Darmowe ebooki » Powieść » Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Mark Twain



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 30
Idź do strony:
bo nikt nie kazał im uklęknąć i modlić się głośno. Prawdę mówiąc, w ogóle nie mieli zamiaru się modlić, ale bali się posunąć aż tak daleko, bo a nuż uderzyłby w nich grom z jasnego nieba? Potem, gdy już zaczęli przysypiać, zjawił się nieproszony gość, którego nie mogli odegnać. Było to sumienie. Poczuli niejasną obawę, że może źle zrobili, uciekając z domu. Potem przypomniało im się ukradzione mięso i doznali męki cierpień. Starali się zagłuszyć sumienie, przypominając sobie, że przecież już tyle razy podkradali słodycze czy jabłka, ale sumienie nie dało się oszukać tymi słabymi argumentami. Dotarł do nich fakt, że zabranie ze spiżarni cukierka lub jabłka można potraktować jako „podwędzenie”, lecz zabranie szynki, słoniny i innych wartościowych rzeczy jest pospolitą kradzieżą, wyraźnie zabronioną w dziesięciu przykazaniach. W głębi ducha postanowili więc, że jak długo pozostaną piratami, nigdy nie splamią tego zawodu zbrodnią kradzieży. Wówczas sumienie zgodziło się na zawieszenie broni i dziwni piraci, w duszach których mieszkały obok siebie tak zdumiewające sprzeczności, zapadli w błogi sen.
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział XIV

Gdy Tomek obudził się rano, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie właściwie jest. Usiadł, przetarł oczy i rozglądał się wokoło. Wreszcie zrozumiał.

Był dopiero chłodny, szary świt. Lasy, pogrążone w błogim śnie, tchnęły ciszą i spokojem. Nie drgnął nawet najmniejszy listek, najlżejszy szmer nie zakłócił głębokiej zadumy przyrody. Krople rosy lśniły wśród liści i traw. Ognisko pokrywała szara warstwa popiołu, a cieniutka smużka dymu unosiła się prosto w górę. Joe i Huck spali jeszcze.

Naraz, daleko w głębi lasu, zaćwierkał ptak; odpowiedział mu drugi. Dało się słyszeć pukanie dzięcioła. Chłodny, szary brzask poranka jaśniał coraz bardziej, przybywało dźwięków i życie poczęło się budzić do nowego dnia. Zamyślonym oczom chłopca ukazał się cud przyrody, otrząsającej się ze snu i przystępującej do pracy. Po okrytym rosą listku przypełzła zielona gąsieniczka, „węszyła” na wszystkie strony, a potem znów posuwała się naprzód.

„Przymierza się do liścia”, pomyślał Tomek.

Kiedy zbliżyła się do niego, siedział cichutko jak mysz, a nadzieje jego to rosły, to słabły, w miarę jak stworzonko posuwało się ku niemu lub wahało się czy nie wybrać innej drogi. Wreszcie gąsieniczka, po długim, kłopotliwym namyśle, wpełzła na jego nogę. Tomek był uszczęśliwiony, bo oznaczało to, że dostanie nowe ubranie — niewątpliwie wspaniały mundur pirata. Potem, nie wiadomo skąd, nadeszła cała procesja mrówek, podążających do pracy. Jedna z nich mężnie wlokła zdechłego pająka, z pięć razy większego od siebie i taszczyła go na plecach pionowo w górę po pniu. Brązowo nakrapiana biedronka wdrapywała się na zawrotne wyżyny źdźbła trawy. Tomek pochylił się nad nią i szepnął:

Biedroneczko, leć do domu prostą drogą, 
Dom się pali, przy dzieciach nie ma nikogo!  
 

I rzeczywiście: rozpięła skrzydełka i poleciała, a Tomek wcale się nie zdziwił, bo od dawna wiedział, że biedronka jest strasznie łatwowierna i można jej wmówić różne rzeczy. Następnie przyszedł żuk, mozolnie tocząc swą kulkę; Tomek zaraz dotknął go palcem, żeby zobaczyć jak podwija nóżki i udaje nieboszczyka.

