Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖
Wawrzuś Skowronek to kilkuletni chłopiec ze wsi Poręba. Uwielbia rzeźbić w drewnie figurki, ale w rodzinnej wsi nikt nie rozumie jego pasji.
Pewnego razu zajęty rzeźbieniem nie dopilnował krów, które weszły na pole proboszcza i zdeptały jego zboże. Ścigany chłopiec szybko zgubił się w lesie, skąd trafił do miasteczka. Tam spotkała go pierwsza przygoda — był świadkiem kradzieży w kościele. To wydarzenie rozpoczęło ciąg przygód, a także spotkania z takimi ważnymi osobistościami jak Jan Długosz, Wit Stwosz czy Kazimierz Jagiellończyk…
Historia żółtej ciżemki to najsłynniejsza powieść Antoniny Domańskiej. Po raz pierwszy została wydana w 1913 roku, a zekranizowana w 1961 roku. Antonina Domańska zasłynęła jako autorka powieści i opowiadań historycznych dla dzieci.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Jakąż to księgę daliście, wasza przewielebność, przepisywać, że tak pilno baczycie na staranność wykonania? — spytał ojciec Szymon.
— Jako wiadomo wam z częstych rozmów naszych — rzekł Długosz — a również z odczytywanych wyjątków, dwudziesty piąty rok dobiega, jak Bogu wszechmogącemu w Trójcy jedynemu na chwałę, królom i bohaterom na cześć, a potomnym na pożytek rozpocząłem dziejów umiłowanej ojczyzny naszej, Polski, opisanie. Wysłuchał Pan Bóg moich gorących modłów i dał mi, jakom Go prosił, dzieło rozpoczęte doprowadzić do końca. Dwunastą księgę wczoraj właśnie modlitwą zamknąłem282, a w przepisywaniu jest dopiero ósma. Przejdźmy, jeśli wola, do drugiej komnatki, pogawędzimy swobodniej.
Usiedli na ławie, grubym kobiercem we dwoje złożonym dla wygody przykrytej.
— A co to za pacholika wodzicie ze sobą, ojcze Szymonie? — spytał Długosz, teraz dopiero zwracając uwagę na Wawrzusia, który wsunąwszy się niemal cały między fałdy habitu, owinął się nim dostatnio jak płaszczem.
— Zaraz opowiem — odparł zakonnik — ino nie skończyliście jeszcze mówić, przewielebny księże.
— Bez mała, bez mała283 — rzekł Długosz — ano tyle chyba dodam, że zdrowie szwankujące i lata sędziwe ku wieczności się kłonią. Pora spocząć, i rad spocznę.
— Nie przewidujcież, księże kanoniku, kresu, gdy go nic nie zapowiada; wszakże nie tak wiekowym jesteście?
— Sześćdziesiąt i pięć skończyłem w tym miesiącu.
— Jeszcze pożyjecie z ćwierć wieka284 — z uśmiechem mówił bernardyn.
— Wolne żarty waszej wielebności. Drugiego lata nie doczekam; tak przeczuwam.
— Ha, gdy wam tak pilno nadmiernie, tedy wyświadczcie mi wielką przysługę, pokornie was proszę.
— Chętnym sercem. A jaką?
— Gdy się już znajdziecie w przybytku szczęśliwości, uproście Najświętszej Matki Bożej i Matki grzeszników, cobym ja, lichy i marny Jej sługa, krócej, nie dłużej czyśćcowe upały cierpiał i przez Jej zmiłowanie oswobodzon światłość wiekuistą oglądał.
— A na kiedyż mam waszej miłości przybycie oznajmić? — biorąc tę mowę za żart, spytał Długosz.
— Na drugi rok po was — poważnie odparł Szymon z Lipnicy.
Umilkł, spuścił oczy, długą chwilę trwała cisza, której Długosz wzruszony proroczymi słowy285 zakonnika nie śmiał przerywać.
— Pytaliście, co za pacholę przywiodłem — rzekł ojciec Szymon, budząc się z zamyślenia. — Przybłąkało się maluczkie do Krakowa, dopytać go niesposób, ani wie, skąd rodem286. O jakichciś krowach w plebańskim życie prawi, po puszczy się błąkał, złodziej oknem uciekający z kościoła chciał go dusić; miód dzikim pszczołom wybierał, a na rękach go uczono chodzić i kozie na grzbiet wyskakować287. Słowem, gdyby nie drobne latka i szczere siwe oczy... chodź no, chodź, nie chowaj się. Przypatrzcie się, wasza przewielebność, jakoż się wam zda? Kłamcą to dziecko nie jest, jednakowoż rozpowiada dziwy, z których nic wyrozumieć nie można.
