Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖
Wawrzuś Skowronek to kilkuletni chłopiec ze wsi Poręba. Uwielbia rzeźbić w drewnie figurki, ale w rodzinnej wsi nikt nie rozumie jego pasji.
Pewnego razu zajęty rzeźbieniem nie dopilnował krów, które weszły na pole proboszcza i zdeptały jego zboże. Ścigany chłopiec szybko zgubił się w lesie, skąd trafił do miasteczka. Tam spotkała go pierwsza przygoda — był świadkiem kradzieży w kościele. To wydarzenie rozpoczęło ciąg przygód, a także spotkania z takimi ważnymi osobistościami jak Jan Długosz, Wit Stwosz czy Kazimierz Jagiellończyk…
Historia żółtej ciżemki to najsłynniejsza powieść Antoniny Domańskiej. Po raz pierwszy została wydana w 1913 roku, a zekranizowana w 1961 roku. Antonina Domańska zasłynęła jako autorka powieści i opowiadań historycznych dla dzieci.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia żółtej ciżemki - Antonina Domańska (nowoczesna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Wskoczył do jakiejś sieni i przytulił się do ściany za drzwiami. Ludzie przeszli, rozmawiając głośno i śmiejąc się. Zanim się odważył ruszyć z bezpiecznego kącika, znowu rozległy się kroki. Przeczekał i tych. Tymczasem ściemniło się zupełnie. Wyjrzał ostrożnie.
„Kaz ja się teraz podzieję, nieboracek?”
Uszedł ze sto kroków, zawrócił bezmyślnie w jakiś zaułek, znowu głosy ludzkie... A tu w pobliżu nigdzie domu nie ma, tylko mury jakichś ogrodów po jednej i po drugiej stronie drogi...
„Aha!”
W zagłębieniu muru, na kamiennej podstawie drewniana figura św. Wojciecha. Jednym skokiem stanął na postumencie i wsunął się poza świętego; nikt nie zgadnie, że za martwym, nieudolnie wyrzeźbionym posągiem bije żywe, biedne, struchlałe serduszko.
Kroki zbliżają się coraz bardziej; dwaj ludzie rozmawiają żywo; co ujdą parę kroków, to przystają. Znowu idą... zatrzymali się tuż przy figurze.
— Mądrzyście, ani gadania — ze złością się ktoś odzywa — ciekawość, co miałem robić?
— Złapać, gębę ręką zatkać, cwałem do Rudawy i amen — odpowiada ktoś drugi.
— Juści249; a rynek aż się roi od ceklarzy250! Ino by szczeniak zaskowyczał, już po mnie. Czemużeście go sami nie chytali251, kiedy to tak łatwo?
— Głupiś... biegać nie umiem. A choćbym nawet zdolił, nie przystoi poważnemu człowiekowi. Ot, stało się... próżno żałować przeszłorocznego śniegu! Gdyby nie to, że dziś jeszcze musimy wyjechać, jutro do południa odnalazłbym trutnia i zrobił mu wieczne odpoczywanie. No chodź. Toboły trza zapakować. A kiesek252 ile?
— Szesnaście.
— Co? W takim ścisku ino szesnaście? Ja ich mam dwadzieścia siedem za pazuchą. I same ważne, pełne złota, do chudopachołków anim się zbliżał. Co mi po skojcach253 i denarach254!
Odeszli. Cisza zaległa pustą ulicę, tylko na drzewach za murami listki o czymś gwarzą między sobą.
— To nie do uwierzenia — szemrze grusza do jabłoni — zawsze był taki spokojny, trzydzieści lat patrzę na niego.
— I ja go znam jak siebie samą — odpowiada jabłoń — przysięgłabym, że do dnia dzisiejszego miał tylko jedną głowę.
— I trzymał ją przechyloną na prawe ramię — dodaje czereśnia.
— Czubek infuły255 ukruszył się odrobinę i ręka z pastorałem sczerniała od deszczów, ale to drobnostka — mruczy stary orzech — najważniejsze, że całe lat trzydzieści zachowywał się przystojnie, jak należy, a dziś... — orzech potrząsł gałęźmi wzgardliwie.
— No, patrzcie... bo mógłby kto powiedzieć, że stara jabłoń bajkami się trudni, patrzcie, z lewego ramienia wyrasta druga głowa!
— Malutka, złotowłosa główka!
— Nie... tego już za wiele! Widzicie? — z oburzeniem szumi śliwa.