Ptaki tymczasem darły się już wniebogłosy. Drozd, szyderca i figlarz wśród ptaków północy, usiadł w doskonałym humorze na drzewie nad głową Tomka i zaczął naśladować trele swoich sąsiadów. Krzykliwa sójka sfrunęła na dół niczym niebieska błyskawica, usiadła na gałęzi tak blisko chłopca, że mógł ją prawie dosięgnąć ręką, przechyliła główkę i z ciekawością wprost pożerała oczami nieznanych przybyszów. Szara wiewiórka i jakiś inny mały gryzoń przyskakały do chłopców, aby przyjrzeć się im bliżej i poplotkować na ich temat. Widocznie te dzikie stworzenia nie widziały jeszcze ludzi i nie wiedziały, czy mają się ich bać, czy też nie. Cała przyroda obudziła się już na dobre i las kipiał życiem. Długie promienie słońca przebijały się przez gęste listowie. Fruwały motyle.

Tomek obudził pozostałych piratów. Wszyscy z radosnym krzykiem pognali do rzeki. W parę minut później, rozebrani, hasali w płytkiej, przezroczystej wodzie rozległej mielizny, goniąc się i przewracając. Nie odczuwali najmniejszej tęsknoty za miasteczkiem, które tam daleko, po drugiej stronie rzeki, leżało jeszcze w głębokim śnie. Jakaś zabłąkana fala czy może lekki przypływ wody porwał im tratwę, ale zupełnie ich to nie zmartwiło; było to jedynie spaleniem mostu między nimi a cywilizowanym światem.

Wrócili do obozowiska cudownie odświeżeni, szczęśliwi i głodni, jak wilki. Natychmiast rozpalili ogień. Huck odkrył w pobliżu czyste, chłodne źródełko. Chłopcy sporządzili sobie kubki z szerokich liści orzechowych i uznali, że woda przyprawiona smakiem lasu śmiało może zastąpić kawę.

Joe zabrał się do krojenia słoniny, ale Tomek i Huck kazali mu chwilę zaczekać. Pobiegli nad rzekę, w miejsce, które wyglądało bardzo obiecująco i zarzucili tam wędki; po chwili mieli już bogaty połów. Wrócili z tak pokaźnym zapasem ryb, że mogliby nimi nakarmić całą rodzinę. Usmażyli ryby na słoninie i dziwili się, że smakują im jak nigdy. Nie wiedzieli, że ryba rzeczna jest tym smaczniejsza, im prędzej po złapaniu dostanie się na ogień, a poza tym najlepszą przyprawą do każdego dania jest sen pod gołym niebem, ruch na świeżym powietrzu, kąpiel i porządny głód.

Po śniadaniu wylegiwali się w cieniu, a Huck ćmił fajkę. Potem ruszyli w las na rozpoznanie terenu. Biegali wesoło, przeskakiwali butwiejące pnie, przedzierali się przez splątane zarośla, mijali potężne wiekowe drzewa otulone girlandami pnączy. Po drodze spotykali zaciszne ustronia, wysłane kobiercami traw i kwiatów.

Odkryli mnóstwo rzeczy, które ich zachwyciły, ale nic takiego, co by ich zdziwiło. Okazało się, że wyspa ma około trzech kilometrów długości, a ćwierć kilometra szerokości i że od drugiego brzegu oddziela ją wąska odnoga szerokości zaledwie dwustu metrów. Kąpali się bardzo często, toteż gdy wrócili do obozu było już dobrze po południu. Byli zbyt głodni, by iść łowić ryby, uraczyli się więc szynką na zimno, po czym pokładli się w cieniu i gawędzili. Ale rozmowa jakoś się nie kleiła i szybko zamilkła. Cisza, uroczyste milczenie lasu, uczucie osamotnienia zaczęły coraz bardziej przenikać dusze chłopców. Popadli w zamyślenie. Ogarnął ich nieokreślony smutek, który wkrótce przybrał wyraźne kształty tęsknoty za domem. Nawet Huck Krwawa Ręka marzył o swych schodach i pustych beczkach. Wstydzili się jednak swej słabości i żaden nie miał odwagi powiedzieć, o czym myśli.

Od dłuższego czasu dobiegały ich z daleka jakieś dziwne odgłosy, ale nie zwracali na nie wcześniej uwagi. Teraz jednak owe tajemnicze dźwięki stały się wyraźniejsze i same narzuciły się uszom. Chłopcy wzdrygnęli się, spojrzeli po sobie i zaczęli nasłuchiwać z uwagą. Zrazu nastąpiła długa, głęboka cisza — a potem basowe, posępne „bum” nadleciało z oddali.

— Co to jest?! — wykrzyknął Joe stłumionym głosem.

— Sam chciałbym to wiedzieć — odparł szeptem Tomek.

— To nie jest grzmot — odezwał się wystraszony Huck — bo grzmot...

— Cicho! — nakazał Tomek. — Nie gadać, tylko słuchać!

Czekali chwilę, która wydała im się wiekiem, a potem znowu posępne „bum” przerwało uroczystą ciszę.

— Chodźmy zobaczyć, co to jest.

Zerwali się i popędzili nad brzeg od strony miasteczka. Ostrożnie rozchylili zarośla i wyjrzeli na rzekę. O kilometr poniżej miasta płynął z prądem mały parowiec. Na pokładzie roiło się od ludzi. Mnóstwo łodzi krążyło wokół niego, ale chłopcy nie mogli dostrzec, co robili ludzie w tych łódkach. Nagle z boku parowca strzelił strumień białej pary, a gdy para rozwiała się, powietrzem wstrząsnął ten sam głuchy grzmot.

— Już wiem! — zawołał Tomek. — Ktoś utonął!

— No jasne! — potwierdził Huck. — Tak robili zeszłego lata, kiedy utonął Bill Turner. Strzelali z armaty tuż ponad wodą i topielec wypłynął. Biorą też bochenki chleba, nalewają do środka rtęć i puszczają na wodę, a one płyną do miejsca, gdzie leży topielec i tam się zatrzymują.

— Tak, słyszałem o tym — odezwał się Joe. — Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób chleb wie, gdzie szukać właściwego miejsca.

— A ja myślę, że to nie tyle chleb tak działa — wyjaśnił Tomek — ile słowa, jakie nad nim wymawiają, zanim go puszczą na wodę.

— Ale przecież oni nic nie mówią nad chlebem — powiedział Huck. — Sam widziałem, że nic nie mówili.

— Hm, to rzeczywiście ciekawe — zastanowił się Tomek. — Ale może mówią coś po cichu, żeby nikt nie słyszał. Na pewno tak!

Chłopcy zgodzili się, że w tym, co mówi Tomek jest wiele racji. Bo przecież głupi kawałek chleba, nie pouczony odpowiednio zaklęciem, nie mógłby w tak mądry sposób wykonać takiego poważnego zadania.

— O rany! Chciałbym tam być! — powiedział Joe.

— Ja też — dodał Huck. — Dałbym wiele za to, żeby wiedzieć, kto utonął.

Chłopcy nasłuchiwali dalej i patrzyli na rzekę. Nagle myśl jak błyskawica oświeciła mózg Tomka. Zawołał:

— Chłopaki! Wiem, kto utonął — my!!

W jednej chwili cała trójka poczuła się bohaterami. Ależ to był wspaniały triumf! Więc jednak odczuli ich brak; ktoś płakał za nimi, rozpaczał, komuś serce pękło. Nareszcie odezwały się w ludziach wyrzuty sumienia, że tak źle obchodzili się z biednymi chłopcami, którzy zginęli. Ha! Teraz żałują, że byli dla nich niedobrzy, dręczy ich żal i zgryzota. A co najpiękniejsze w tym wszystkim: jako zaginieni byli w tej chwili na ustach całego miasteczka, inni chłopcy zielenieli teraz z zazdrości! Sława! Olśniewająca sława! Jakie to cudowne! Trzeba przyznać, że czasem warto jednak być piratem.

Gdy zapadł zmrok, parowiec powrócił do swojej zwykłej pracy, a łodzie odpłynęły. Piraci wrócili do obozu. Serca rozpierała im duma z powodu wielkiej sławy, jaką zdobyli, i wspaniałego zamieszania, jakie wywołali w miasteczku. Nałowili ryb, przyrządzili i zjedli kolację, a potem zabawiali się zgadywaniem, co tam w mieście o nich myślą i mówią. Wyobrażanie sobie powszechnej żałoby po nich sprawiało im ogromne zadowolenie.

