Darmowe ebooki » Powieść » Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Mark Twain



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 30
Idź do strony:
nadzieja, ale po chwili nienawidził właścicielki spódniczki, kiedy zobaczył, że to nie ta, na którą czeka. Wreszcie spódniczki przestały się pokazywać i Tomek popadł w beznadziejną rozpacz. Wszedł do pustego jeszcze budynku szkolnego, usiadł i pogrążył się w swoim cierpieniu. Wtem jeszcze jedna spódniczka weszła w bramę — i radość omal nie rozsadziła serca Tomka. W okamgnieniu wypadł na podwórko i zaczął zachowywać się jak Indianin; wył z radości, śmiał się, gonił kolegów, przeskakiwał przez parkan, ryzykując życie i kości, fikał koziołki, stawał na głowie — jednym słowem, dokonywał wszelkich bohaterskich czynów, jakie mu tylko wpadły do głowy, a podczas tego co chwilę ukradkiem zerkał na Becky, czy patrzy na niego. Ona jednak zdawała się o niczym nie wiedzieć i w ogóle nie patrzyła w jego stronę. Czy to możliwe, żeby nie spostrzegła, że on tu jest? Przeniósł swoje bohaterskie występy tuż przed Becky. Obiegł ją wokół z wyciem wojennym, zerwał jednemu chłopcu czapkę z głowy, rzucił ją na dach szkoły, potem wpadł w gromadę chłopców, roztrącił ich na wszystkie strony i w końcu runął jak długi u stóp Becky. Wtedy ona odwróciła się, zadarła pogardliwie nosek do góry i powiedziała:

— Phi! Niektórym się zdaje, że są bardzo interesujący i wiecznie się popisują!

Policzki Tomka zapłonęły rumieńcem. Pozbierał się z ziemi i załamany poniesioną klęską, wyniósł się chyłkiem ze szkoły.

Rozdział XIII

Teraz postanowienie Tomka było niezłomne. Wpadł w ponury, desperacki nastrój. Doszedł do wniosku, że jest sam na świecie, opuszczony przez wszystkich i nikt go nie kocha. Gdy kiedyś dowiedzą się, do czego go popchnęli, może będzie im żal. Chciał się przecież poprawić, ale mu nie dali. Tylko patrzą, jakby się go pozbyć — dobrze, niech i tak będzie. Naturalnie, będą uważali, że to jego wina — proszę bardzo! Czy człowiek taki jak on, taki wyrzutek, w ogóle ma prawo skarżyć się na cokolwiek? Oczywiście, w końcu zmusili go do tego, że będzie wiódł życie zbrodniarza. Nie miał innego wyboru.

Wśród takich rozmyślań zaszedł daleko na rozległe łąki i dzwonek szkolny, zwiastujący koniec przerwy, ledwo już dolatywał do jego uszu. Zaszlochał na myśl, że już nigdy nie usłyszy tego drogiego mu głosu. Było to bardzo przykre, ale co robić, zmusili go do tego! Wypędzili go w szeroki, nieczuły świat, na głód i poniewierkę. Ale trudno, już im nawet przebaczył. Płakał rzewnymi łzami.

I w tym właśnie momencie natknął się na swojego serdecznego przyjaciela, Joego Harpera. Stalowe spojrzenie kolegi świadczyło dobitnie, że waży w sercu jakieś wielkie i straszliwe zamiary. Nie ulegało wątpliwości, że spotkały się dwie bratnie dusze, gnębione tą samą myślą. Tomek, ocierając łzy rękawem, szlochając raz po raz, powiadomił przyjaciela o swoim postanowieniu: w domu źle się z nim obchodzono, nikt go nie kochał, więc teraz ucieka za granicę i nigdy już nie wróci. Na koniec wyraził nadzieję, że Joe go nie zapomni.

Okazało się jednak, że Joe chciał prosić Tomka o to samo i że właśnie dlatego go poszukiwał. Mama sprawiła mu lanie za to, że wypił śmietanę przeznaczoną do obiadu, a on jej nawet na oczy nie widział. W ten sposób dowiedział się, że mama ma go już dość i chce się go pozbyć. Wobec tego nie pozostaje mu nic innego, tylko pójść mamie na rękę. Teraz będzie szczęśliwa i na pewno wcale nie pożałuje, że wygnała swojego biednego syna w bezlitosny świat na tułaczkę i pewną śmierć.

