Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖
Wawrzuś Skowronek to kilkuletni chłopiec ze wsi Poręba. Uwielbia rzeźbić w drewnie figurki, ale w rodzinnej wsi nikt nie rozumie jego pasji.
Pewnego razu zajęty rzeźbieniem nie dopilnował krów, które weszły na pole proboszcza i zdeptały jego zboże. Ścigany chłopiec szybko zgubił się w lesie, skąd trafił do miasteczka. Tam spotkała go pierwsza przygoda — był świadkiem kradzieży w kościele. To wydarzenie rozpoczęło ciąg przygód, a także spotkania z takimi ważnymi osobistościami jak Jan Długosz, Wit Stwosz czy Kazimierz Jagiellończyk…
Historia żółtej ciżemki to najsłynniejsza powieść Antoniny Domańskiej. Po raz pierwszy została wydana w 1913 roku, a zekranizowana w 1961 roku. Antonina Domańska zasłynęła jako autorka powieści i opowiadań historycznych dla dzieci.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Kiedy się waszej przewielebności tak udał, to se go weźcie, daruję wam.
— Bóg ci zapłać. Teraz ano dość tej mitręgi. Spać mi pójdziesz natychmiast. Jak nie usłuchasz, a nalazłbym cię kiedy w nocy tak jak dziś... skóra w robocie.
— Oj nie, nie; dy wolę w dzień, jeśli się nie gniewacie.
Wit Stwosz zabija anioła. — Okrutnie dobry brodaty człowiek. — Wawrzuś i święci z ołtarza. — Legenda o Wniebowzięciu. — Po co przyszedł do warsztatu gwardian bernardynów.
Biedny był ksiądz kanonik Długosz349; biedny od wczoraj arcybiskup lwowski! W samo południe oczekiwał zapowiedzianego przyjścia księdza podkanclerzego z nominacją, co było dlań kłopotliwym z dwóch względów: pierwszy ten, że Długosz nie lubił wszelkich ceregieli dworskich i urzędowych oracji; po wtóre, osoba Stanisława z Kurozwęk przypominała mu zbyt przykre chwile; przybierać twarz w uprzejmość, prawić słówka wytworne i ostatecznie dziękować — jeżeli nie za dekret, który był dziełem i łaską króla, to za jego doręczenie — wszystko to było Długoszowi bardzo nie w smak. Niepodobieństwem jednak było wymigać się od tej pańszczyzny; obyż ją przynajmniej uczynić jak najkrótszą! Dla chcącego nic trudnego; ksiądz Długosz wynalazł sposób.
Wysokie dostojeństwo arcybiskupa, choćby nawet dopiero co mianowanego, dawało od razu pewne przywileje. Na przykład mógł taki książę Kościoła potrzymać gościa niższego hierarchią w poczekalni małą chwilę. Zaś kto znał pyszałkowatość księdza podkanclerzego, wiedział, że takie minuty oczekiwania dotkną go niemile; skutkiem czego nie roztworzy350 upustów swego krasomówstwa ani się rozpłynie w komplementach, ino351 załatwi rzecz krótko i sucho.
Długosz znał Stanisława z Kurozwęk...
Przy tym inną jeszcze sprawę miał na głowie, a załatwienie jej wiązało się zręcznie z przytarciem rożków księdzu podkanclerzemu. Spojrzał na zegar klepsydrowy, dwu godzin brakowało do południa; właśnie czasu wystarczy na wszystko. Zadzwonił. Wawrzek z rozjaśnioną twarzyczką wszedł i stanął przy drzwiach.
— Biegaj do pana Żegoty, pokłoń mu się ode mnie i proś, żeby wstąpił zaraz; mam mu coś powiedzieć.
Jego miłość pan Żegota z Proszowic, daleki krewny Długosza, zajmował dwie izdebki w domu księdza kanonika na dole. Dostawał żywność i opał, stróż miał przykazane obsłużyć go uczciwie, a za to wszystko obowiązany był spełniać polecenia księdza-wuja (tak Długosza nazywał) i być na jego rozkazy. Od czasu do czasu dostawał po kilka złotych, z czego sobie sprawiał skromne ubranie.
Przyszedł naturalnie czym prędzej, a rozmowa trwała krótko, bo się księdzu bardzo śpieszyło.
— Sprawże mi się, waszmość, jak należy, to pomyślimy o żupaniku od niedzieli, bo ten, widziałem, już się przeciera.
— Jeżeli wasza przewielebność raczy zezwolić — rzekł pan Żegota, całując księdza w rękę — to zreasumuję352 jego instrukcje. (Pan Żegota lubował się w wyrazach łacińskich). — Tedy mam pilnie oczekiwać in aula353 przybycia księdza podkanclerzego; przyjąć go honestissime354 i stante pede355 lecieć do pracowni księdza-wuja, a w rzeczy weryfikować356, zali357 wrócił z miasta alboli358 nie. Następnie de noviter359 jawić się przed oblicznością księdza Kurozwęckiego i o chwilę pacjencji360 upraszać a dyskursem361 dwornym362 zabawiać. Konkluduję363, że nie zabaczyłem364 ani słówka.
— Wyśmienicie. Masz więc przyjść dobrze przed południem, by ksiądz podkanclerzy ani momentu sam nie pozostawał. Jędrzej niech nikogo nie odprawia od bramy, wracam niebawem. Wawrzuś!
— Tum jest365! — zapiszczało od proga.
— Wybierz spośród onych twoich robótek matusiną główkę, Jaśka, kościółek; pójdziemy na miasto.
Wawrzek otworzył szeroko usta... po co brać to wszystko? Czy ksiądz kanonik zaniesie te drewniane grzechy do Wisły i wrzuci na największą głębię? Czy poprosi ojca Szymona, by odczytał egzorcyzmy nad jego głową? Słusznie; tatuś zawsze powtarzał, że dziecko czarownik urzekł. No dobrze, niech będą egzorcyzmy. Ale topić w Wiśle matusię? Choćby ino podobieństwo matusi!
Wyszli na ulicę.
„Ucieknę abo366 co? — pomyślał, próbując uwolnić się od trzymającej go ręki księdza. — Jakże uciekać, kiedy mocno trzyma i gdzieś wiedzie”.
Zawrócili z ulicy Kanoniczej w Poselską i weszli do narożnego domu po lewej stronie. Sień krótka, wąska, za to podwórze ogromne niczym jaki rynek. Więcej niż połowę tego placu zajmowała obszerna szopa z desek.
Ksiądz przystanął i pytał o coś przechodzącego chłopca w szarym fartuchu aż po szyję, spod którego wyzierały białe rękawy od koszuli. Wawrzuś rzucił obojętnie okiem w prawo, w lewo, zobaczył kilkanaście pni bukowych i lipowych, wspartych o mur wzdłuż jednego boku podwórza. Przy nich leżały ociosane siekierą białe kloce drewniane; trochę dalej, przy drugiej ścianie, znowu kłody jakoś cudacznie pociupane; górą zdawało się, jakby coś trochę podobne do głowy, potem niby jakieś ręce niewyraźne, to znowu kawał drzewa leżał na ziemi, przysiągłbyś, że wielkie skrzydło.
„Na co takie?” — myślało dziecko.
Z boku schody prowadziły na ganek, przez który się szło do mieszkania. Szopa miała trzy szerokie okna i drzwi, w tej chwili na rozcież otwarte. Chłopak w fartuchu wskazał ręką w tę stronę i ksiądz kanonik szedł ku szopie, ciągnąc Wawrzka za sobą. Jeszcze ich kilka kroków dzieliło ode drzwi, gdy usłyszeli głos jakiś niski, donośny, wyraźnie bardzo zagniewany. Ktoś krzyczał ze złością, ktoś drugi odpowiadał, hałas coraz się wzmagał.
— Nie będzie widać, powiadasz? Tak wysoko, powiadasz? — wołał głos pierwszy.
— A juści367. Będzie ta kto widział, dwadzieścia łokci368 od ziemi, zali369 obie stopy jednako długie — drwiąco wrzeszczał głos drugi.
— Taaak? To gdyby ci o ludzkie oko nie chodziło, partoliłbyś jedno za drugim? A dla kogo robisz? Dla Boga wszechmogącego! do kościoła na ołtarz!...
— Ij... gadanie... co wam ta o to.
— Co? — głos pierwszy aż chrypł z wściekłości. — Co mi o to? Za sto lat, za dwieście, za trzysta ołtarz stał będzie w kościele; moje kości dawno w proch się rozsypią, a chwała mistrza Wita wieki przetrwa. A ten jakiś pyta, co mi o to! Tyle mi o to! Wiesz? Tyle mi o to! Robota z mego warsztatu moją jest; a kiedy niegodna mnie, to ja jej...
We drzwiach szopy ukazał się człowiek olbrzymiego wzrostu, z twarzą rozognioną szałem gniewu, ze zwichrzoną brodą; trzymał oburącz za nogi jakąś drewnianą figurkę wielkości kilkoletniego dziecka... Skoczył ku stosowi pniaków leżących na boku, podniósł posążek wysoko ponad głowę, zamachnął się i rznął370 nim o twarde kloce... Poleciały trzaski na wszystkie strony, z nieudałej roboty nie zostało nic.
— No tak... — rozśmiał się pogardliwie i otarł pot z czoła. Rzucił okiem po podwórzu i spostrzegł Długosza. W tejże chwili złość znikła, twarz rozjaśniła się wielkim zadowoleniem, skłonił się z uszanowaniem i podszedł skwapliwie ku gościowi.
— Dawno oczekuję odwiedzin waszej przewielebności — rzekł zupełnie spokojnym głosem, bez najmniejszego rozdrażnienia. Trzeba mi waszej rady w niejednym względzie, a jakoś w ostatnich czasach skąpicie mi swojej łaski.
— Wybaczcie, mistrzu; duch ochoczy, ciało mdłe371; wiadomo wam, że kończyłem ostatni tom mojej kroniki, a w podeszłych leciech372 opornie praca idzie. Zawziąłem się sam na siebie, że nie pomyślę o czym innym, póki tego zadania, któremu część żywota poświęciłem, nie dokonam. Od dwóch dni jestem wolny, dziś do was przychodzę.
— Każdego dnia rad bym was tu miał; i dla siebie samego jako przyjaciela, i dla pożytku mego dzieła, przy którym nie ino moja myśl, a sprawność ręki wszystko zdoli373, jeszcze oka mądrze patrzącego mi potrza374, co by uwidziało375 to, czego ja sam nie dojrzę.
— Robota musiała postąpić, odkądem tu był? — zapytał Długosz.
— Nie tyle, jakby się należało. Choćby mi się wszystko darzyło po myśli, jeszcze to długie lata upłyną, zanim pierwszą mszę świętą odprawi jego przewielebność ksiądz archiprezbiter przed wielkim ołtarzem u Panny Maryi... Wiadomo wam, że wszystkie osoby głównego wizerunku chcę wykonać własnoręcznie. Zda mi się czasem, że mi życia nie starczy, że to zadanie nad siły jednego człowieka. A znów są dni, gdzie mi robota ptakiem leci i co wczoraj było niepodobieństwem, dziś rośnie w rękach, mnie samemu na podziw. Pomniejsze obrazy robią starsi uczniowie i najzdatniejsi z czeladzi. Ale czy to człek może liczyć na sumienność i dbałość? Partacze są, ducha w nich nie masz; i gdybym ino cugli popuścił... Przed chwilą zabiłem anioła; widzieliście?
Rozśmiał się swobodnie, bez śladu gniewu.
— Raczcie wejść, chciałbym wam coś pokazać.
Weszli do szopy, Wawrzuś jak cień za piętami jego przewielebności.
— Tedy, jakom sobie z waszą i Kallimacha376 pomocą umyślił, ołtarz uczynię w podobieństwie szafy zamykanej. Gdy otwarta, widny będzie środkowy główny obraz, czyli zaśnięcie Panny Maryi otoczonej dwunastoma apostołami. Na drzwiach zasię po trzy mniejsze obrazy, przedstawujące377 ważniejsze fakta378 z życia Chrystusa Pana. Gdy się skrzydła drzwiów379 zawrze380, umieszczę na nich znowu po trzy wizerunki, a na bocznych nieruchomych tablicach z lewej i z prawej takoż po trzy. Co dalej, a raczej co wyżej, wniebowzięcie i ukoronowanie Panny Maryi jako też anioły, ku jej służbie wzlatujące, odznaczyłem sobie dopiero liniami w abrysie381; ale póki rozpoczętych robót się nie skończy, nie tykam tamtego. Zechciejcie tedy zobaczyć: tu jest dwunastoletni Jezusik nauczający w kościele; malutką osóbkę Pana naszego rzezałem sam, jako też postać mędrca z lewej i arcykapłana z prawej. Jakoż się wam zdają?
Długosz klasnął w ręce.
— Bóg wam daj zdrowie, mistrzu... toć Kallimach... omal nie przemówi! A i Zbigniewa Oleśnickiego utrafiliście na podziw.
— Tu zasię na dole, pojrzyjcie, usadziłem dla pamiątki wielebnego Jana Heydeka, przyjaciela mego i protektora. Gdyby nie gorące jego przemowy za mną w komitecie, kto inszy dostałby zamówienie na to dzieło.
— Przecz382 tak w pomniejszeniu go uczyniliście?
— Sam tego chciał, z pokory. Na tej znów tablicy macie narodzenie Maryi Panny.
— Dziwnie wydarzony wizerunek, zaiste — chwalił Długosz. — O niczym nie zabaczyliście383, a mimo to natłoku ani zamieszania cale384 nie masz. I kąpiołkę385 dziecince gotują, i usługa wedle świętej Anny, i ława z przyborami do wieczerzy; sąsiadka w odwiedziny przyszła... aż radość serce ogarnia, jak to wszystko wyraźnie urobione.
Wawrzuś stał o półtora kroku za kanonikiem, oczy jego stawały się coraz większe.
— Darujcie, wielebny panie, że was tak długo samolubnie własną sprawą trudnię, a spocząć nie proszę. Hej, Krystek... podaj zydle!
Usiedli obaj na uboczu pod oknem; Stwosz, bardzo wesoły i rozgadany, wskazywał ręką szczegóły i ornamenta386 przez czeladników z grubsza obrabiane, którym on sam nadawał cechę artyzmu ostatnim dotknięciem dłuta.
Ksiądz kanonik obejrzał się za Wawrzusiem i skinął ręką, a gdy się przybliżył, wziął odeń związane w chuście rzeźbione figurki, rozwinął szmatkę i nic nie mówiąc, położył wszystko Stwoszowi na kolanach. Ten brał małe rzeźby jedną po drugiej, przypatrywał się im również w milczeniu, tylko brwi podniósł wysoko i coś mu drgało w twarzy.
— Skąd to macie? — zapytał po chwili.
— To są zabawki mego pacholika, tego tu malca. Chciałem się was zaradzić, czy warto go kształcić w rzeźbiarskim kunszcie albo nie.
Wit Stwosz wstał z ławy, podszedł do Wawrzusia, zgiął się niemal wpół i zajrzał dziecku w oczy.
— To nie może być; omyliliście się, wasza wielebność. Nie podobna, aby to dziecko...
— Jakożbym śmiał twierdzić coś, czego bym nie był pewny? — odparł Długosz poważnie. — Widziałem chłopca przy robocie.
Ksiądz kanonik w swym powolnym sposobie nie domówił ostatnich słów, gdy stało się coś nieprzewidzianego; Stwosz porwał Wawrzusia na ręce i pobiegł z nim ku drugiemu oknu, gdzie stała jakaś nie wykończona rzeźba, postać więcej niż naturalnych rozmiarów. Figurę otaczało rusztowanie, trzeba bowiem było wyjść po schodkach, by rzeźbić głowę i ramiona. Długosz patrzał i zdumiewał się, zwłaszcza tym, że dziecko nie miało wcale przestraszonej twarzyczki, owszem, objęło nieznajomego człowieka poufale za szyję. Wit Stwosz skoczył dwoma krokami na deskę i pokazując Wawrzusiowi wspaniałą, wyrazistą głowę apostoła zawołał:
— Powiedz, synku, rad byś umieć wyrzezać takiego świętego?
— O Jezu...
— A rad byś uczyć się u mnie?
— O Jezu...
— No, to umowa zawarta! — zaśmiał się mistrz donośnie. — Z dniem dzisiejszym biorę cię do terminu, a za jakie sześć roków387, gdy wola Boska będzie po temu, a posłusznie i z wytrwaniem robił będziesz, co ci każę i jak ci każę, to... no, to zobaczymy.
— Zali naprawdę nie żal wam trudu dla takiego maleństwa? — spytał Długosz. — Toć to dziecko, ani dziewięciu lat nie ma.
Stwosz postawił Wawrzusia na ziemi i szepnął księdzu do ucha:
— On dziś więcej wart niż ci wszyscy razem — i wskazał ręką na czterech czeladników... — Obdarzony od Boga... Za niedługie lata, wspomnicie moje słowa, chluba mi z niego urośnie.
— Nie dożyję — rzekł Długosz
Uwagi (0)