia, że straciła ochotę do wszystkiego. A jednak to był dopiero wstęp... Podniosła oczy w niebo, jakby, opuszczona od wszystkich, tam chciała szukać wsparcia i pomocy — ale nieba zaledwie wąski kawałek było widać, bo je zasłaniała poprzeczna oficyna. Oczy dziewczęcia, przyzwyczajone do szerokich przestrzeni, do widoku łąk, lasów i rzeki malowniczo przybranej szeregami statków żaglowych, uczuły się jakby w więzieniu. Nie ceniła tych rzeczy, dopóki je posiadała; ale teraz, gdy marzące jej oczy daremnie chciały przebić tę zaporę z wysokiego muru, zasłaniającą jej świat, odbiło się w nich uczucie bolesnej za tym wszystkim tęsknoty.
Odgłos maszynki drukarskiej przypomniał jej, że nie było to miejsce właściwe do żalów i tęsknot, ale miejsce pracy; toteż gdy Andrzej w pół godziny potem przyszedł zobaczyć i zabrać, co było gotowe, podała mu kilka rachunków przepisanych. Przebiegł je oczyma i kładąc na powrót przed nią, powiedział:
— Pismo bardzo wyraźne i ładne, tylko cyfry nie stoją równo jedne pod drugimi. Pani będzie łaskawa przepisać to jeszcze raz.
Pot wystąpił jej na czoło; spojrzała na niego wzrokiem ptaszyny śmiertelnie zmęczonej i, nie wyrzekłszy ani słowa, na nowo pisać zaczęła. Cóż miała odpowiedzieć? Wiedziała, że jeżeli po raz drugi wywiąże się źle z polecenia, okaże się, że zamiast pomagać, „zawadza” tylko w kantorze. A nie chciała za nic w świecie dopuścić, żeby Andrzej miał słuszność pod tym względem — przeciwnie, pokaże mu, że nie wolno jej tak lekceważyć. Jakoż istotnie, rachunkom, powtórnie napisanym, nie było już nic do zarzucenia.
Dnia tego usiadła do obiadu z uczuciem silnego głodu i zjadła wszystek rosół z talerza — ale do mięsa gotowanego razem z jarzyną nie mogła się przekonać. Uprzątnęła za to wszystek swój chleb z taką dokładnością, że nic z niego nie zostało nawet dla wróbli. Spartański ten posiłek rozjaśnił trochę jej pogląd na świat. Powiedziała sobie, że może z czasem przyzwyczai się do tego domu i tych ludzi — ale w pół godziny potem zmieniła zdanie, usłyszawszy przypadkiem rozmowę Kunegundy z lokajem przy drzwiach swego pokoju, gdzie stojący szaflik z wodą i szczotką kazały się domyślać, że go świeżo umyto.
— Licho przyniosło tę księżniczkę — mówiła Kunegunda — człowiek ma dosyć roboty ze swoimi, jeszcze ta pupka przyjechała i trzeba koło niej tańcować. Nastawiaj dla niej osobno samowar, dmuchaj w niego dziesięć godzin, sprzątaj po niej co chwila! A jaka nieporządna! Kiedy powiadam panu Franciszkowi, że nic, jak należy, nie złoży! A jej rzeczy to po wszystkich kątach porozrzucane i pomieszane jak groch z kapustą. Musi tam być i w głowie taki sam bigos.
— Ahm! — potwierdził Franciszek.
— W sobotę rano umyłam tak ślicznie ten pokoik, że aż pachniało. Myślałam sobie: będzie na jakie dwa tygodnie, a już dzisiaj musiałam go myć znowu. Poszła wczoraj do ogrodu na spacer i nie chciało jej się zakasać, więc tak zaszargała sobie ogon, że jak suknię z siebie zdjęła, to z niej ze dwie kwarty wody wyciekło na podłogę. Porobiły się od tego takie plamy, że musiałam je aż szarym mydłem szorować, bo nie chciały puścić. Skaranie Boskie, doprawdy! Ale sukni nie myślę czyścić, o nie! Kto mi każe? Schowałam ja do szafy tak, jak jest. Niech sobie sama czyści!
Parsknęli śmiechem oboje, a Kunegunda mówiła dalej:
— Dobrze jej tak. Niech spróbuje, co to jest za robota czyszczenie. Jak ona to sama będzie musiała zrobić, to jej się odechce stroić w takie długie suknie jak król Herod, co go na Boże Narodzenie w szopce pokazują.
Roześmiali się znowu.
— Nasze panienki to ogonisko wczoraj niosły, jakby jaki rarytas. A żeby pan Franciszek wiedział, jak to zabawnie wyglądało! Tom37 się tak śmiała, że aż się trzymałam za boki, bo myślałam, że co we mnie pęknie. Widziałam, że i panu Andrzejowi śmiać się chciało, bo ino wąsami ruszał. Co też to za sens w tej głowie, żeby ze sukni robić miotłę!
