Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖
Wawrzuś Skowronek to kilkuletni chłopiec ze wsi Poręba. Uwielbia rzeźbić w drewnie figurki, ale w rodzinnej wsi nikt nie rozumie jego pasji.
Pewnego razu zajęty rzeźbieniem nie dopilnował krów, które weszły na pole proboszcza i zdeptały jego zboże. Ścigany chłopiec szybko zgubił się w lesie, skąd trafił do miasteczka. Tam spotkała go pierwsza przygoda — był świadkiem kradzieży w kościele. To wydarzenie rozpoczęło ciąg przygód, a także spotkania z takimi ważnymi osobistościami jak Jan Długosz, Wit Stwosz czy Kazimierz Jagiellończyk…
Historia żółtej ciżemki to najsłynniejsza powieść Antoniny Domańskiej. Po raz pierwszy została wydana w 1913 roku, a zekranizowana w 1961 roku. Antonina Domańska zasłynęła jako autorka powieści i opowiadań historycznych dla dzieci.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Wawrzuś z sercem pełnym wdzięczności dla okrutnie dobrego brodatego człowieka, jak sobie Stwosza w myśli nazwał, kręcił się po pracowni i zaglądał w ręce każdemu robotnikowi. Toć on tu już domowy, mistrz go chce uczyć, nazwał go synkiem...
Jeden z czeladzi pokazał mu osła, mającego leżeć przy żłóbku w scenie narodzenia Pana Jezusa, i wołu, któremu właśnie wygładzał rogi.
— Ee... ja by go nie tak zrobił... — zganił malec — zanadto spaśny388; prawdziwy wół nie tak wygląda.
— Oho, komu to starszych uczyć! — z szyderczym śmiechem odpowiedział czeladnik; ale Stwosz, który właśnie jakiejś głowy anioła szukał niedaleko dla pokazania jej Długoszowi, usłyszał te uwagi dziecka i podszedł do rozmawiających. Rzucił okiem na robotę i spytał Wawrzusia:
— No, a jakże ten wół ma wyglądać, coby nie był spaśny?
— Trza mu zaznaczyć ziobra389 na bokach, zaraz przychudnie. Bo tak, jak jest teraz, to ledwie nie pęknie; paskudnie patrzeć na niego. I pysk mu trza przykrócić; ino trochę, niewiela, o, tyćko.
— Jakoż ci się widzi, Jurek, dobrze radzi to dziecko?
Czeladnik milczał nadąsany, a mistrz nie domawiał mu już więcej, tylko powrócił do gościa.
— O raju... Stanko! — zawołał Wawrzuś, biegnąc ku drzwiom z wyciągniętymi rękoma.
— Wawrzuś! — odpowiedział również wesołym okrzykiem wchodzący. Objął dziecko wpół, podniósł w górę i pocałował.
— Cóż za nowina? Skąd się znacie? — spytał Stwosz.
— A to ten pacholik malućki, pamiętacie, ojcze, com to wam opowiadał, że mi zginął na rynku, przy koniku. Cóż ty tu robisz, Wawrzuś?
— Pogadacie se potem — rzekł ojciec. — Teraz pójdź, pokłoń się jego przewielebności. Tak dawno się nie widzieliśmy, nawet nie miałem kiedy pochwalić się księdzu kanonikowi, że mój Stanko już powrócił.
— Aleś też sporo urósł za te dwa lata — rzekł Długosz — ojca dogoniłeś, czy ano i w głowie przybyło?
— Rzetelnie pracował, nie można przyganić — odparł Stwosz. — Świadectwa od Lebrechta ma piękne.
— A to się wam przyda przy robocie ołtarza?
— A jakże. Gdzie ino będzie potrzebne jakie złocenie, to już jemu powierzę. Zresztą i snycerz390 z niego nienajgorszy.
Pogawędziwszy jeszcze z pół godziny, mniej więcej tyle, aby ksiądz podkanclerzy miał sposobność zniecierpliwić się oczekiwaniem, Długosz powrócił do siebie, zabierając jeszcze Wawrzusia, którego dopiero za kilka dni miał przysłać z przystojną391 wyprawą w szatkach i bieliźnie.
*
Od tego dnia upłynęło trzy lata, Wawrzuś, choć najmłodszy wiekiem, przerastał uczniów mistrza Wita uzdolnieniem i zapałem. Z początku dostawał niepotrzebne zrzynki392 drzewa, na których się uczył i wprawiał rękę. Trwało to długo, więcej niż rok, a chłopiec ani się temu dziwił, ani się zniechęcał, że tylko jakieś łuki, wykrętasy, półkola wyrzynać mu każą. Mistrz Stwosz ciągle go miał na oku i zawsze jakimś przychylnym słowem zachęcał do wytrwałości. Po upływie kilkunastu miesięcy malec dożył wielkiej chwały, bo mu powierzono rzeźbienie kroksztynów393 i baldachimów do małych posążków ustawionych w obramieniu głównej części tryptyku394. Dumny był, że i jego ręce przyczyniają się do spełnienia wielkiego dzieła. Gdy mu się zadana robota szczególnie dobrze udała, mistrz pozwalał w nagrodę oglądać gotowe obrazy albo stać tuż przy sobie i patrzeć, jak rzeźbił.
Dobrze było Wawrzusiowi u Stwosza; gdyby nie tęsknota za matką, ojcem, za Porębą i najserdeczniejszym Jaśkiem, nic by mu do szczęścia nie brakowało. W godzinach wolnych od obowiązkowej pracy bawił się na dawny sposób wyrzynaniem ptaszków i zwierzątek. Pewnego dnia Krystek mozolił się nad jaszczurką, która miała być użyta w ornamentach predelli (część ołtarza wąska i podłużna, znajdująca się tuż ponad mensą, czyli kamiennym stołem, na którym się msza święta odprawia), spostrzegł to Wawrzuś i błagał go jak o największą łaskę, by mu dał skończyć za siebie tę robotę potajemnie. Przypomniała mu się owa nieszczęsna jaszczurka, pierwsza przyczyna jego wygnania z Poręby, tylu dziwnych wydarzeń i nareszcie tak pomyślnej zmiany w jego życiu. Schował się za olbrzymią figurę świętego Jakuba apostoła i w tej bezpiecznej kryjówce marną, sztywną, prawdziwie drewnianą jaszczurkę zmienił swym czarodziejskim dłutem w stworzonko naturalne w ruchu, z figlarnymi oczkami, pełne życia.
Gdy czeladnik odniósł Stwoszowi skończoną robotę do obejrzenia, mistrz rozśmiał się w głos z zadowolenia.
— A toś mi sprawił niespodziankę! — zawołał — pierwszy raz odkąd jesteś u mnie, zasłużyłeś na pochwałę. Ino tak dalej jak dziś, a wart będziesz nazywać się uczniem Wita.
Ale niestety, następne roboty Krystka nie miały w sobie tego piętna talentu co jaszczurka; jak był rzemieślnikiem bezdusznym, tak rzemieślnikiem pozostał.
W ciągu tych pierwszych lat nauki Wawrzusia dwa smutne wydarzenia zapisały się w jego sercu na wieczną pamięć.
Umarł Długosz395, nie doczekawszy nawet wstąpienia na arcybiskupią stolicę, tak właśnie jak od roku przeczuwał. A w lipcu 1482 roku umarł pierwszy opiekun i dobroczyńca Wawrzusia, Szymon z Lipnicy396.
Pogrzeb Długosza z domu pod Wawelem do kościoła Na Skałce, gdzie jako fundator i dobrodziej klasztoru paulinów, miał być w podziemiach pochowany, odbył się z niezmierną wspaniałością. Ilu było w Krakowie księży, zakonników, braci zakonnych, jakieś kilkaset ludzi, wszyscy się stawili dla oddania ostatniej posługi arcybiskupowi.
Od stóp wawelskiej góry, ulicą Stradomską i Kazimierzem aż do Skałki ciągnęły się podwójnym szeregiem białe komże, habity brunatne i szare, zakapturzone głowy dominikanów, szli członkowie kapituły w żałobnych ornatach; płomień świec w rękach duchowieństwa zdawał się w blasku słonecznego dnia brudnoczerwony... a nad tysiącem światełek, poruszanych wiatrem, unosił się szarawy, przejrzysty dym.
Tuż przed wozem żałobnym szedł Jan Rzeszowski, biskup krakowski, w asystencji najstarszych kanoników; obok niego infułat archiprezbiter, proboszcz kościoła Panny Maryi, i opat tyniecki.
Sześć koni w czarnych kapach ciągnęło wóz czarnym suknem okryty i choiną397 przybrany, a na nim w wysoko ustawionej trumnie zwłoki zmarłego.
Pierwszy za wozem szedł król Kazimierz z czterema synami, dalej senatorowie i dostojnicy państwa, urzędnicy, dworzanie królewscy i tysiące ludu, po większej części z ciekawości na widowisko zgromadzone. Szedł i pan Żegota, serdecznie stroskany, choć wuj w testamencie zapewnił mu spokojne utrzymanie do śmierci. Szedł Stwosz z synem, a za nimi Wawrzuś, oszołomiony tłumem, światłem i śpiewem, mniej rozumiejący powagę chwili, raczej przejęty wspaniałością obrzędu i malowniczym widokiem.
Gdy w rok później gruchnęła po Krakowie żałobna wieść, że opiekun nędzarzy, pocieszyciel nieszczęśliwych, kaznodzieja i spowiednik najgorliwszy, ojciec Szymon z Lipnicy, zaraziwszy się morowym powietrzem przy pielęgnowaniu chorych, zeszedł z tego świata, cała uboższa ludność Krakowa zakrzyczała płaczem wielkim. Cisnęły się tłumy do furty klasztornej i nie bacząc na straszność zarazy, żądały widzieć po raz ostatni swego dobrodzieja. Zakonnicy z rozkazu wielkorządcy Krakowa nie wpuszczali nikogo, a nawet w obawie o zdrowie braci klasztornych przyśpieszono pogrzeb. Był to obchód zupełnie odmienny od poprzednio opisanego. Sami tylko bernardyni zajęli się złożeniem do grobu swego zmarłego brata; żaden klasztor nie uczestniczył w nabożeństwie, które odprawione zostało przy drzwiach zamkniętych. Usunięto kilka tafli posadzki tuż przy progu i młodzież zakonna wykopała w tym miejscu dół głęboki, gdyż ojciec Szymon prosił umierając, by go pochowano pod progiem jako najnędzniejszego grzesznika. Posadzkę wprawiono na powrót szczelnie i tylko imię zmarłego wyryto na kamieniu.
W parę dni później rzucili się ludzie pielgrzymką do tego grobowego kamienia; przynoszono chorych a nawet umierających; wracali o własnej sile do domu, ślepi odzyskiwali wzrok, chromi władzę w nogach; utopione dziecko, od kilkunastu godzin zmarłe, matka położyła na grobie Szymona z Lipnicy i obudziło się do życia. Cały Kraków rozbrzmiewał chwałą świętego, co za życia mienił się być najnędzniejszym z grzeszników.
Wawrzuś płakał gorzko. Odczuł śmierć ojca Szymona żałośliwym bólem kochającego serca; wszak pierwszą noc w Krakowie spędził pod dachem klasztornym, wniesiony na miłosiernych rękach świętego. I od tej pierwszej godziny doznawał bez ustanku jego tkliwej, prawdziwie ojcowskiej opieki. On go pocieszał w tęsknocie za matusią i przyrzekał z taką pewnością, że ją za niedługie lata zobaczy; on mu wyszukał dobrego pana, on go uczył świętych prawd wiary, on słuchał pierwszej spowiedzi, on go zachęcał do pokory i wytrwałości, gdy się nudne terminowanie u Stwosza dziecku przykrzyło; do niego biegł Wawrzuś pochlubić się pochwałą mistrza, u jego nóg siedząc, marzył głośno, że sam kiedyś także mistrzem będzie. A teraz nie miał już nikogo na całym Bożym świecie.
Czas biegł szybko, miesiące mijały... W warsztacie mistrza Wita pracowano z natężeniem. Coraz to nowy obraz odkładali czeladnicy, gotowy do obejrzenia i poprawek. Stwosz nadawał ostateczne wykończenie artystyczne mniej doskonałym rzeźbom. Przy olbrzymich zaś figurach wchodzących w skład głównej grupy pomagał ojcu Stanko, obrabiając je z grubsza. Jakkolwiek złotnikiem i pozłotnikiem był z rzemiosła, miał uzdolnienie i do rzeźby i teraz jako tak zwany punktator wielce był przydatny w pracowni.
Wawrzusiowi dawano do roboty czasem jakieś skrzydło anielskie, to znów podrzędne figurki, takie same, jakie wykonywali młodsi czeladnicy, a dopiero spomiędzy kilku jednakich, lecz niejednako dobrze wyrzeźbionych, wybierał Stwosz najlepsze; prawie zawsze wybór padał na pracę dwunastoletniego terminatora. Szczęściem dla chłopca, to wyróżnianie go tak pochlebne nie gniewało współzawodników, jakoś umiał ich od samego początku ująć swym pokornym obejściem; nigdy się nie chełpił ani ponad mniej zdolnych nie wynosił, a co najważniejsze, brał do swej izdebki roboty starszych towarzyszy, gdy który szedł bawić się do gospody lub hulać na weselu. Wawrzuś pracował wieczorami, a nazajutrz po niewyspanej nocy mógł sobie czeladnik drzemać ukradkiem przy warsztacie, robota na tym nie cierpiała.
Figury świętych apostołów, Jakuba, Andrzeja, Piotra, Jana i Tomasza, były już gotowe. Stwosz namozolił się nad nimi kilkanaście miesięcy, ale też nawet sam, tak wiele wymagający od innych, a tak niezmiernie surowy sędzia własnej pracy, z zadowoleniem spoglądał na swe dzieło.
Pewnego wieczora Wawrzuś zakradł się do pracowni, by korzystając z nieobecności mistrza, napatrzyć się do woli wspaniałym posągom pięciu apostołów. Pewny był, że mu nikt nie przeszkodzi; czeladź i uczniowie uciekali z szopy, skoro się tylko dzień ukończył, wcale im nie było pilno tam wracać; Stwosz wybrał się na pogawędkę do Kallimacha i zapowiedział żonie, by nań z wieczerzą nie czekała; Stanko... tego najmniej się można było spodziewać, bo wszystkie wolne wieczory spędzał u stryja Macieja. Miał tam żywy posąg do uwielbiania, czarnooką Jadwisię398. Wprawdzie bliskie pokrewieństwo stało wielce na przeszkodzie małżeństwu, ale młodzi ufali, że prawdziwa miłość wszystko zwycięży, zwłaszcza że i ojcowie także sobie tego związku życzyli.
Jakże się miał Wawrzuś oprzeć pokusie, gdy druga taka wyborna sposobność nieprędko się nadarzy! Powyciągał z kątów kaganki olejne, których kilkanaście zawsze było w pogotowiu na wypadek, gdyby mistrzowi przyszła chęć pracować w nocy. Zaświecił ze sześć, żeby widzieć jak najlepiej, i stanął sobie na podwyższeniu, przy świętym Piotrze.
„Oj Boże, Boże... jak też to wyrobione! i włosy, i oczy, i zmarszczków po twarzy tyle!... staruszek widno399 był... Albo i ta ręka! Cale400 jak żywa. Ach, miłosierny Panie Jezu, dajże mi też choć za dziesięć lat... choć na podobę401... Drugiego takiego mistrza chyba cały świat nie ma. Wielkie szczęście od Boga, żem jego uczniem. Gdyby nie ojciec Szymon... gdyby nie ksiądz kanonik... może bym gdzie zmarniał abo do złych ludzi przystał... Pójdę se teraz po schodach do świętego Jędrzeja.
— A to co za światło w warsztacie? — dał się słyszeć głos z podwórza — wyście to ojcze? Matka mówili, że was nie ma... Wawrzek? Cóż ty tu robisz? Jeszcze ogień zapuścisz!
— Stanko... bój się Boga, nie wydaj mnie!
— Właśnie że poskarżę ojcu. Niechby gdzie, broń Boże, iskierka padła, tyle lat ciężkiej pracy ludzkiej, tyle kunsztownych dzieł poszłoby z dymem. Gadaj, po coś tu przylazł?
— Chciałem się raz napatrzyć do sytości.
— Mało ci dnia?
— We dnie, przy mistrzu, nie śmiem.
— No, dziękuj Bogu, żem ja wcześniej powrócił, a nie ojciec, boby krucho było ze skórą, gdyby cię tu przyłapił.
— A ja sobie rachował, że i ty posiedzisz u stryjka.
— E... byłbym siedział, a jakże; ino stryjnę głowa rozbolała i musiałem się wynosić.
— Stanko, mójeś ty402...
— No, co?
— Opowiedz mi, jak to ma być w ołtarzu, bom strasznie ciekawy. Że szafa zamykana, że małe obrazy dokoła, to wiem; ale co więcej? Co ci święci ludzie mają tam do roboty?
— Zaraz ci dokumentnie wytłumaczę, żebyś rozumiał, jak się będzie ołtarz składało, co przedstawiają osoby i co to wszystko razem znaczy. Słuchaj więc. Po wniebowstąpieniu Pana Jezusowym, mówi starodawna opowieść, mieszkała Najświętsza Matka w małym domeczku u stóp góry Syjonu.
— Gdzie ta góra?
— W Ziemi Świętej; tam, gdzie się nasz Zbawiciel narodził, gdzie żył, nauczał i gdzie został ukrzyżowany. Tedy mieszkała tam cicho, w ukryciu, przez lat czternaście403. Jednego razu ukazał jej się anioł i oznajmił, że za niedługo żywot ziemski zakończy. Bardzo się Panna Maryja uradowała, jako że okrutnie za Synem swoim Jezusem tęskniła. Ale prosiła anioła, by jej wyjednał u Pana Boga trzy rzeczy: pierwsze, żeby sam Chrystus Pan przyszedł do niej w godzinę śmierci; drugie, żeby jej przybrane dzieci, apostołowie, byli przy niej także; a trzecie, żeby ani na okamgnienie diabła nie widziała. I stało się wszystko tak, jak żądała. Gdy umarła, święte ciało złożono do grobu i apostołowie przy nim czuwali, modląc się. Trzeciego dnia ukazał im się Pan Jezus i zapytał, jaką ma cześć oddać swej Matce. Odpowiedzieli: „Posadź ją, Panie, żywą po prawicy swojej”. Wtedy na rozkaz Boski powróciła dusza do martwego ciała
Uwagi (0)