Kiedy jednak noc zaczęła okrywać świat, jeden po drugim milkli i siedzieli zapatrzeni w ogień, błądząc myślami daleko. Radość minęła, a Tomek i Joe nie mogli odpędzić od siebie myśli, że pewne osoby w domu nie są tak zachwycone tym doskonałym figlem, jak oni. Powstały jakieś trwożne przeczucia, opanował ich niepokój, stali się jacyś osowiali, wyrwało im się parę westchnień. Joe odważył się na nieśmiałą próbę dowiedzenia się, jak inni piraci przyjęliby powrót do świata cywilizacji. Oczywiście nie teraz zaraz, ale...

Tomek zmiażdżył go pogardliwym śmiechem. Huck, który jeszcze nie odkrył swych kart, przeszedł na stronę Tomka. Biedny Joe robił, co mógł, aby zatrzeć ślady swojej „tchórzowskiej tęsknoty za domem” i był szczęśliwy, że w końcu wyszedł z tej przykrej sytuacji jedynie z małą plamką na honorze pirata. Na razie bunt został stłumiony.

Gdy noc zapadła na dobre, Huckowi zaczęły się kleić oczy i po chwili chrapał już w najlepsze. Joe wkrótce poszedł w jego ślady. Tomek, wsparty na łokciu, jakiś czas leżał bez ruchu, uważnie obserwując kolegów. Wreszcie podniósł się ostrożnie, doczołgał się na kolanach do ogniska i w jego świetle wyszukał dwa kawałki cienkiej, białej kory drzewa sykomory. Uklęknął przy ognisku i z mozołem nagryzmolił coś kredką na obu kawałkach. Jeden z nich zwinął i wsunął do kieszeni, drugi włożył do kapelusza Joego, odsuwając go nieco od właściciela. Ponadto wrzucił do kapelusza kilka uczniowskich skarbów bezcennej wartości, w rodzaju kawałka kredy, haczyka do wędki i szklanej kulki „prawie kryształowej”. Potem ostrożnie, na palcach, ruszył w drogę, przemykając od drzewa do drzewa. Dopiero gdy był już pewien, że koledzy nie mogą go usłyszeć, puścił się pędem prosto ku mieliźnie nadbrzeżnej.

Rozdział XV

W kilka minut później Tomek brodził już po mieliźnie ku wybrzeżu leżącemu po przeciwnej stronie miasteczka. Był niemal w połowie drogi, a woda sięgała mu zaledwie do pasa, ponieważ jednak wartki prąd zbijał go z nóg, śmiało puścił się wpław, by przebyć pozostałe sto metrów.

Płynął na ukos, pod prąd, lecz mimo to rzeka zniosła go dalej, niż się spodziewał. Wreszcie dotarł do brzegu. Przez chwilę płynął z prądem w dół, aż natrafił na płaski brzeg i wyszedł z wody. Sięgnął ręką do kieszeni, aby sprawdzić czy nie zgubił zapisanego kawałka kory. Był na swoim miejscu. Ociekając wodą, ruszył w drogę lasem, wzdłuż wybrzeża. Krótko przed dziesiątą dotarł do polany leżącej naprzeciwko miasteczka. Pod wysokim urwiskiem cumował statek parowy.

Wokół panowała cisza. Gwiazdy mrugały na niebie. Tomek zsunął się z urwiska, rozejrzał bacznie na wszystkie strony, wszedł do wody i kilkoma machnięciami ramion dopłynął do łódki, przywiązanej do statku. Wlazł do niej, położył się pod ławkami i czekał z bijącym sercem.

Naraz głucho zabrzmiał dzwon i rozległa się komenda odjazdu. Dwie minuty później woda, wzburzona obrotem kół, podniosła w górę dziób łodzi i rozpoczęła się podróż. Tomek cieszył się ze swojego szczęścia, bo wiedział, że jest to ostatni kurs parowca przed nocą. Po upływie długich piętnastu minut koła przestały się obracać. Tomek ześlizgnął się do wody i popłynął do brzegu. Wylądował kilkadziesiąt metrów dalej od statku, bo obawiał się spotkania jakiegoś spóźnionego przechodnia.

Chyłkiem przebiegł puste uliczki i dotarł na tył podwórka ciotki Polly. Przelazł przez parkan, podkradł się pod ścianę domu i ostrożnie zajrzał przez okno do pokoju, w którym paliło się światło. Siedzieli tam, pogrążeni w cichej rozmowie, ciotka Polly, Sid, Mary i matka Joego Harpera. Tomek po cichutku podszedł do drzwi i delikatnie nacisnął

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 30
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz