Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖
Murzyn z załogi Narcyza, powstały w roku 1897, to wczesna powieść Josepha Conrada (i bodaj jedyna, w której pojawia się nazwa autentycznego statku).
Opisuje ona jeden trudny rejs — podróż z Bombaju do Anglii, podczas której statek doświadcza najpierw sztormu, następnie zduszonego w zarodku buntu załogi, a w końcu ciszy morskiej. Prawdziwym tematem książki są jednak ludzie i ich reakcje na obecność na pokładzie niepokojącego towarzysza – czarnego marynarza, Jamesa Waita, który bez przerwy powtarza, że jest śmiertelnie chory. Nie wszyscy wierzą w jego deklarację, wielu trudno funkcjonować w stwarzanej przez niego atmosferze, a kucharz próbuje go nawrócić. Jednak zagrożenie życia Jamesa Waita, prawdziwe czy wyobrażone, w krytycznych momentach popycha załogę do działania z narażeniem życia.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Murzyn z załogi Narcyza - Joseph Conrad (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Trzyma ster!
Wraziwszy obie nogi mocno w okratowanie, trzymał rękojeść steru, lub zwalniał ją, nadając szprychom koła szybki obrót.
— Podaj wiatr na tył bakortu i trzymaj go tak! — Zawołał szyper, wyprostowując się pierwszy z naszego powalonego jeszcze grona.
— Wstaje! Wstaje! — zrywały się podniecone okrzyki.
Na oddalonym przedzie ramy widniał pan Baker wraz z innymi trzema, w stojących postawach; czarne sylwety rysowały się na jasnym tle nieba. Wymachiwali rękami i otwierali głęboko usta, jak gdyby coś ku nam jednocześnie rycząc. Statek dygotał, usiłując podnieść bok, osunął się znów, jakby rezygnując z tych bezsilnych prób wydostania się z topieli, i nagle, nieoczekiwanym targnięciem bujnął się gwałtownie i stanął pod wiatr — rzekłbyś — wyrwał się z oplotów śmierci. Wszystka woda, którą zagarnął był pokładem, przewaliła się całą masą na sztymbork. Rozległy się głośne trzaski. Żelazne pokrywy luk odrywały się z grzmiącym, dźwięcznym łoskotem. Woda zatapiała balustradę sztymborku, szorując, jak rzeka, która zerwała tamę. Woda na pokładzie i wody po obydwu stronach okrętu łączyły się w jedno z ogłuszającym rykiem. Statek kołysał się silnie. Co który z nas wstał, zaraz musiał padać; rzucało nas od burty do burty. Ludzie, przewracając się raz za razem, wrzeszczeli — „Morze znosi dom!” — „Okręt płaci myto!” Podbity w górę przez toń spiętrzoną, dał się jej nieść chwilowo, wypluwając długie strugi wszystkimi upustami swych rannych boków. Ponieważ hyzowe brasy porwała woda lub zmyła z kołków zaczepnych, więc ciężkie belki rej przedniego masztu huśtały się w jedną i drugą stronę z zastraszającą szybkością, pod takt okrętowych kołysań. Widać było, jak na przedzie statku ludzie chyłkiem biegli tam i sam, rzucając trwożnym wzrokiem do góry — ku olbrzymim drzewcom, śmigającym nad ich głowami. Pooddzierane od żaglów szmaty i pourywane kawałki sznurów otakielowania fruwały z wiatrem, podobne kosmykom włosów. W jasnym świetle dnia, poprzez zamęt i zgiełk fal, oślepły, rozczochrany statek pędził na łeb na szyję, jak gdyby uchodząc z życiem, my zaś snuliśmy się po rufie, chwiejąc się, potykając, roztargnieni i hałaśliwi. Darliśmy się wszyscy naraz piskliwym bełkotem; wyglądaliśmy jak chorzy i zachowywaliśmy się jak szaleńcy. Płonęły nam oczy, szeroko otwarte w obłędnym śmiechu; twarze nasze były zmizerowane i wybladłe, jak gdyby zakurzone pyłem wapiennym. Klaskaliśmy w ręce, tupaliśmy, gotowi byliśmy skakać i robić, co kto chce, lecz w gruncie rzeczy ledwie mogliśmy ustać na nogach. Kapitan Allistoun, krzepki i smukły, stojąc na pomoście, gestykulował z furią do pana Bakera:
— Fok-reję umocować! Umocować tam tę fokreję! Zwiń się pan, jak możesz.
Na głównym pokładzie, krzykiem tym podniecona załoga, brodząc i pluszcząc w wodzie, tłukła się tam i tam bez celu, jak te burzyny pian, sięgających im do pasa. Na odległym tyle okrętu, samotny u rudla stary Singleton zakasał sędziwej brody i rozważnie zatknął ją pod najwyższy guzik swej nieprzemakalnej opończy. Bujając się nad ciżbą rozhukanych bałwanów, nieosłabionym latami wzrokiem panując nad całą pogruchotaną długością okrętu, który w podrzutach mknął naprzód: stary Singleton, zapomniany od wszystkich, stał baczny i nieruchomy. Przed wyprostowaną jego postacią poruszały się na krzyż dwa ramiona, z szybką i zapobiegliwą sprawnością hamując lub przyśpieszając obrót szprych sterowego koła. Sterował pilnie.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Żeglarzom, którym wiekuiste morze udzieliło wzgardliwej łaski przedłużenia żywota, nie pozwala ono w swej sprawiedliwości zapadać snadnie w bezruch. Arcymądrym zrządzeniem takiej łaski nie daje ludziom czasu na wielorakie rozmyślania o cierpkim smaku istnienia. Gotowi by sobie wszystko przypomnieć i może nawet pożałować nagrody — tego puchara natchnionej goryczy — który tak często zbliżał się i znów oddalał od sztywniejących ust, pełnych odrazy. Że warci są darowanego im życia, muszą natychmiast dowieść temu wiekuistemu miłosierdziu, które nakłada na nich obowiązek pracy twardej i nieustannej, od świtu do zmroku i od zmroku do świtu — aż wreszcie męczące następstwo dni i nocy, skażone uporczywymi krzykami mędrców, domagających się błogości i pustych niebios — zostaje odkupione przez niezmierny, milczący mozół i pracę, przez niemy lęk i niemą odwagę ludzi ciemnych, łatwo zapominających i wytrzymałych.
Kapitan i pan Baker zetknęli się oko w oko i przez chwilę spoglądali na siebie badawczo i ze zdumieniem, jak gdyby spotkali się nieoczekiwanie po latach pełnych trosk i nieszczęść.
Głosy mieli tak zdarte, że porozumiewali się z sobą tylko szeptem.
— Brakuje kogo? — spytał kapitan Allistoun.
— Nie. Są wszyscy.
— Czy kto ucierpiał?
— Tylko drugi oficer.
— Zaraz pójdę go odwiedzić. Mamy szczęście.
— Wielkie — rzekł pan Baker słabym głosem. Chwycił się za poręcz burty i wodził przekrwawionymi oczyma.
Szpakowaty człowiek zrobił wysiłek, aby podnieść głos ponad posępne mruczenie i utkwił w swym pomocniku zimny wzrok, przeszywający jak dziryt — „Ożagluj pan statek!” — rzekł z rozkazującą powagą i wyrazem niezłomności na wąskich wargach — „Rozpostrzyj pan żagle, nie zwlekając, jeśli można. Dmie pełny wiatr. Natychmiast, proszę. Nie daj pan ludziom namyślać się. Opadną z sił i zesztywnieją, i nigdy się nie... Trzeba pchąć okręt zaraz!”... — Tu kapitan zatoczył się, a poręcz dała nurka w syczącej, połyskliwej fali. Chwycił się za jakąś płachtę żagla, odbił się i uderzył o pana Bakera — „...teraz mamy nareszcie pełny wiatr. Rozpiąć żagle!” — Głowa kiwała mu się od ramienia do ramienia. Zamrugał powiekami. — „I do pomp — do pomp, panie Baker!” Wpatrywał się w jego twarz, którą miał o stopę od oczu, jak gdyby była na półmilowej odległości. — „Rusz pan załogę, niech się zwija!” — bełkotał ospale, jakby przed drzemką. Naraz strząsnął z siebie senność. — Nie ustoję — nic nie pomoże — rzekł, wymuszając z siebie uśmiech. Puścił żagiel i, gnany pochyleniem się statku, pobiegł mimowolnie drobnym krokiem na tyl, aż wreszcie potknął się o skrzynkę z busolą. Tam się oparł i bez celu jął spoglądać na Singletona, który, nie zauważywszy go, wpatrywał się bacznie w koniec bukszprytu.
— Czy ster dobrze funkcjonuje? — pytał kapitan.
W gardle starego żeglarza coś zakotłowało, jak gdyby słowa te grzechotały, nie mogąc się wydostać.
— Ster chodzi... jak w czółenku — rzekł wreszcie z ochrypłą czułością, nie raczywszy spojrzeć na kapitana; następnie z wielką uwagą zakręcił kołem do dołu, wstrzymał je i znów puścił ku górze. Kapitan Allistoun pozbawił się rozkoszy, jaką mu dawało wspieranie się o busolę, i ruszył dalej, chwiejąc się, zataczając i z trudem utrzymując równowagę...
Tłoki pompy w krótkich, prostopadłych skokach wznosiły się i spadały, bijąc jak stemple, koło rozpędowe zaś toczyło się obrotem długim i niezmiernie szybkim u nasady grot-masztu; dwa przyczepione do korb grona ciał ludzkich miotały się naprzód i w tył, równomiernie gwałtownym ruchem. Dawali się porywać i zataczać sobą, z drgającymi twarzami i skamieniałymi oczyma. Cieśla, sondując, od czasu do czasu wykrzykiwał machinalnie: „W górę! Trzymaj!”
Pan Baker nie mógł mówić, ale zdobywał się na krzyk. I pod bodźcem jego nawoływań ludzie imali się lin, zaciągali nowe żagle; chociaż zmęczeni do upadłego, windowali ciężkie bloki — sprawdzali mechanizm ożaglowania. Wdrapywali się ostatnim wysiłkiem po węźlicach karnatów. Doznawali zawrotu głowy przy zmianie uchwytu, puszczając się rękoma i stąpając po rejach omackiem, jak w ciemności, albo wykonywając rzuty w kierunku lin na los szczęścia, z niedbałością wyczerpanej siły. Czyhające niebezpieczeństwo upadku wcale nie przyśpieszało wolnego bicia ich serc; pomruk i posyk fal, tam w dole pod nimi szumiących, dochodził ku nim bez przerwy, lecz słabo, jak niewyraźny odgłos z innego świata; oczy ich od wiatru napełniały się łzami; silne jego dmuchnięcia próbowały ich zepchnąć z niepewnych stanowisk. Z twarzami oblanymi potem, z rozwiewającymi się włosami, huśtali się pomiędzy niebem i wodą, dla zwolnienia rąk siadając na oklep na nokach rej, łażąc po linach wiążących te noki z masztem, lub stając na szczepach łańcucha. W rozterce myśli i uczuć ważyli się pomiędzy chęcią spoczynku i pragnieniem życia, podczas gdy ich skostniałe palce szperały po kieszeniach w poszukiwaniu noża, albo z wysiłkiem czepiały się płacht żaglowych, targanych wiatrem. Porozumiewając się dziko wytrzeszczonymi oczyma, dając rozpaczliwe znaki jedną ręką, trzymając w drugiej zawieszone swe życie, spoglądali na wąski, tam w dole, skrawek zalanego pokładu, rzucali w stronę podwietrzną okrzyki: „Zwolnij!”... „Ciąg!”... „Zmocuj!”... Ruszali ustami, wyrażali wzrokiem żądzę porozumienia, ale wiatr porywał ich słowa i rozrzucał je, niedosłyszane, po burzliwym morzu. W nieznośnym natężeniu bez końca pracowali, jak gdyby wtrąceni przez jakiś zły sen w atmosferę lodu albo płomienia. Na przemian paliła ich gorączka albo też trzęsły ich dreszcze. Czuli ból w gałkach ocznych, jakoby podczas zapalenia; w głowach łupanie przy każdym krzyku. Ściskało im gardła, jak twardymi palcami. Za każdym kołychnięciem się statku myśleli: „No, teraz muszę spaść. Wszystkich tu nas postrąca”. I zawieszeni tak w górze, wydawali dzikie okrzyki „Uwaga tam! — chwytaj linę!... Nawłócz!”... „Blokuj!”... Rozpaczliwe potakiwania; rozwścieczone twarze... „Nie! Nie! Z dołu do góry!” Zdawało się, że są przejęci śmiertelną dla siebie nienawiścią. Żarło ich pragnienie skończyć już raz z tym wszystkim, a chęć wykonać rzecz należycie była palącą męką. Przeklinali swój los, gardzili życiem i znęcali się nad sobą dotkliwymi złorzeczeniami. Majster żaglowy, świecąc łysiną, pracował gorączkowo, niepomny swego zażyłego stosunku z tyloma admirałami; bosman, drapiąc się ku górze z zatyczkami i ze zwojami skrętek i linewek, albo klęcząc na drągu rejowym i przygotowując się do pociągnięcia za bras-linę, miał wyraźne, przelotne widzenia; majaczył mu się obraz starej żony i młodego potomstwa, hen tam we wsi błotnistej. Pan Baker, czując się niezmiernie słabym, słaniał się tam i sam, pochrząkując i nadając sobie wyraz człowieka ze stali. Zastępował drogę tym, którzy, po zejściu na dół, stali, łapiąc zadyszaną piersią oddech. Wydawał im rozkazy, pobudzał ich do czynu, łajał.
— No, dalej — teraz do grot-mars-żagla! Bierz za linę, winduj! Nie ociągaj się tam!
— Czy już nie będzie dla nas odpoczynku? — odezwało się czyjeś mruknięcie.
Powiódł dokoła groźnym wzrokiem, czując lęk w sercu.
— Nie! Odpoczynek będzie po skończonej pracy. Pracuj do upadłego. Na to tu jesteście.
Jakiś majtek, schylony tuż obok niego, wybuchnął śmiechem:
— Pracuj albo giń! — sarknął gorzko, po czym splunął w szerokie garście, zamachnął się długimi ramionami i, chwytając za linę, zwieszającą się nad głową, wydał ponury, żałosny okrzyk, pobudkę do pracy zbiorowej. Fala chlusnęła na główny pokład i zmyła wszystkich ku stronie nawietrznej. Pływały czapki, hanszpugi. Spośród syczących białych pian wystawały pięści, wierzgające nogi i twarze z rozdziawionymi ustami. Pan Baker, powalony jak reszta, krzyczał — „Nie puszczać tej liny! Trzymać ją! Trzymać!” Choć boleśnie poszwankowani przez brutalne uderzenie, trzymali się tak, jak gdyby od tego zależało ich życie lub śmierć. Okręt leciał rozkołysany, a białe, lśniące grzywy fal zalewały mu bakort i sztymbork. Przerwano działanie pomp. Liny brasowe zaklubiono. Na grot-maszt i fok-maszt naciągnięto po trzy żagle. Statek szybciej zapluskał po wodzie, wyprzedzając spieszny bieg fal. Groźny huk pokonanych wód rozlegał się poza nim donośniej i napełniał powietrze straszliwym drganiem. Skołatany, sponiewierany i obolały statek, cały w pianach, biegł w kierunku północnym, jak gdyby natchniony odwagą swego wielkiego zadania...
W izbie czeladnej gościł rozpaczliwy smutek. Ludzie posępnymi oczyma spoglądali na swój przybytek, zamulony i ociekły wilgocią. Wiatr szumiał w jego pustce, zasłanej bezkształtnymi rupieciami, niby jakaś pół zalana pieczara w nadbrzeżnej skale. Niektórzy postradali całe mienie, ale znaczna część warty sztymborku uratowała swoje skrzynki, z których jednak sączyła się woda cienkimi strumykami. Koje przemiękły; porozpościerane i o zbawczy gwóźdź pozahaczane kołdry plątały się pod nogami. Z zaśmierdłych kątów wywlekano mokre łachy i, po wyżęciu ich, rozpoznawano swoją własność. Jedni uśmiechali się sztywno, inni spoglądali wkoło bladym wzrokiem i milczeli. Rozlegały się krzyki radości na widok starej kamizelki, lub jęki zmartwienia wobec nierozpoznawalnych rzeczy, które znajdowano wśród szczątków pogruchotanych łóżek. Wydobyto jedną lampę, która zawędrowała aż pod bukszpryt. Charley trochę popłakiwał. Knowles, kulejąc, włóczył się tam i sam, węszył, badał ciemne kąty, gdzie mogło się coś ostać. Znalazł jakiś but, wylał z niego wodę i zajął się odszukaniem właściciela. Lecz ci, którzy zgnębieni swemi stratami siedzieli przy luce, oparłszy łokcie na kolanach a policzki na pięściach, nie raczyli nawet podnieść oczu. Podsuwał im go pod nos, mówiąc: „Oto porządny but. Czy wasz?” Odmrukiwano: „Nie. Odejdź!” Ktoś odwarknął: „Weź go i ruszaj z nim razem do piekła!” Dziwił się. „Nie chcą? Przecież to dobry but”. Ale wtem, uprzytomniwszy sobie, iż utracił sam wszystką garderobę do ostatniej szmaty, rzucił znaleziony but i zaczął przeklinać. W szarym półmroku zazgrzytały inne klątwy. Jakiś człowiek wszedł i stanął z opuszczonymi rękami, wołając od progu: „To ci dopiero historia! To ci dopiero historia!” Niektórzy poczęli dogrzebywać się niespokojnie tytoniu w przemoczonych skrzynkach. Ciężko dysząc, krzyczeli ze spuszczonymi głowami: „Patrz-no, Jasiu!” „Szymek, spójrz-no tu. Mój przyodziewek odświętny całkiem na nic”. Jeden z nich, mieszając łzy i przekleństwa, demonstrował spodnie ociekłe wodą. Nikt nań nie zwracał uwagi. Kot zjawił się, nie wiadomo skąd. Powitano go owacyjnie. Wyrywano go sobie z rąk. Pieszczono go, szepcąc zdrobniałe nazwy. Snuto domysły, gdzie on to wszystko przetrwał. Sprzeczano się w tej materii. Zanosiło się na kłótnię. Wtem dwóch majtków weszło z cebrem świeżej wody, i wszyscy zaczęli się do niej cisnąć. Ale podbiegł Maciuś, chudy i miauczący, z najeżoną do ostatniego włosa sierścią; dano mu napić się pierwszemu. Kilku pobiegło na rufę poszukać oliwy i sucharów.
Potem chrupali twardy chleb w żółtym świetle lampy — odpoczywając po szorowaniu pokładu — i pocieszali się myślą, że „jakoś to będzie”. Porozumiewano się, kto ma z kim spać. Zawierano układy, tyczące się używalności butów i gumowych płaszczów. Zwracali się jeden do drugiego z wesołym „stary” i „synku”. Rozlegały się przyjazne klapsy. Żartowano. Ten i ów, rozpostarłszy mokrą kołdrę, ułożył się do snu na podwiniętych rękach zamiast poduszki, a kilku, siedząc przy luce, paliło. Zza niebieskawego dymu przeglądały zmęczone, ciche twarze i skrzące oczy. Przez uchylone drzwi bosman wetknął głowę.
— Zluzować koło — rzucił do środka — który tam z was? Jest szósta. Niech diabli porwą, toż ten stary Singleton więcej niż trzydzieści godzin na stanowisku!... Miła z was banda!
Zatrzasnął drzwi z powrotem.
— Oficerska warta na pokład! — rzekł ktoś.
— Te... Donkin, twój dyżur! — krzyknęło dwu czy trzech naraz.
On zaś,
Uwagi (0)