— Jakoś nie dojrzę, co takiego? — pyta grusza.
— Dwie bose nóżki wyłażą spod białej komży!
— Dwie nóżki... czy podobna! Wiatr cichnie... drzewa śpią...
Wawrzuś biegnie z płaczem prosto przed siebie. Ach, tak się strasznie boi! Którędy iść, żeby nie spotkać okrutnego zbója?
„O Matko Boska z matusinego obrazka, prowadź mnie!”
Biegnie dalej. Wielki ciemny budynek zastępuje mu drogę. Czy kościół? Noc ciemna, nic nie można rozróżnić. Jakieś schodki, jakieś drzwi...
Ojciec Szymon256, bernardyn, powracał w nocy od chorego; brat Elfegus z latarnią szedł przodem. Dochodząc już do furty, spostrzegł coś ciemnego na schodach... przyświecił, popatrzył się.
— Ojcze wielebny, dziecko śpi na naszym progu.
Ojciec Szymon pochylił się i nic nie odpowiadając, wziął dziecko na ręce.
Brat Elfegus zadzwonił. Weszli do klasztoru.
Wawrzuś w nogawicach. — „Na co taka góra?” — O czym Szymon z Lipnicy258 mówił z Janem Długoszem. — Niepoprawny snycerz. — U króla jegomości. — Wawrzuś rozmawia z królewną. — Na gorącym uczynku.
Nazajutrz rano dawno już wszyscy mieszkańcy klasztoru byli na nogach, ojcowie msze święte poodprawiali, ksiądz definitor259 wysłał dwóch starszych roztropnych braci z wozami do okolicznych wsi po kweście260, a Wawrzuś spał jeszcze jak kamień w celi brata Melchiora.
Furtian261 poszedł na górę i zapukał do drzwi ojca Szymona.
— Proszę waszej wielebności — rzekł, wchodząc — nie wiem, co robić z malcem, któregoście wczoraj przywiedli. Trzęsę nim, na nogi stawiam, dobudzić się nie mogę.
— Strudzone srodze niebożątko — odparł ojciec Szymon — dlatego ciężko śpi. Poczekajcie, bracie, jeszcze z godzinę; widzi mi się, że niebawem się ocknie; głód go zbudzi.
— Sprawiedliwe słowa ojca wielebnego; takie toto było wczoraj osowiałe; wieczerzę mu sam z kuchni przyniosłem, ino kubek mleka duszkiem wypił, oczy mu się skleiły i byłby spadł z zydla, gdybym nie przyłapał. Położyłem go w kącie niczym kawał drewna i do tej pory leży jak nieżywy.
— Nic to; im lepiej wypocznie, tym ci raźniejszy będzie, jak wstanie. Chleba mu ino dajcie ze szperką i mleka, niech poje do sytości, a potem go przyprowadźcie do mnie.
Jak przewidywał ojciec Szymon, tak się też stało. Wawrzuś, pokrzepiony dwunastogodzinnym snem i sowitym śniadaniem, zupełnie inną miał minę niż wczoraj. Sprytne oczy wesoło się rozglądały po ubogiej celi furtiana, która się chłopcu wydała wcale piękną komnatą. Stanąwszy przed ojcem Szymonem, pocałował zakonnika w rękę, patrzył nań z ufnością i śmiało odpowiadał na pytania.
Tatuś nazywa się Wojciech, matusia Baśka, a wieś Poręba.
Niestety... wsi o takiej nazwie było w Polsce na dziesiątki a przynajmniej kilka tysięcy ludzi miało za patronów świętego Wojciecha i świętą Barbarę. Tedy na razie nie było możliwości oddać dziecka rodzicom. Zajęcia ojca Szymona w konfesjonale, na kazalnicy i przy chorych wypełniały czas od wschodu słońca do późnego wieczora; ani mowy być nie mogło o stałym zaopiekowaniu się chłopcem. Narzucać go innym księżom nie chciał, a tym mniej zostawić małego przybłędę jako popychadło u służby klasztornej.
„Coś trzeba wynaleźć, jakoś zaradzić...” — przemyśliwał ojciec Szymon, ale się nic nie kłopotał, bo znał niezawodne lekarstwo na wszelakie troski. Kazał chłopcu zaczekać w korytarzu, a zamknąwszy się w swej celi, stanął przed obrazem Bożej Rodzicielki, utkwił wzrok w Jej najświętszym obliczu i złożył ręce jak do modlitwy. Nie poruszały się usta, oczy tylko pytały i prosiły.
Po krótkiej chwili przeżegnał się, zdjął z gwoździa okrągłą sukienną czapkę i wyszedł z celi.
— Pójdziemy, synku — rzekł do Wawrzusia — ino cię muszę przyodziać ochędożnie262, bo w samej koszulinie, a do tego brudnej, nie przystoi chodzić po mieście.
Wziął dziecko za rękę i zeszli znowu na dół, potem długim krużgankiem niemal na drugi koniec klasztoru, gdzie w dużej sklepionej izbie znajdowały się poskładane na półkach skarby ojca Szymona: stare ubrania, wyżebrane po domach dla ubogich. W porządku utrzymywał swoją szatnię; dziecinna odzież, powiązana osobno, zajmowała całą jedną półkę. Większe kapoty, kożuszki, kubraki leżały na innych, a pod oknem skrzynia z wypraną bielizną.
Raz w tydzień, w piątek, obchodził świątobliwy zakonnik zaułki i przedmiejskie chałupy, gdzie najuboższa ludność głodem przymierała; tam roznosił wyżebrany chleb, krupy i odzienie.
Do tego składu wprowadził tedy Wawrzusia i jął przerzucać rozmaite szatki dziecinne, aż dobrał stosowny strój dla malca.
— O raju... to dla mnie? Naprawdę? Taka biała kosulka263?
— Podarujesz mi za to swoją brudną — z uśmiechem odpowiedział ojciec Szymon.
— Juści264, ze podaruję. Słysycie, ludzie... i w nogawicach265 chodził będę? Kiej nie zdolę266... upadnę.
— Ale, zdaje ci się, wdziej tylko; zobaczysz, jak to ładnie wygląda.
— A prawda. Wójta syn w Porębie to na niedzielę w nogawicach do kościoła paraduje, a jakże. Ten kabat267 tez dla mnie?
— I kabat, i czerwona czapka.
— Matko Święta... a cózeście wy za cłowiek taki miłosierny!
— To nie ja, dziecko, nie ja, ino Opatrzność Boska i litość ludzka. To wszystko wyżebrane. Ubrałeś się? Dobrze, teraz pójdziemy w świat.
— Ojoj... moze znowu do puscy?
— Ale gdzież tam, daleko bliżej268, paręset kroków.
— Ano, kiedy tak, to idę z wami.
— Weź jeszcze ten węzełek, będziesz miał trzy koszulki do zmiany.
Na powrót krużgankiem ku furcie, brat Melchior otworzył, wyszli.
— Na co taka góra? — były pierwsze słowa dziecka, ledwie stanęło we drzwiach i spojrzało przed siebie.
— Górę Pan Bóg stworzył — odpowiedział ksiądz.
— A na co stworzył?
— Przydała się bardzo; widzisz, jaki wspaniały gród na niej zbudowany?
— Na co gród?
— Tu jest mieszkanie miłościwego pana, króla polskiego Kazimierza269.
— Rety... króla? Król tam mieszka? z królową?
— A jakże, z królową, z królewiczami i z królewnami.
— Gadajcież, gadajcież, moiściewy270! Król ino we złotej sukmanie chodzi, prawda?
— Ale gdzie! Tak się ubiera, jako insi panowie szlachta.
— Ćmicie271 cy co! — żachnął się chłopak, ale w tejże chwili zawstydził się swego zuchwalstwa i pocałował ojca Szymona w rękę. — Pewnikiem sad ma prześlicny i jabłek pełne kumory272 i chodzi se po ogrodzie; a może ino cięgiem w izbie siedzi, zasunięty za skubel273, coby go nikt nie widział?
— Owszem; i na miasto wychodzi, czasem konno na łowy wyjeżdża.
— Widzieliście go aby raz?
— Więcej niż sto razy. W naszym kościele czasem mszy świętej słucha. Ty go także niebawem zobaczysz.
— Oj, co to, to nie; jakżebym ja śmiał? Ale ze wysoka góra, to wysoka!
— Nazywa się Wawel.
Szli dalej.
— A to co? Kościół dla samego króla pewnikiem, dlatego nieduzy, prawda?
— Nie; na wawelskiej górze jest kościół ogromny; zaprowadzę cię tam kiedy. To zasię jest kościółek świętego Idziego; fundował go król Władysław Herman274 przed czterystu laty na podziękowanie Bogu za syna.
— Ojoj... tak dawno? A może to nieprawda? Skądże wiecie?
— Z ksiąg; tam wszystkie dzieje naszego królestwa są wypisane. Właśnie cię wiodę do wielkiej mądrości męża, który takowe księgi pisze.
— Na co pise? — swoim zwyczajem pytał Wawrzuś.
— Na to, aby gdy ojcowie pomrą, nie poszło wszystko w zapomnienie, ino dla wnuków i prawnuków ku pamiątce zostało.
— Aha, tak jak nasa chałupa.
— O jakiej chałupie prawisz? — spytał ksiądz.
Ale myśli Wawrzka już poleciały gdzie indziej.
— Jakie tez to domy wąziuśkie, a wysokie! Prawiuteńko jak wieże. Dachy śpicaste, na co takie?
I tak zarzucał swego opiekuna pytaniami, aż doszli do ulicy Kanoniczej. Stanęli przed narożnym domem, bernardyn zastukał w bramę kołatką, stróż otworzył.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus; a gdzież to Jędrzej się podział?
— Na wieki wieków. Do chorej córki na tydzień pojechał; ja go ino zastępuję. A do kogo wasza wielebność?
— Jak to, do kogo? Do pana tego domu, do przewielebnego kanonika Długosza. A prawda... próżno się dziwuję, cale275 mnie nie znacie. Idźcie tedy na górę i oznajmijcie, jako bernardyn Szymon z Lipnicy przyszedł i rad by się widzieć z jego przewielebnością, a w sprawie nie cierpiącej zwłoki pogadać.
Odźwierny poszedł, a Wawrzuś, jako nie przestawał od rana, znowu zapytał:
— Na co taka sień syroka276?
— Ksiądz kanonik proszą na górę, są we wielkiej sali! — biegnąc ku gościowi, wołał stróż.
Poszli po kamiennych, mocno wychodzonych schodach na pierwsze piętro. Minęli dwoje czy troje drzwi; czwarte, jakby na powitanie, same się przed nimi otwarły, a na progu stał stary człowiek w czarnej sutannie lamowanej fioletem i obie ręce ku ojcu Szymonowi wyciągnął.
— Co za dzień błogosławiony, że wielebnego brata witam pod moim dachem! Wejdźcie, proszę, może raczycie pojrzeć na prace ich miłościów skryptorów277? Ja co dzień tu zaglądam, ku pilności a uwadze młodzieniaszków naganiam, bo to... hm, hm, hm... — odchrząknął mrukliwie i machnął ręką.
A Wawrzuś, uczepiony habitu ojca Szymona, przypatrywał się ukradkiem staremu księdzu.
„Białe, ale gęste; nie tak, jak nas278 pleban, co ino dziesięć włosików mają na głowie. A brwi tez to nastrosył... o, nicym krzacyska zwisają mu nad ocyma... Abo279 nos! tez długocki; inse dwa by zrobił z tego jednego. A cegóz tak przerabia gębą, jakby se co smakował? Dy280 nic nie je?”
Sala była szeroka, a płytka, jakby stworzona na cel, do którego ją użyto. Trzy okna wychodziły na ulicę, z nich był widok wprost ku królewskim komnatom; tylko że dom Długosza stał u stóp, a zamczysko na szczycie Wawelu. Strop z ozdobnie rzezanych belek modrzewiowych poczerniały już był od starości. Wzdłuż trzech okien ustawiono olbrzymi stół, ciemnym suknem zasłany. Przy nim siedziało z jednej i z drugiej strony po sześciu młodych kleryków. Każdy miał przed sobą wielki arkusz grubego żółtawego papieru złożony we czworo, parę gęsich piór zatemperowanych i szklane naczyńko z inkaustem (jak wówczas nazywano atrament). Najwprawniejszy z pisarczyków nie na papierze pisał, lecz na pergaminie281, egzemplarz przeznaczony przez autora dla miłościwego króla.
U górnej wąskiej strony, z łokciami na stole a głową na rękach opartą, siedział starszy jakiś mężczyzna i głośno, wyraźnie a powoli, słowo po słowie z rozłożonego rękopisu czytał. Tamci zaś pisali starannie dyktowane wyrazy. Każdą literę poczynającą nowy ustęp ledwie tylko zaznaczano cieniuchnymi kreskami, bowiem po zapisaniu całego arkusza oddawano go uczonym w zdobnictwie pisarzom, a ci wielkie litery, czyli inicjały, malowali kunsztownie
Uwagi (0)