Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖
W życiu Jerzego pojawia się coraz więcej tajemniczych postaci — pod mostem widzi tę samą trzyosobową grupę ludzi, przybierających za każdym razem identyczne pozy, a wśród tłumu zakonnic dostrzega sobowtóra swojej narzeczonej.
Wkrótce poznaje jednego z dziwnych mężczyzn i kobietę, która mu towarzyszy. Okazuje się, że interesują się oni tajemniczymi rzeczami. Jerzy wkracza w świat przepowiedni, chiromancji, wędrówek poza ciałem, a także demonicznych wpływów femme fatale i magicznej zemsty…
Powieść Salamandra autorstwa Stefana Grabińskiego, została opublikowana w 1924 roku. Nazywany polskim Edgarem Allanem Poem Grabiński był najpopularniejszym przedstawicielem nurtu fantastyki grozy w Polsce. Zasłynął jako autor mrocznych powieści i noweli, jego bohaterowie konfrontują się nie tylko z tajemniczym światem mar i demonów, lecz także z dwudziestowiecznym światem uwikłanym w nadzieje i niepokoje związane z rozwojem cywilizacyjnym.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Salamandra - Stefan Grabiński (jak czytać książki online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Wydobyłem z kieszeni palta nieodstępną w nocnych wycieczkach lampkę elektryczną i rozświecając sobie drogę, zbliżyłem się ku drzwiom. Gdy na pukanie nikt nie odpowiedział, wywaliłem drzwi nogą i wszedłem. Pierwsza izba była zupełnie pusta; na podłodze szczerzącej się drapieżnie dziurami desek leżały tylko kupy gruzu i parę nadpalonych cegieł. Przekraczając wysoki próg izby sąsiedniej, potknąłem się i z trudem tylko zdołałem utrzymać równowagę. Światło lampki padło na jedną ze ścian i wytropiło parę wiszących na haku łachmanów. Odwróciłem się z obrzydzeniem i skierowałem spojrzenie w dół. Tu podłogi nie było już wcale. Na gliniastym klepisku, które zastąpiło jej miejsce, walały się stosy cuchnących szmat. Jakieś stare, błotem i skrzepem krwi ochlastane gałgany, plugawe ścierki i brudne flejtuchy169 drzemały po węgłach w oprzędzy kurzu i pajęczyn. Piwniczna wilgoć szła od ścian odartych z tynku, zaduch stęchlizny bił z każdego kąta. Na trupieszejących od łat szmatach odzieży mrowiło się robactwo: ohydne, białawoszare stonogi...
Wtem spoza drzwi wiodących do trzeciej z rzędu izby doszedł mnie dźwięk metalu cichy, ale wyraźny. Puściłem guzik latarki, pogrążając wszystko w ciemność. Wtedy przez szparę u dołu wpełznął z tamtego pokoju wąski pasek światła. Ktoś był za tymi drzwiami...
Z podniesioną do strzału bronią wszedłem. Była to przestrzeń niewielka, prostokątna, oświetlona łojówką. W kącie rozdarty barłóg, para krzeseł, stół nielitościwie poszczerbiony i poplamiony, pod oknem duży kufer. Przy tym kufrze klęczał człowiek, wychudły jak Piotrowin, i liczył pieniądze. Czynność pochłonęła go tak zupełnie, że nawet nie zauważył mego wejścia i w dalszym ciągu z lubością przepuszczał przez piszczele palców złote i srebrne krążki. Dźwięk kruszcu mile łechtał jego ucho, bo wciąż nabierał garściami świeżych monet, potrząsał nimi jak dziecko na dłoni i pobawiwszy się ich chrzęstem, pozwalał im spływać wzdłuż palców w głąb kufra.
Były najrozmaitszego rodzaju i narodowości: masywne holenderskie guldeny, francuskie luidory i napoleony, hiszpańskie dublony, pesetas i srebrne duros, staropolskie dukaty i czerwieńce, hinduskie rupie i tureckie piastry. Wypełniały kufer niemal pod wierzch lśniącą metalicznie powodzią. Zbiór przedstawiał wartość paru miliardów...
Namiętność tego nędzarza-bogacza bawiła mnie, budząc zarazem uczucie wstrętu i litości. Denerwował mnie bezmyślny i dziecięcy ruch jego chudych palców gmerających wśród złota, śmieszył i drażnił równocześnie skurcz jego rąk zanurzających się z rozkoszą w złoża szlachetnego metalu.
Postanowiłem przerwać mu zabawę i chrząknąłem głośno. Zadrżał i odruchowo zatrzaskując wieko, porwał się na nogi. Poznałem mordercę barona.
— Dobry wieczór, panie Jastroń! — pozdrowiłem, nie spuszczając ku ziemi browninga.
W pierwszej chwili zdawało się, że się na mnie rzuci, lecz widok lśniącej lufy gotowej do strzału zatrzymał go w porę w przyzwoitej odległości. Na twarzy jego zawiędłej, przeoranej tysiącem namiętności, odbił się wyraz stłumionej gwałtem wściekłości i strachu. Czuł się wytropionym.
— Pan co za jeden?! — zapytał gburowato zgrzytającym jak stare zawiasy głosem. — Czego pan tu szuka po nocy?
— Ho, ho, panie Jastroń, tylko nie tak gorąco i hardo! — upomniałem, zajmując miejsce przy stole. — Powolutko wszystko się wyjaśni. Czasu sporo przed nami — noc długa. Przede wszystkim niech się pan uspokoi i przestanie patrzeć na mnie jak wilk. Ja panu ani wróg, ani przyjaciel. Zwyczajnie człowiek. Nie przyszedłem tu ani rabować, ani na przeszpiegi. Jak pan widzi, nie jestem ani rzezimieszkiem, jak np. pan, ani szpiclem policyjnym. No, cóż? Będzie pan grzeczny, panie Jastroń?
— Skąd pan wie, że nazywam się Jastroń? — odpowiedział trochę już łagodniejszym tonem. — Skąd pan mnie może znać, u licha? Niech mnie kaduk porwie, jeślim kiedy w życiu choć raz spotkał pańską gębę.
— Ciszej, kochany panie Jastroń, ciszej i grzeczniej. Nie wyjeżdżaj zbytnio z pyskiem, bo, jak mi Bóg miły, grzmotnę ze „spluwa”. A dobry jest i nigdy nie chybia... Skąd się znamy — chciałeś wiedzieć, kochanku? Zaraz ci powiem: z mostu Św. Floriana.
Informacja podziałała piorunująco. Wlepił we mnie przerażone oczy i zaczął bełkotać półprzytomnie:
— Most Św. Floriana... Nie, n–n–n–ie z–znam, n–ie by–byłem tam nnigdy...
— Pomogę pamięci — ciągnąłem, poprawiając się na krześle. — A tego jegomościa wysokiego, barczystego, który wyszedł ci wtedy naprzeciw późnym wieczorem na środku mostu, też nie pamiętasz, co?
Z piersi Jastronia wydobył się głuchy ryk; podniósł ręce i szczerząc spróchniałe kły zębów, jak odyniec rzucił się ku mnie.
— Stój, bo strzelę!
Zatrzymał się tuż przede mną, dysząc ciężko.
— Usiądź tam przy stole po drugiej stronie, naprzeciw — rzekłem rozkazująco.
Usłuchał pokorny jak baranek.
— Jak widzisz — mówiłem dalej, nie spuszczając go z oka — jesteś w moim ręku. Wiem wszystko o tobie, co potrzebne.
— Ile chcesz? — warknął zagryzając wąsa.
Roześmiałem się głośno. Ten człowiek brał mnie oczywiście za szantażystę.
— Słuchaj, Jastroń — tłumaczyłem mu, opanowawszy wesołość. — Powtarzam ci raz jeszcze, że nie przyszedłem tu po to, by coś od ciebie wyłudzić. Ja twoich pieniędzy nie potrzebuję. Zatrzymaj sobie swój plugawy skarb i ciesz się nim, jeśli ci to sprawia przyjemność.
Nędznik odetchnął z uczuciem ulgi.
— Więc czego właściwie u kaduka pan chce ode mnie? — zagadnął już spokojniej.
— Chciałbym z tobą trochę pogawędzić.
— Nie mam czasu — odburknął.
— Jeśli nie masz czasu dla mnie teraz, to znajdziesz go więcej jutro pod kluczem przy ulicy Stromej. Hm... No, jakże? Będziesz ze mną teraz rozmawiał czy też wolisz rozmyślać za kratami?
— O co panu chodzi? — zapytał z rezygnacją.
— Zaczniemy od paru koniecznych informacji. Czy znasz nazwisko człowieka, którego miesiąc temu udusiłeś na moście Św. Floriana?
Jastroń popatrzył na mnie zaskoczony pytaniem.
— Tak. Dowiedziałem się z gazet; nazywa się baron de Castro. Ale skąd u diabła pan się domyślił tego, że nie wiedziałem, kogo morduję? Bo Bóg mi świadkiem — dodał, podnosząc uroczyście dwa palce do góry — że wtedy nie wiedziałem.
— Wiem o tym i wierzę ci na słowo. Tylko w takim razie wytłumacz mi, dlaczego właściwie rzuciłeś się na tego człowieka?
— Nie wiem — odparł bezradnie. — Nie wiem... Coś mnie pędziło o tej godzinie na most i kazało usunąć z mej drogi pierwszego napotkanego tam człowieka. To wszystko, co wiem o tej sprawie. Właściwie czuję się niewinnym.
— No, no — zobaczymy. Pomogę ci przypomnieć sobie pewne rzeczy, które twój czyn poprzedziły. Chyba musisz to jeszcze pamiętać, skąd wypadłeś na tę nocną wycieczkę, co?
— No, tak — pamiętam — odpowiedział ponuro.
— Przebudziłeś się i poszedłeś, by wykonać swój zamiar.
— Przebudziłem się... — powtórzył z namysłem. — Przebudziłem się...
— Czy wiesz, jak długo spałeś w podziemiu?
— Nie.
— Przeszło dwa lata.
Zerwał się z miejsca i osłupiałym wzrokiem błądził po mej twarzy.
— To nie może być — szepnął wodząc dłonią po czole. — Nie może być... Przez te dwa lata mnie tu w tych stronach nie było...
— A gdzie właściwie obracałeś się przez cały ten czas? — zapytałem z zainteresowaniem.
— Nie potrafię panu tego dokładnie powiedzieć. Byłem w jakimś obcym kraju, wśród nieznanych ludzi... Wszystko widzę dzisiaj jak przez mgłę... A może... a może to był naprawdę tylko sen, długi, dziwny sen?...
— Przypuśćmy, że istotnie „wyjechałeś” stąd, przypuśćmy... Czy zapamiętałeś sobie przynajmniej te szczegóły z twego życia, które bezpośrednio poprzedziły tę „podróż”?
— Szczegóły? — zapytał zakłopotany. — Nie rozumiem. Niech pan mówi do mnie po prostu.
— Innymi słowy: czy pamiętasz, co robiłeś mniej więcej dwa lata temu tuż przed owym „wyjazdem” w „obce” strony?
Zmarszczył czoło i ściągnął ostre, silnie zarysowane łuki brwi. Znać było intensywną pracę przypominania.
— Czy nie nosiłeś się wtedy z jakim zamiarem? Może ci kto wszedł w drogę, ktoś mocno niewygodny? Może miałeś wtedy z kim przedawnione rozrachunki?
W oczach Jastronia zaświtało ponurym brzaskiem.
— Derkacz — rzekł chrapliwie. — Derkacz...
— Kto to taki?
— Towarzysz po zawodzie.
— Aha — domyśliłem się — wspólnik wypraw nocnych na Druczy, co?
— Niby tak.
— Wiedział o tobie za dużo i za często przychodziło ci się dzielić z nim „zarobkiem”?
— Coś w ten deseń — uśmiechnął się zjadliwie.
— Pewnego wieczora... — poddałem mu, ułatwiając wyznania.
— Pewnego wieczora — podchwycił Jastroń, opanowawszy już całkiem wspomnienia — umówiłem się z nim o schadzkę.
— Hm... — chrząknąłem — mieliście się zejść na moście Św. Floriana.
— Właśnie. Koło dziewiątej wieczorem. I wtedy powziąłem zamiar...
— Rozumiem. Postanowiłeś usunąć go z drogi.
— He, he, he! Pan bardzo domyślny!
— Mniejsza o to. Tymczasem zasnąłeś.
— Zasnąłem?... — wytrzeszczył na mnie oczy.
— W każdym razie nie zabiłeś Derkacza.
— Nie. Gdzieś mi sczezł bez śladu.
— Miał dobry węch. Musiał coś przeczuwać.
— Może... Ale dlaczego właściwie pan mi to wszystko przypomina?
Pytanie było szczere i naiwne. Widocznie nie ujmował związku pomiędzy obiema sprawami. Lecz nie mając zamiaru wtajemniczać go w psychologiczny kompleks, jaki istniał w jego własnej duszy, odpowiedziałem obojętnie:
— Prosta ciekawość i nic więcej. Chciałem tylko stwierdzić prawdziwość swoich domysłów. Zresztą nie przystąpiliśmy dotychczas do właściwej rzeczy, która mnie tu sprowadza.
— Czego pan jeszcze chce ode mnie? — zagadnął znów niechętnie.
— Zaraz się dowiesz. Tymczasem zapalmy sobie papierosa.
— A i owszem.
I wyciągnął rękę ku mej papierośnicy.
— Za pozwoleniem — wstrzymałem go gestem — nie miałem zamiaru częstować cię. Za mało się znamy.
I zapaliwszy sam, schowałem papierośnicę do kieszeni.
— Obejdzie się — odburknął upokorzony. — Mam własne lepsze.
I wydobywszy z zanadrza misternie emaliowane turkusem puzderko wypełnione szczelnie dwoma szeregami papierosów, wyjął jeden i zapalił. Przez chwilę milczeliśmy, zaciągając się dymem tytoniowym. Przerwałem pierwszy milczenie:
— Czy nigdy przedtem nie zapadałeś w sen, który trwał dłużej niż u innych ludzi?
Pytanie wydało mu się śmieszne.
— He, he, he! Nigdy. Niby dlaczego? Przeciwnie: śpię nieraz krócej niż inni. Bywało, letnią porą czasem noc całą człek oka nie zmruży przy robocie.
— No tak. Zostawmy to... A czy od czasu tej przygody na moście nie przytrafiło ci się ani razu coś podobnego do tego, co ci się zdarzyło przed dwoma laty?
— Nie wiem, o co panu właściwie idzie.
— Czy ani razu nie zdawało ci się w ciągu ubiegłego miesiąca po przebudzeniu ze snu, że wędrowałeś gdzieś w obcych stronach?
— Aha — odrzekł po chwili — o to chodzi... Nie... nie — ani razu.
— A może zauważyłeś coś niezwykłego w czasie snu?
— Hm... Niby pyta mnie pan o moje sny, co?
— Tak. Może pamiętasz jakiś obraz, zdarzenie, czyjąś twarz?
— We śnie?
— No tak. Może coś ci się w nim ciągle powtarza?
Przez oczy Jastronia przesunął się cień niepokoju.
— Skąd pan to wszystko może wiedzieć? — zapytał szczerze zdumiony. — Mówi pan tak, jak gdyby pan we mnie siedział... W samej rzeczy prześladuje mnie we śnie noc w noc od kliku tygodni ten sam zwid.
— Jaki?
— Śni mi się duża żółta jaszczurka w czarne cętki. Wyłazi z nory jakiejś zapadłej piwnicy, przypełza ku mnie i pcha mi się do ust. Brr...
— Ciekawy sen!
— Obrzydliwy! Odtrącam rękami natrętny pstrokaty łeb, bronię ciała mego od jej dotknięcia. Brrr... Oślizgła jest i mokra...
— Co dalej?
— Dalej? Ano nic. Tak schodzi mi noc. Czasem męczy mnie ta zmora godzinami.
— Otóż widzisz, Jastroń — mógłbym cię od niej uwolnić.
— Od tej jaszczurzycy?
— Tak. Miałbyś odtąd spokojne noce. Musisz tylko spełnić jeden warunek; przyszedłem tu właśnie po to, by ci zrobić pewną propozycję...
Zanim zdołałem dokończyć, rozległ się w pobliżu przeraźliwy huk i wśród kłębów dymu wtargnęły do wnętrza czerwone kędziory ognia. W jednej chwili izba napełniła się duszącym swędem spalenizny. Gęsty dym zaciągnął wszystko brudnoszarą płachtą, poza którą znikł mi z oczu Jastroń i otoczenie. Po rękach i twarzy lizały mnie jęzory żywiołu, w piersiach i gardle czułem nieznośną suchość i zgagę. Rozpalona rękojeść browninga piekła mnie w dłoń i palce. Więc wypuściłem z ręki broń, która padając wystrzeliła. Zaczęło tlić się na mnie ubranie...
Na oślep, dusząc się od dymu i swędu, dopadłem okna i wybiwszy pięścią szybę, wyskoczyłem na zewnątrz. W tym momencie doszedł mnie złowrogi trzask przepalonych belek pułapu...
Świeży powiew nocnego wiatru przywrócił mi gasnącą przytomność. Odetchnąłem i obejrzałem się na płonącą ruderę. Wtedy z nieopisanym zdumieniem spostrzegłem, że pożar ustał. Przede mną czernił się znowu martwy i głuchy kontur domu; dym i płomienie wsiąkły gdzieś bez ślalu. Zajrzałem przez wybitą szybę w głąb trzeciej izby. Było ciemno tam wewnątrz, choć oko wykol; najlżejszy szmer nie przerywał ciszy. Więc obszedłem zagrodę wokoło, by po raz drugi wejść ze światłem do środka. Lecz nie znalazłem teraz już nikogo. Jastroń zniknął. Tylko na podłodze leżał mój wystrzelony browning i niedopałek mego papierosa.
Podniosłem broń i obejrzawszy naboje, schowałem do kieszeni.
— Wymknął mi się powtórnie — mruknąłem, zawracając zły i zbity z tropu ku wyjściu.
Już na progu odwróciłem się raz jeszcze, by po raz ostatni obrzucić spojrzeniem to miejsce przeklęte i ten dom. Światło mej latarki padło na trójkątny przyczółek dachu i oświetliło jego godło. Brzmiało charakterystycznie: „Gospoda pod Miętusem”. — Budynek był szczątkiem dawnej rybackiej austerii170...
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W trzy dni po nieudałej wyprawie do zagrody „Pod Miętusem” otrzymałem list od Kamy. W formie bezwzględnej, posłuch absolutny nakazującej, naznaczała mi schadzkę w domu przy ulicy Parkowej.
W pierwszej chwili chciałem natychmiast skomunikować się z Wieruszem i zasięgnąć jego rady; potem zmieniłem zamiar. Żądza zobaczenia choćby raz jeszcze tej dziwnej istoty wzięła górę nad rozwagą i sumieniem; nie mogłem się oprzeć pokusie. Obrazy przeżytych z nią chwil, chwil niezwykłych, jedynych, powróciły w szkarłacie wspomnień i złamały mą wolę. Poszedłem...
Poszedłem i nie żałuję — mimo wszystko, co potem przyjść miało, nie żałuję. Jestem głęboko przekonany, że żadna kobieta na świecie nie potrafiłaby dać mi tej pełni rozkoszy, jakiej doznałem wtedy w ten wieczór —
Uwagi (0)