— To ona zamiotła nam wczoraj schody i sień ta księżniczka?
— A zamiotła!
— O, niechże tak robi co dzień, mogłaby ją pani Kunegunda od nas poprosić!
Nowy wybuch śmiechu przerwał rozmowę.
— A co to ona za tłumok nosi z tyłu? — pytał Franciszek.
— Iii, pan Franciszek to też nic się na modzie nie zna, to jest taka maszyna, co się nazywa tiurniura i kładzie się pod suknię, żeby udawała tęgość.
— Tfu! — splunął Franciszek — żeby moja baba włożyła taką maszynę, tobym jej w tym samym miejscu skórę tak kijem wygrzmocił, żeby pamiętała ruski miesiąc. To jest z przeproszeniem nieprzyzwoitość i obraza Boska.
Helenka aż zbladła z gniewu słysząc te słowa, ale jak ich miała za to ukarać? Gdyby to było w M., wypędziłaby natychmiast oboje — ale w obcym domu nie wolno jej było w niczym się rozporządzać. Iść na skargę do pani domu? Ależ to upokarzałoby ją i nie przydałoby się na nic. Pani Radliczowa nie odprawi sługi, która służy jej wiernie lat trzydzieści. Jeden był tylko środek wyjścia z honorem z tej sprawy: zachować się tak, jak gdyby nic nie słyszała. Tak też zrobiła, bo nie mogła wymyślić nic lepszego.
„Słyszałam dziś trzy kazania — rzekła do siebie — a wczoraj trzy, to sześć”.
Franciszek, dając w prostocie ducha tak energiczny wyraz swemu przeciwko Helence oburzeniu, zapomniał, poczciwiec, że tradycja krynoliny, w której niewiasta z trudnością tylko mogła się we drzwiach zmieścić, żyła jeszcze w pamięci współczesnych i jego własnej. Nie wiedział, że moda to pani tak potężna, iż rzadko kto ma odwagę wyłamać się spod jej władzy — i że kobieta woli dziwacznie wyglądać niż być niemodnie ubraną. Tylko w domu Radliczów nie pozwalano kaprysom mody brać góry nad zdrowym rozsądkiem. Umiano tam szczęśliwie unikać ekscentryczności, tej wszechwładnej pani — i biorąc coś z jej ogólnych zarysów, zachowywano właściwą miarę. Stwarzano zawsze estetyczną całość, nie pozbawioną szlachetnej prostoty.
Trzeci to już raz kładła się na spoczynek pod obcym dachem, a żaden dzień nie był dla niej tak ciężkim, jak ten trzeci właśnie. Sen też nie zaraz skleił jej powieki, bo dzieje dnia całego, począwszy od fatalnego spóźnienia się na śniadanie, stanęły przed nią z całą wyrazistą dokładnością i wyraziły raz jeszcze scenę bolesnego upokorzenia w kantorze, gdzie musiała usłyszeć, że jej zarzucano brak poczucia obowiązku.
Toteż gdy naprawdę zasnęła, poczucie obowiązku budziło ją co chwiła. Zrywała się, siadała na łóżku, zapalała świecę, ale czas wlókł się powoli i noc ciągle jeszcze trwała — a Helence zdawało się, że ta noc nigdy się nie skończy. W krótkich odstępach między jednym przebudzeniem a drugim podniecona wyobraźnia przesuwała przed jej oczyma różne obrazy z nadzwyczajną szybkością: rodzice, miasteczko, bal u stryja, Stefan, konik ulubiony, pies przyjaciel, różowy pokoik, wszystkie osoby rodziny Radliczów, nawet ryciny wiszące w kantorze z łacińskimi pod nimi podpisami — a mnogość tych obrazów sprawiała, że noc po każdym przebudzeniu stawała się jeszcze dłuższą. Nareszcie wydało jej się, że tuż przy sobie słyszy surowy głos swego pryncypała: „Nic pani nie tłumaczy, poczucie obowiązku powinno było panią obudzić” — a ogórek Noa himalajski, kapusta Graczewa, burak Victoria, olbrzymi pomidor Garfield, dynia Kantalupa paryska zaczęły się ruszać w swoich ramach i wołały: „Obudź się, obudź!”
Zerwała się po raz już nie wiadomo który, przetarła oczy i spojrzała w okno. W oknie było ciemno, ale ranki zimowe zawsze ciemne bywają. Zapaliła świecę i zobaczyła, że zegarek wskazywał godzinę piątą.
„Dziwna rzecz — pomyślała kręcąc głową — niedawno patrzyłam na niego i także pokazywał piątą. Pewnie znów stanął, bo niepodobna, żeby wskazówki posuwały się tak leniwie”.
Przyłożyła go do ucha, ale nic nie słyszała prócz uderzeń własnych pulsów w skroniach.
„Stanął — rzekła do siebie — to widoczne. Musi już być siódma”...
Położyła go na powrót i, z obawy spóźnienia się znowu na śniadanie, zaczęła się spiesznie ubierać. Kwadrans czasu wystarczył na dopełnienie tej czynności, która wczoraj jeszcze zabrała jej półtorej godziny.
Gdy schodziła ze świecą na dół, dziwiła się, że wszędzie było ciemno — tylko latarnia, wisząca w bramie, rzucała słaby odblask światła na klatkę schodową. W całym domu była taka cisza, jakby wszyscy jeszcze spali, ale to nie dziwiło Helenki. Od pierwszego dnia zauważyła, że chociaż służby tu było niewiele, wszystko odbywało się składnie i bez tej hałaśliwej krętaniny, jaka w domu jej rodziców cechowała każdą czynność służących.
W sali jadalnej nie zastała jeszcze nikogo, a i na stole nie było widać przygotowań do śniadania, nawet lampy jeszcze nie zapalono. Stanęła słuchając przez chwilę, czy kto nie nadchodzi, ale żadnego ruchu słychać nie było — zegar tylko szedł jednostajnym miarowym krokiem i przywiódł jej znowu na myśl słowa pana Radlicza: „Upłynione godziny nie powracają nigdy, pamiętaj pani o tym”. Podeszła ku niemu i podniosła świecę w górę. Wskazówki pokazywały kwadrans na szóstą — a więc jej własny zegar szedł dobrze. Jak się to jednak stało, że czas dziś upływał tak wolno? Przez chwilę myślała wrócić do siebie i położyć się na powrót, ale obawa, że położywszy się może zasnąć mocno i nie obudzić się na czas, skłoniła ją do pozostania raczej. Usiadła na jednym z krzeseł, stojących przy stole, wsparła głowę na ręku i ani się spostrzegła, jak zasnęła.
W dwie godziny potem, gdy blady brzask poranku na próżno chciał rozproszyć szare chmury i nie mógł tego dokazać, Kunegunda przyszła zapalić lampę w jadalnym pokoju i zdziwiła się mocno ujrzawszy już tam pannę Orecką. Zdziwienie jej zwiększyło się jeszcze, gdy spostrzegła, że śpi, a świeca dopalająca się w lichtarzu pokazywała, że musiała się tam znajdować już czas jakiś. Kunegunda, choć miała ostry język, ale nie była bez serca — toteż uczuła coś na kształt litości na ten widok. Nakrywając do stołu, stąpała, jak mogła najciszej, a spoglądając od czasu do czasu na śpiącą spod oka, wyrzucała sobie swoją wczorajszą dla niej niegrzeczność.
Pierwszą osobą, która po Kunegundzie tam weszła, był Andrzej. I on także uczuł litość. Stanął przed śpiącą i długo na nią patrzył. Życie zaczęło już zaznaczać swoje ślady na tej pięknej twarzy, której brakowało dotąd głębszego wyrazu. Na czole nie przysłoniętym w tej chwili włosami znać było ślady walk i rozmyślań. Bladość tego czoła, wydatne rysowanie się na nim żyłek niebieskich, lekko nabrzmiałych, i drobne kropelki potu mówiły, że walki te przychodziły ciężko... Powieki zmęczone bezsennością miały obwódki zaczerwienione, a długie rzęsy rzucały na nie silny cień. Usta, zawsze tak świeże, spieczone były gorączką, a naokoło nich osiadł jakiś bolesny wyraz. W całej postawie przebijało się znużenie, graniczące niemal z wyczerpaniem i uwydatniające jeszcze bardziej wątłość budowy. Ręka, podpierająca głowę, mała i delikatna, a tak piękna, że mogłaby służyć za wzór rzeźbiarzowi, blada była także i prawie przeźroczysta.
Andrzej patrzył, a litość, jaką miał dla niej, obudziła w jego sercu uczucie, jakie widok słabości budzi zawsze w duszy szlachetnego a silnego mężczyzny: przyjazną życzliwość i chęć podania dłoni pomocnej temu słabemu dziewczęciu. Posłyszawszy za sobą kroki idących na śniadanie, usunął się nieco na stronę.
Cała rodzina, zobaczywszy śpiącą, stanęła, spoglądając po sobie, a pani Radliczowa, nie będąca także z kamienia, odezwała się do męża:
— Biedne dziecko: życie jej między nami nie jest
Uwagi (0)