— A co z nim zamyślacie uczynić, ojcze Szymonie?
— U siebie go nie zatrzymam, bo czasu ani miejsca po temu nie mam. Przyszedłem do waszej przewielebności po radę.
Wstał z ławy, oparł się o okno i patrzył w niebo, modląc się duchem. A stary kanonik Długosz rozważał jego słowa i poruszał machinalnie bezzębnymi szczękami.
— Ojcze Szymonie...
— A co?
— Niech malec zostanie u mnie. Stary Paweł głuchnie z każdym dniem bardziej, usługa cierpi na tym wielce, bo się go dowołać nie mogę. Już nawet kupiłem dzwonek w Sukiennicach i niczym na nabożeństwo sygnuję288 co rano. Mało pożytku i z dzwonka. Zapomina się, rozkazy spełnia przeciwnie i do grzechu mnie ino pobudza, bo cierpliwość tracę i nieraz nad potrzebę surowo go strofuję. Ostawcie289 mi chłopca, niech się zaprawia do posług; dawnom już zamyślał szukać pacholika, aby go mieć pod ręką w antykamerze290. Przyodziewać go będę stosownie do stanu, głodu nie zazna, a jego miłość pan Żegota...
— Zali291 ów, co klerykom do pisania dyktuje?
— Właśnie. Tedy uproszę Żegotę, coby dzieciaka liter powoli uczył; okaże się pojętny, to z czytania zasię do pisma przejdzie. Ze względu na ono przeczucie, o którym tylko co wspomniałem, dołożę starania, by chłopiec miał i po mojej śmierci opiekę. Spokojnym sercem ostawić go możecie u mnie.
— Bóg zapłać stokrotnie waszej przewielebności; pociechę mi sprawiliście niemałą, bo szkoda mi było dziecka. Pójdę już. Łasce się waszej polecam, niech będzie pochwalony...
— Na wieki.
— Wawrzuś... pocałuj w rękę księdza kanonika; ostaniesz tu, będziesz się uczył i posługował jego przewielebności.
— O rety... nie... nie! Weźcie mnie ze sobą! Wam będę posługować! O moiściewy292... nie zostawiajcie mnie tu samego!
— Cicho, cicho, nie masz czego płakać, będzie ci tu dobrze.
— Nie chcę nijakich dobrości! Weźcie mnie do swojego domu! O Matko... boję się starego księdza!
Szymon z Lipnicy położył rękę na głowie chłopczyny i palcem zrobił krzyżyk na jego czole.
— Ja tu przyjdę nieraz do ciebie... i ksiądz kanonik posyłać cię będzie do klasztoru. A żebyś ty wiedział, jaki tu jest ładny ogród!
— Jabłka są? — szepnęło, chlipiąc, dziecko.
— A jakże, jabłka, wiśnie, śliwy... — pochylił się nad uchem Wawrzusia: — Chodź, zaprowadzę cię do Pawła, pójdziecie razem do ogrodu.
*
Od tego dnia upłynęło trzy miesiące. Wrzesień dobiegał połowy. Kto by nie widział przedtem Wawrzusia, nigdy by się nie domyślił, że ten złotowłosy chłopczyna, zgrabny niczym pazik z senatorskiego domu, o twarzyczce roztropnej i bystrych oczach, był niedawno jeszcze brudnym rozczochranym dzieciakiem, którego rodzony ojciec nazywał niezdarą.
Szymon z Lipnicy miał widocznie szczęśliwą rękę; czego się tknął, to mu się udawało. W pomyślnej godzinie przyprowadził malca księdzu Długoszowi, bo trafił właśnie na chwilę pociechy i zadowolenia po skończonej ćwierćwiekowej pracy. Znakomity pisarz w tak pogodnym był humorze, jak dawno go nie widziano. Chłopak podobał mu się z wejrzenia od razu, przy tym i opieszała usługa Pawła dała mu się już porządnie we znaki, wszystko więc składało się jak najlepiej dla nowoprzybyłego. Pan Żegota również chętnie zajął się chłopcem i nie wiadomo, czy sposób nauczania miał wyborny, czy Wawrzuś tak łatwo rozumiał, co mu tłumaczono, dość że po upływie tych krótkich tygodni nauczył się mówić poprawniej, sylabizował zupełnie gładko i każdą literę umiał napisać, krzywo wprawdzie i nieforemnie, ale wcale wyraźnie. Ksiądz kanonik pochwalił go parę razy za pilność i tymi kilku życzliwymi słowami zjednał sobie serce dziecka. Wawrzuś w oczy jego przewielebności ino patrzał, myśli zgadywał, tak zręcznie umiał służyć, jakby niejeden starszy nie potrafił. Co mu raz nakazano, wypełniał święcie; czego zabroniono, nie czynił nigdy. Pawła wyręczał i zastępował niemal we wszystkiej lżejszej robocie, a tak mu się umiał przymilić, że stetryczały293 sługus nie obrażał się jakoś za to odsunięcie go od pańskiej osoby, owszem, zażywał wczasu294 i próżniaczył się, rad, że mu z góry na dół drepcić295 nie każą.
Jedyną pracą, od której się Paweł nie wykręcał, było pielęgnowanie ogrodu przytykającego do domu księdza kanonika. Posiał tam o wiośnie mnóstwo pachnących kwiatów, plewił je, podlewał, okrzesywał296 krzaki z wybujałych pędów, obierał gąsienice; tutaj czuł się swobodnym panem, bo Długosz nieczęsto zaglądał do sadu, a choć i przeszedł się czasem po czysto wygracowanych ścieżkach, nie zwracał uwagi na kwiaty ani na owoce, zawsze w myślach pogrążony.
Czerwieniejące od słońca sztetyny297, żółte bursztówki i buraczkowe cygany przepełniały serce Wawrzusia błogim niepokojem oczekiwania. Zaglądał na nie po kilka razy dziennie, zbierał skrzętnie przedwcześnie opadłe jabłka i chował pod tapczan w izdebce na poddaszu, gdzie sypiał razem z Pawłem. Z tej spiżarni czerpał obficie na własne potrzeby i co piątek rano odnosił ojcu Szymonowi kilkanaście jabłuszek dla ubogich dzieci. Długosz posyłał go niekiedy z listami do klasztoru, a nie było tygodnia, żeby który z ojców nie zajrzał na Kanoniczą ulicę do jego przewielebności.
— Pawle, wyście to ścięli tę wiśnię, co tam leży pod samym parkanem? — spytał Wawrzuś pewnego dnia, oglądając uważnie spory pniak, ociosany z gałęzi, rzucony w kąt ogrodu między pokrzywy.
— Hę? — mruknął stary nie słysząc.
Chłopiec powtórzył pytanie.
— A ja; stara już była, inszym drzewom ino cień rzucała, a pożytku ani na jeden ząb. Wziąłem siekierę i zrobiłem jej koniec. A dlaczego się pytasz?
— E... nic, tak sobie. Można by ją porąbać, toby się zdała na komin; a tak ino spróchnieje i szkoda.
— A to se zrąb, kiedy chcesz; schowaj do komórki, uschnie do zimy i będzie jak znalazł na podpałkę.
— Ee... ona i teraz już sucha.
Wawrzusiowi chodziło tylko o to, żeby się Paweł nie dziwił i nie bronił mu koło drzewka majstrować; a wcale się nie troskał, czy będą suche trzaski na zimę albo nie. Poszukał piłki ogrodniczej, poprzecinał suchy pień na zgrabne klocki i z większą jeszcze radością niż jabłka schował je pod swój tapczan, głęboko do ściany zasuwając.
Mimo łaskawości księdza kanonika i pana Żegoty, mimo zupełnie dobrych stosunków z Pawłem, nawet mimo niewyczerpanego zapasu jabłek, chłopiec miewał chwile strasznej tęsknoty za ukochanym kozikiem i wyrzynaniem zwierzątek z drzewa. Pamiętna jaszczureczka dawno się gdzieś zgubiła, prawdopodobnie podczas przymusowych przechadzek na rękach u linoskoczków. A kozik... szkaradny Froncek złamał mu go na złość — umyślnie.
— Poproszę ojca Szymona, to mi z pewnością jaki koziczek podaruje; on taki dobry.
Za pierwszym widzeniem poprosił i naturalnie dostał spory, mocny nożyk o dwóch ostrzach. Równie wspaniałego narzędzia nie tylko chłopiec nie miał w ręku, ale nawet z bliska nie widział; a dziś nożyk taki przewyborny był jego własnością. Pilno też było Wawrzusiowi doczekać się wieczora, a raczej nocy, by choć raz drewienka tym nowym nożykiem popróbować. Drżał ze strachu, by go ktokolwiek nie złapał przy tej karygodnej pracy; mało się to nabrał bicia od tatusia?... Obliczył więc sobie, że najlepszą porą na zadowolenie grzesznej namiętności będzie chwila, gdy Paweł zaśnie mocno. Wtedy i kaganek będzie można zaświecić, i dłubać w twardym wiśniowym klocku, ba, nawet śpiewanie starego nie przebudzi... już robił próby.
Ledwie zjedli wieczerzę, przebiegły złoczyńca zaczął się uskarżać na głowę, udawał nawet, że go zimno trzęsie, byle tylko iść na górkę do łóżka. Nie mając komu rozpowiadać przeróżnych wydarzeń ze swego długiego żywota, czym zazwyczaj zabawiał wieczorami Wawrzusia, Paweł uznał, że i jemu samemu nie zawadzi wcześniejszy spoczynek. Poszli tedy na poddasze, zmówili razem pacierz, Paweł zgasił olejny kaganek i nakrył się po uszy grubą samodziałową derką. Wawrzek zaś, by senność odpędzić, sięgnął do swej spiżarni i pogryzał cierpliwie jabłka, nasłuchując z utęsknieniem, rychło się rozlegnie dźwięczne, groźne, świstające chrapanie starego.
„Aha, jużeś? Chwała Bogu!”
Skrzesał ognia, zaświecił kaganek i wyciągnął spod tapczanu pierwszy lepszy klocek.
„O, ten mi się tak czubato ułamał, jak raz298 można by domek ze spiczastym daszkiem wyrzezać, na podobieństwo tej kamieniczki wpodle świętego Andrzeja. Albo nie... już wiem... kościółek świętego Idziego wyrobię! Ten król, co to ojciec Szymon kiedyś opowiadał, ten Władysław Herman ofiarował go Panu Bogu za syna. Jego miłość pan Żegota dopiero wczoraj prawił, jaki to waleczny wojownik był z Bolesława Krzywoustego. Ach cudnie było żyć w owych dawnych czasach... Ale com to chciał rzec? Aha!... Tedy i ja wyrzezam kościółek bodaj z drewienka, na podziękowanie Panu Jezusowi, żem wtedy w puszczy z głodu nie zginął ani mnie zbój nie udusił, ani one wiły299 przemierzłe kości mi nie połamały; a już najbardziej za opiekę ojca Szymona i księdza kanonika. Rety, rety... gdyby nie oni!”
Skrobie, przycina, wygładza; tu mureczek, tu okienko, tu szkarpa, a tu znowu występek na zakrystię; a tu większe okno, drzwi kościelne, daszek poniżej nad kruchtą, dach główny, a przed kościołem schodki.
Włosy mu opadły na czoło, odgarnął je ręką i dalej przycina drzewo. Małe paluszki drążą wgłębienia pod dachem, wycinają okna i drzwi, miniatura kościoła świętego Idziego wyłania się z wiśniowego klocka. Nie brakuje mu nic, nawet żebraczka, mała jak pestka ze śliwki, siedzi zgarbiona pod bramą.
„O, Jezu... kaganek gaśnie... a pełny był. Biedny ja, biedny, będzie też to Paweł kręcił za one uszyska! Gdyby tak mieć pilniczek, przydałoby się jeszcze schodki wygładzić, bo chropate. Ano darmo, szary dzień w okna zagląda, powiem, że całą noc świeciłem, bom strasznie chorował. Grzech... kłamstwo... Trzeba się będzie przyznać ojcu Szymonowi. A teraz przylepię się krzynę do poduszki, zdrzemnę się choć godzinkę; lada chwila ksiądz kanonik zadzwonią o wodę do mycia.
Mijały dni i tygodnie. Wawrzuś przymizerniał, pobladł, aż Paweł to zauważył i trapił się wielce, bo chłopca strasznie lubił. Chciał go nawet zaprowadzić na Pędzichów i oddać na własny koszt w leczenie znanej na cały Kraków znachorce, Błażejowej. Ledwie się Wawrzek wyprosił. Ku wielkiemu swemu umartwieniu musiał zaprzestać nocnej pracy, bo Paweł ciągle groził Błażejową, a nawet chciał prosić jego przewielebność o jakie leki dla malca. Calutki tydzień wysypiał się więc porządnie i znowu zdrowo wyglądał. Odtąd rzadziej i na krócej brał się do swoich drewienek, a tak go coś do nich strasznie ciągnęło! W dzień zaś wymknąć się nie było sposobu, ksiądz kanonik lubił mieć chłopca pod ręką. Sprzątanie sypialni do niego wyłącznie należało; gdy tylko ksiądz Długosz przeszedł do pracowni, zaraz Wawrzuś otwierał okno, kobierczyki spod łóżka i z ław na podwórze znosił, gdzie je Paweł ze stróżem co dzień z kurzu wytrzepywali. Sam zaś brał po drodze z komórki miotłę i dzbanek z wodą, skrapiał nieco podłogę i porządnie zamiatał. Słomę w sienniku poruszał i gładził, aby jego przewielebności nie ugniatała w leżeniu.
Uwagi (0)