Idąc razem i biadając nad swą niedolą, chłopcy zawarli nowe przymierze: będą sobie pomagać wiernie jak bracia i nigdy się nie rozłączą, dopóki śmierć nie wyzwoli ich z udręki życia. Potem wspólnie zaczęli snuć plany na przyszłość.

Joe chciał, żeby zostali pustelnikami, żywili się korzonkami lub korą drzew, mieszkali gdzieś w jaskini na odludziu i wreszcie umarli z zimna, głodu i żalu. Kiedy jednak wysłuchał Tomka, przyznał, że życie zbrodniarza daje spore korzyści, i zgodził się zostać piratem.

W odległości paru kilometrów od St. Petersburg, w dół rzeki Missisipi, w miejscu, gdzie ma ona niewiele ponad kilometr szerokości, leżała długa, wąska, zalesiona wyspa z piaszczystym brzegiem od strony miasta. Była to wymarzona przystań dla początkujących piratów: bezludna i wystarczająco oddalona od domu. Po drugiej stronie rzeki ciągnął się gęsty las. Wybór padł zatem na wyspę Jacksona. Kto będzie ofiarą ich korsarskich wypraw, o tym zupełnie nie myśleli. Następnie wytropili Hucka, który od razu przyłączył się do nich, bo mu było wszystko jedno, jaką zrobi karierę. Rozstając się, ustalili, że spotkają się w pewnym ustronnym miejscu nad brzegiem rzeki, dwa kilometry za miastem, o godzinie najstosowniejszej do takich rzeczy, to jest o północy. Była tam mała tratwa, którą postanowili zająć jako zdobycz. Każdy z nich miał przynieść wędkę, haczyki i prowiant, a wszystko to trzeba było ukraść w sposób niesłychanie zręczny i zagadkowy, jak przystało na wyrzutków społeczeństwa.

Zanim zmrok zapadł, wszyscy trzej zdążyli już z prawdziwą przyjemnością rozpuścić wśród kolegów pogłoskę, że „wkrótce miasto o czymś się dowie”. Każdemu, komu udzielili tej „informacji”, kazali trzymać język za zębami i czekać.

Około północy pojawił się Tomek z gotowaną szynką i kilkoma drobiazgami. Zatrzymał się w gęstych zaroślach nad urwiskiem nadbrzeżnym, skąd w dole widać było wyznaczone miejsce spotkania. Świeciły gwiazdy, dokoła panowała cisza. Potężna rzeka płynęła leniwie. Tomek nasłuchiwał przez chwilę, ale żaden dźwięk nie mącił nocnej ciszy. Potem gwizdnął ostrożnie. Odpowiedziano mu z dołu. Gwizdnął jeszcze dwa razy i otrzymał taką samą odpowiedź. Następnie stłumiony głos zapytał:

— Kto idzie?

— Tomasz Sawyer. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Wymieńcie swoje nazwiska!

— Huck Finn. Krwawa Ręka.

— Joe Harper. Postrach Mórz.

Tomek zaczerpnął te tytuły ze swojej ulubionej lektury.

— Dobrze. Podać hasło!

W mroku nocy dwa chrapliwe głosy wypowiedziały złowieszczym szeptem jedno przerażające słowo:

— Krew!

Wówczas Tomek zepchnął szynkę po urwisku, po czym sam zjechał za nią, rozdzierając sobie po drodze skórę i ubranie. Była tam wprawdzie całkiem wygodna ścieżka, która łagodnie biegła w dół, ale brakowało jej koniecznych zalet niedostępności i niebezpieczeństwa, tak wysoko cenionych przez piratów.

Postrach Mórz przytargał połeć słoniny, tak wielki, że po drodze omal nie padł pod jego ciężarem. Krwawa Ręka zwędził kociołek do gotowania, parę garści nie dosuszonych liści tytoniu i kilka łodyg kukurydzianych, z których można było zrobić fajki. Co prawda, oprócz niego żaden z piratów nie próbował jeszcze palić. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że nie można wybierać się w drogę bez ognia. Myśl była mądra, bo nikt nie miał zapałek. Ujrzeli ogień, płonący na wielkiej tratwie niedaleko od nich, zakradli się tam więc i gwizdnęli po jednym polanie. Przy okazji zrobili z tego nie lada wyprawę. Co chwila psykali na siebie, aby być cicho, zatrzymywali się nagle, sprawdzali kierunek wiatru, chwytali za zmyślone sztylety i groźnym szeptem oznajmiali, że jeśli tylko nieprzyjaciel drgnie, „trzeba go zakłuć na miejscu, bo nieboszczyk nic już nie zdradzi”. Doskonale wiedzieli, że wszyscy flisacy są w mieście i śpią lub hulają w knajpach, ale to absolutnie nie zwalniało ich od solidnego pirackiego zachowania.

Wkrótce odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck i Joe mieli rangę pierwszych oficerów. Kapitan stał na środku tratwy z ponuro nachmurzonymi brwiami; skrzyżował ręce na piersi i groźnym szeptem wydawał komendy:

— Kierunek wyspa!

— Tak jest, kapitanie!

— Tak trzymać, dobrze!

— Tak jest, kapitanie!

— Ster na prawo!

— Jest na prawo, kapitanie!

Rzeka sama łagodnie znosiła tratwę w kierunku wyspy, więc wszystkie rozkazy wydawane były tylko dla utrzymania powagi pirackiego stylu.

— Jakie żagle postawiono?

— Dolne marsle i bom-kliwer, kapitanie.

— Bom-bram na maszt! Fala w górę! Żwawo chłopcy! Ruszać się!

— Tak jest, kapitanie!

— Lewo na burtę! Statek nieprzyjacielski w polu widzenia! Przygotować się!

— Armaty przygotowane, kapitanie!

Tratwa mijała już środek rzeki. Chłopcy ustawili ją z prądem i przygotowali wiosła do manewru lądowania. Stan wody nie był wysoki i rzeka płynęła bardzo wolno. W ciągu trzech następnych kwadransów nikt nie powiedział ani słowa. Tratwa mijała właśnie St. Petersburg. Kilka dalekich światełek wskazywało miejsce, gdzie leżało spowite w błogim śnie miasteczko, nieświadome wielkich wydarzeń, jakie rozgrywają się na rzece. Czarny Mściciel stał bez słowa, z rękami ciągle skrzyżowanymi na piersiach, rzucając „ostatnie spojrzenie” miejscu swych dawnych radości i niedawnych cierpień. Jedynym jego życzeniem było teraz, aby ona mogła go zobaczyć, jak dumnie płynie po wzburzonym morzu, z nieulękłym sercem stawiając czoło niebezpieczeństwom i śmierci, jak z nonszalanckim uśmiechem na ustach idzie na pewną zgubę. Wyobraźnia Mściciela bez najmniejszego trudu ulokowała wyspę Jacksona na środku bezkresnego oceanu, mógł więc naprawdę posyłać miastu „ostatnie spojrzenie”. Pozostali piraci również rzucali „ostatnie spojrzenia” i czynili to tak długo, że niewiele brakowało, a prąd zniósłby ich poza wyspę. W porę jednak odkryli niebezpieczeństwo i szybko sobie z nim poradzili. Około drugiej nad ranem tratwa osiadła na mieliźnie, dwieście kroków od właściwego brzegu. Chłopcy brodzili po wodzie tam i z powrotem, dopóki nie przenieśli całego ładunku na ląd. Na tratwie znaleźli jeszcze stary żagiel. Rozpięli go na kształt namiotu w zacisznym miejscu w zaroślach, aby osłonić zapasy żywności. Sami postanowili skorzystać ze wspaniałej pogody i spać pod gołym niebem, jak przystało ludziom wyjętym spod prawa.

Weszli w ciemną gęstwinę lasu i rozpalili ognisko pod olbrzymią kłodą. Usmażyli w kociołku słoninę na kolację i zjedli prawie połowę przyniesionych zapasów kukurydzy. Taka nocna uczta w lesie, na bezludnej wyspie, z dala od ludzkich siedzib, była naprawdę wspaniała. Chłopcy oświadczyli, że już nigdy nie wrócą na łono cywilizacji.

Buchające płomienie oświetlały ich twarze i rzucały czerwone blaski na kolumnadę drzew tej leśnej świątyni, na jej lśniące liście i girlandy pnączy.

Gdy zniknął ostatni kawałek chrupiącej słoniny i zjedzona została ostatnia porcja kukurydzy, chłopcy, niezmiernie zadowoleni, rozciągnęli się na trawie. Można było znaleźć chłodniejsze miejsce, ale nie chcieli wyrzec się romantycznej nocy przy obozowym ognisku.

— Tu jest wspaniale, co? — odezwał się Joe.

— Super — oświadczył Tomek. — Ciekawe, co by powiedzieli chłopcy, gdyby mogli nas tak widzieć?

— Co by powiedzieli? Życie by oddali, żeby być razem z nami, no nie, Huck?

— Też tak myślę — potwierdził Huck. — W każdym razie ja jestem zadowolony i podoba mi się takie życie. Nie potrzeba mi nic lepszego. Dawniej nigdy nie mogłem najeść się do syta, a poza tym nikt nie będzie się mnie tutaj czepiał i traktował jak jakieś dziwadło.

— To raj, nie życie! — zawołał Tomek. — Nie trzeba rano wstawać, chodzić do szkoły, myć się i słuchać ciągłych pouczeń. Widzisz, Joe, pirat na lądzie nie robi w ogóle nic, a taki pustelnik musi się bez przerwy modlić i nie ma kompletnie żadnej rozrywki. W dodatku ciągle jest sam.

— To fakt — zgodził się Joe. — Nie pomyślałem o tym wcześniej. Ale teraz, kiedy już wiem jak to jest być piratem, nie chcę być nikim innym.

— Widzisz — pouczał dalej Tomek — w dzisiejszych czasach pustelnicy to już przeżytek, nie mają żadnego znaczenia. A piraci zawsze są szanowani. W dodatku taki pustelnik musi spać na najtwardszej ziemi, takiej, żeby go wszystkie kości bolały, chodzić w worku, posypywać głowę popiołem, stać na deszczu i...

— Dlaczego musi chodzić w worku i posypywać głowę popiołem? — zapytał Huck.

— Nie wiem. Ale musi. Pustelnicy zawsze tak robią. Ty też byś musiał, gdybyś był pustelnikiem.

— Gdyby mi się chciało — wtrącił Huck.

— Jak to, a co byś robił?

— Nie wiem, ale tego bym nie robił.

— Ależ, Huck, musiałbyś!

— Po prostu nie wytrzymałbym tego i zwiał.

— Zwiał? Ładny byłby z ciebie pustelnik! Skompromitowałbyś siebie i wszystkich pustelników!

Krwawa Ręka nie odpowiedział, bo znalazł sobie inne zajęcie. Właśnie wydrążył głąb kukurydziany, przymocował do niego cybuch z łodygi i tak przygotowaną fajkę nabił liśćmi tytoniu. Potem położył na wierzchu rozżarzony węgielek i otoczył się chmurą wonnego dymu. Twarz Hucka promieniała najwyższym szczęściem. Inni piraci zazdrościli mu tego wspaniałego nałogu i postanowili sobie w duszy, że wkrótce też go zdobędą.

— A co właściwie piraci mają do roboty? — zapytał Huck.

— O, oni mają cudowne życie! — odparł Tomek. — Zdobywają okręty, palą je, a pieniądze zabierają i zakopują na swojej wyspie, w specjalnych strasznych miejscach, gdzie strzegą je duchy i różne takie, a na okręcie wszystkich zabijają i wrzucają ich potem do morza.

— Ale kobiety zabierają na wyspę — wtrącił Joe. — Kobiet nie zabijają.

— Zgadza się — przyznał Tomek. — Kobiet nie zabijają, są na to zbyt szlachetni. I kobiety są zawsze piękne.

— A jak są fajnie ubrani! No nie? Samo złoto, srebro i diamenty — dodał Joe z zachwytem.

— Kto? — zapytał Huck.

— Jak to kto? Piraci!

Huck obejrzał swój kostium z zadumą.

— Zdaje mi się, że jak na pirata, nie jestem odpowiednio ubrany — rzekł ze smutkiem. — Ale nie mam nic innego.

Obaj koledzy wytłumaczyli mu, że piękny strój szybko się znajdzie, jak tylko rozpoczną prawdziwe korsarskie wyprawy. Przekonali go, że jego nędzne łachmany wystarczą od biedy na początek, chociaż zamożni piraci zwykle zaczynają swój zawód od razu w odpowiednim stroju.

Stopniowo rozmowa zamierała i sen zaczął kleić powieki małych włóczęgów. Fajka wypadła Krwawej Ręce z dłoni i Huck usnął snem sprawiedliwego. Nie tak łatwo poszło Postrachowi Mórz i Czarnemu Mścicielowi Hiszpańskich Wód. Pacierze odmówili po cichu i leżąc,

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 30
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz