Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖
Przygody Tomka Sawyera to najsłynniejsza powieść dla młodzieży autorstwa amerykańskiego pisarza Marka Twaina.
Tomek Sawyer żyje w St. Petersburgu nad rzeką Missisipi z ciotką i przyrodnim bratem. Nie jest grzecznym i spokojnym chłopcem — to zdecydowanie mały urwis. Mark Twain wprowadza czytelnika w dziecięcy świat przygód, pełen zabawy i fantazji. Jest to także spotkanie z pierwszymi prawdziwymi problemami — jak pierwsza miłość, niesprawiedliwość czy przyjaźń wystawiona na próbę.
Przygody Tomka Sawyera to obowiązkowa lektura zarówno dla każdego nastolatka — by przybliżyć obraz młodości bez smartfona i Internetu, jak i dla dorosłego — jako wspomnienie magicznego czasu dzieciństwa.
- Autor: Mark Twain
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody Tomka Sawyera - Mark Twain (biblioteka w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Mark Twain
— Żebyśmy... się tylko dostali... do tej starej... garbarni... zanim padniemy... — wykrztusił Tomek, dysząc po każdym słowie. — Ja już... nie mogę... biec dalej...
Ciężkie sapanie Hucka było jedyną odpowiedzią. Z oczyma utkwionymi w cel dobywali resztek sił. Garbarnia była coraz bliżej; wreszcie wpadli razem w otwartą bramę i z uczuciem niewysłowionej ulgi, runęli na ziemię całkowicie wyczerpani. Okrył ich bezpieczny mrok zabudowania. Powoli uspokoili się nieco i Tomek szepnął:
— Huck, powiedz, co teraz będzie?
— Jeśli doktor Robinson umrze, to kogoś powieszą.
— Tak myślisz?
— Myślę? Ja to wiem z całą pewnością!
Tomek zastanawiał się przez chwilę.
— Ale kto o tym powie, Huck? My? — zapytał.
— Zwariowałeś?! A jeżeli stanie się coś takiego, że tego Indianina nie powieszą, to co wtedy? Wtedy on nas prędzej czy później zamorduje. Zatłucze na śmierć. To pewne, jak amen w pacierzu.
— Właśnie tak samo sobie pomyślałem.
— Jeżeli już ktoś ma donieść, to niech to zrobi Potter, jeśli jest taki głupi. On i tak jest wiecznie pijany.
Tomek nic nie odpowiedział, myślał nad czymś głęboko. Nagle szepnął:
— Huck, przecież Potter nic o tym nie wie! Więc jak może oskarżyć Joego?
— Dlaczego nie wie?
— Bo dostał po głowie i leżał nieprzytomny! On nic nie widział! Sądzisz, że mógł coś widzieć?
— Jezus Maria! Tomek, masz rację!
— A zresztą kto wie, może tak oberwał, że sam się już nie pozbierał, co, Huck?
— O, co to, to nie. Był zalany, dobrze to widziałem. Gdy mój stary jest pijany, to może mu się nawet dzwonnica na łeb zwalić i nic mu nie będzie. Sam to mówi. Tak samo jest z Potterem. Gdyby ktoś dostał taki cios na trzeźwo, już byłoby po nim, ale z pijakami to zupełnie inna sprawa...
Po chwili namysłu Tomek odezwał się:
— Huck, czy potrafisz trzymać język za zębami?
— Tomek, przecież wiesz, że obaj musimy milczeć. Ten Indianin to diabeł wcielony. Jeżeli go nie powieszą, a my piśniemy choć dwa słowa — utopi nas bez skrupułów, jak parę kociaków. Słuchaj, musimy złożyć przysięgę, że nie puścimy pary z ust.
— Masz rację, Huck. Tak będzie najlepiej. Podnieś rękę i przysięgnij, że...
— O nie, w tym wypadku taka przysięga nic nie da. To dobre przy jakichś głupstwach, na przykład z dziewczynami, bo te i tak w końcu wszystko wypaplają. Ale w takiej poważnej sprawie przysięga musi być zrobiona na piśmie. I podpisana własną krwią!
Tomek z zachwytem przyklasnął pomysłowi, który był głęboki, ciemny, budzący grozę i jak najbardziej odpowiedni do nocy, otoczenia oraz okoliczności, w jakich chłopcy się znaleźli. Podniósł z ziemi małą, czystą deszczułkę, którą zauważył w świetle księżyca, wyciągnął z kieszeni kawałek ołówka, usiadł w miejscu oświetlonym przez księżyc, i przygryzając język, z trudem nagryzmolił następujące słowa:
Huck był pełen podziwu dla Tomka za jego łatwość pisania i piękny styl. Wydłubał szpilkę z klapy marynarki i już miał ukłuć się w palec, gdy Tomek zawołał:
— Stój! Nie rób tego! Szpilka jest z miedzi, może być na niej grynszpan.
— Co to jest grynszpan?
— Trucizna. Wiesz już? Połknij tylko, a zobaczysz!
Tomek odwinął nitkę z jednej ze swych igieł, po czym obaj ukłuli się w duży palec i wycisnęli po kropelce krwi.
Po długim gnieceniu Tomkowi udało się napisać małym palcem początkowe litery swojego imienia i nazwiska. Potem pokazał Huckowi, jak się pisze H i F. Akt przysięgi został zatwierdzony. Wśród groźnych ceremonii i potężnych zaklęć zakopali deszczułkę pod ścianą. Uznali, że teraz usta mają zamknięte na kłódkę, a klucz od niej został wyrzucony.
Jakaś postać przekradła się przez otwór po drugiej stronie zrujnowanego budynku, lecz chłopcy jej nie zauważyli.
— Tomek — szepnął Huck — czy już na zawsze będziemy musieli milczeć?
— A jak myślałeś? Jasne, że tak! Cokolwiek się stanie, musimy trzymać język za zębami. Inaczej padniemy trupem — zapomniałeś o tym?
— Tak, tak. Wiem.
Nagle tuż po drugiej stronie muru, parę kroków od nich, jakiś pies zawył przeciągle i złowieszczo. Przywarli do siebie, śmiertelnie przerażeni.
— Dla którego z nas wyje? — ledwo dosłyszalnie szepnął Huck.
— Nie wiem. Wyjrzyj przez otwór, prędko!
— Nie, ty wyjrzyj!
— Ja nie mogę, Huck, nie mogę!
— Proszę cię, Tomek! O, znowu!
— Boże, dzięki ci! — szepnął Tomek. — Znam głos tego psa. To Bull pana Harbisona!
— Co za szczęście! O mało nie umarłem ze strachu. Byłem przekonany, że to bezpański pies.
Pies zawył znowu. Chłopcy ponownie zamarli z przerażenia.
— O Boże! To nie jest pies Harbisona! — wyszeptał pobladły Huck. — Patrz, Tomek, patrz!
Dzwoniąc zębami ze strachu, Tomek przyłożył oko do otworu. Ledwie dosłyszalnie szepnął:
— Huck, to jakiś obcy pies!
— Tomek, jak myślisz dla kogo on wyje? Któremu z nas wróży śmierć?
— Z pewnością nam obu, bo przecież jesteśmy razem!
— Tomek, rany, wybiła nasza ostatnia godzina! Nie mam wątpliwości, dokąd pójdę po śmierci. Byłem wielkim grzesznikiem, nie ma dwóch zdań.
— Ja nie jestem lepszy. To wieczne chodzenie na wagary i niesłuchanie starszych... A mogłem być grzeczny, jak Sid — ale skąd, nie chciało mi się. Ale teraz przysięgam, że jeżeli wyjdę z tego żywy, to przez całe życie będę chodził do szkółki niedzielnej!
I Tomek zaczął z lekka pochlipywać.
— Co tam ty! — Huck też zaczął pochlipywać. — Jesteś święty w porównaniu ze mną. Boże, Boże! Chciałbym chociaż w połowie mieć taką nadzieję na zbawienie, jak ty.
Tomek nagle przestał szlochać i szepnął:
— Patrz, Huck, przecież on siedzi tyłem do nas!
Huck wyjrzał i radość wypełniła mu serce.
— Jak Boga kocham, siedzi tyłem! A przedtem jak siedział?
— Tak samo! Że też o tym nie pomyślałem. Co za osioł ze mnie! Jakie to wspaniałe! Ale w takim razie, komu on wyje?
Wycie urwało się. Tomek nadstawił uszu.
— Psst! Co to może być?
— Coś, jakby świnia chrząkała. Wiesz, Tomek, to chyba ktoś chrapie.
— Tak! Ale gdzie to może być, Huck?
— Chyba tam, po drugiej stronie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mój stary też tu czasem spał, razem ze świniami, ale jak on chrapie, to dom się trzęsie! Zresztą ojciec już tu nie przychodzi.
W chłopcach znowu obudził się duch awanturniczej przygody.
— Huck, pójdziesz ze mną?
— Wiesz, raczej nie. To może być pół-Indianin Joe!
Tomek zdrętwiał. Ale pokusa była zbyt wielka. Coś nieodparcie ciągnęło ich w tamtą stronę. Postanowili zobaczyć, co to jest, i dać nogę natychmiast, gdyby chrapanie ustało. Zaczęli się skradać na palcach, jeden za drugim. Byli już o kilka kroków od śpiącego, gdy Tomek nadepnął na gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem. Serca zamarły im z przerażenia. Śpiący stęknął i odwrócił, tak że światło księżyca padło na jego twarz. Był to Muff Potter. Strach chłopców minął zupełnie. Cicho wycofali się za mur i zatrzymali na chwilę, aby się pożegnać. Przeciągłe, żałosne wycie znowu rozdarło ciszę nocną. Odwrócili się i zobaczyli obcego psa, stojącego nieopodal legowiska Pottera i z podniesionym pyskiem wyjącego do nieba.
— Boże, to dla niego! — krzyknęli chłopcy jednocześnie.
— Wiesz, Tomek, mówią, że dwa tygodnie temu jakiś bezpański pies wył o północy przed domem Johnny’ego Millera i tej samej nocy hukał im puszczyk na dachu, a przecież nikt tam nie umarł!
— Tak, wiem o tym. I co z tego? A wiesz, że tydzień temu, w sobotę, Gracja Miller upadła na rozżarzoną blachę w kuchni i strasznie się poparzyła?
— No tak, ale nie umarła. A nawet czuje się już dużo lepiej.
— Aha! Poczekaj tylko, a zobaczysz. Przyjdzie na nią pora, tak samo jak na Muffa Pottera. Wszyscy Murzyni tak mówią, a oni znają się na takich rzeczach.
Rozstali się w zamyśleniu.
Już niemal świtało, gdy Tomek wślizgnął się przez otwarte okno do pokoju. Rozebrał się jak najostrożniej i zasnął, gratulując sobie, że nikt nie zauważył jego nocnej wycieczki. Nie domyślał się, że słodko pochrapujący Sid nie śpi już od godziny.
Gdy się obudził, łóżko Sida było puste i porządnie zasłane. W świetle dnia i w powietrzu było coś, co świadczyło, że jest już bardzo późno. Tomka tknęło złe przeczucie. Dlaczego go nie obudzili, nie męczyli, jak zwykle, tak długo, dopóki nie wstał? Najwyraźniej działo się coś niedobrego. W pięć minut ubrał się i zszedł na dół — wciąż senny i wewnętrznie rozbity. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole, ale było już po śniadaniu. Nie usłyszał ani słowa wyrzutu. Ale odwrócone od niego oczy, ogólne milczenie i jakiś uroczysty nastrój napełniły trwogą serce winowajcy. Usiadł za stołem i silił się na beztroską wesołość — nadaremnie. Nikt się nie uśmiechnął ani nie odpowiadał na jego zaczepki. Zamilkł, a dusza jego pogrążyła się w czarnym smutku.
Po śniadaniu ciotka wzięła go na bok. Tomek odetchnął z ulgą, bo był pewien, że dostanie zwyczajne lanie. Pomylił się jednak. Ciotka rozpłakała się, pytała jak on może przysparzać jej tyle bólu, doprowadzać do tego, żeby serce jej pękło, wreszcie kazała mu tak dalej postępować, zmarnować swoje życie, a ją, posiwiałą ze zgryzoty, wpędzić do grobu, bo szkoda już dla niego czasu. To było gorsze niż tysiąc kijów; serce bolało Tomka więcej, niż bolałoby go siedzenie po dostaniu w skórę. Płakał, błagał o przebaczenie i raz po raz przyrzekał poprawę. Został wreszcie odprawiony, ale czuł, że otrzymał tylko częściowe rozgrzeszenie i że nie bardzo mu ufają.
Wyszedł z tej rozmowy tak przygnębiony, że nie miał nawet ochoty do zemsty na Sidzie. Dlatego całkiem niepotrzebne było pośpieszne wycofanie się braciszka tylnymi drzwiami. Tomek powlókł się do szkoły smutny i posępny. Dostał tam razem z Joe Harperem porządną burę za to, że poprzedniego dnia poszli na wagary, ale przyjął ją z miną człowieka, który ma poważniejsze zmartwienia, i nie zwraca uwagi na takie drobiazgi. Potem usiadł na swoim miejscu, oparł łokcie na ławce, objął głowę rękoma i wpatrywał się w ścianę skamieniałym wzrokiem męczennika, którego cierpienie doszło już do kresu ludzkiej wytrzymałości. Pod łokciem poczuł jakiś twardy przedmiot. Po długiej chwili, powoli, ze zbolałą miną, zmienił pozycję i niechętnie wziął ów przedmiot do ręki. Był zawinięty w papier. Rozwinął go. Nastąpiło przeciągłe, głębokie, rozdzierające westchnienie — i serce mu pękło. Leżała przed nim jego miedziana gałka.
Była to ostatnia kropla, która przelała kielich goryczy.
Koło południa całe miasteczko zostało zelektryzowane straszną nowiną. Wieść o morderstwie, podawana z ust do ust, leciała od domu do domu z telegraficzną szybkością. Nauczyciel, oczywiście, zwolnił dzieci po południu ze szkoły; całe miasteczko uważałoby go za strasznego dziwaka, gdyby tego nie zrobił.
Obok ciała zamordowanego znaleziono skrwawiony nóż, w którym podobno ktoś rozpoznał własność Muffa Pottera. Opowiadano, że jakiś spóźniony obywatel widział Pottera, jak dobrze po północy mył się w potoku, i uciekł szybko na jego widok. Były to bardzo obciążające okoliczności, zwłaszcza mycie się, które nie należało do zwyczajów Pottera. Dalej mówiono, że przetrząśnięto już całe miasto w poszukiwaniu tego „mordercy” (ludzie szybko wydają wyroki), lecz jeszcze go nie złapano. Policja konna rozjechała się na wszystkie strony i szeryf był pewny, że zbrodniarz zostanie schwytany jeszcze przed zapadnięciem nocy.
Całe miasteczko popędziło na cmentarz. Tomek zapomniał o tym, że serce mu pękło i przyłączył się do procesji. Wprawdzie tysiąc razy wolałby pójść gdzie indziej, ale jakaś nieprzeparta, niezrozumiała siła ciągnęła go na cmentarz. Po dotarciu na miejsce przestępstwa przecisnął się przez tłum i ujrzał straszny widok. Miał wrażenie, że od chwili, kiedy był tutaj, upłynęło co najmniej sto lat.
Ktoś uszczypnął go w ramię. Odwrócił się i napotkał spojrzenie Hucka. Obaj w jednej chwili poczęli patrzeć każdy w inną stronę, w obawie, że ktoś może wyczytać prawdę w ich oczach. Ale wszyscy rozprawiali o zbrodni i nie odrywali oczu od okropnego widoku.
— Biedny!
— Taki młody!
— To nauczka dla tych, co okradają groby!
— Muff Potter będzie wisiał, jeżeli go złapią!
Tak mówili ludzie, zaś pastor orzekł:
— To był Sąd Boży! Oto karząca dłoń Pana!
Nagle Tomek zadrżał całym ciałem; wzrok jego padł na obojętną twarz pół-Indianina Joego.
W tej samej chwili tłum poruszył się i zakołysał, rozległy się wołania:
— To on! To on!! Sam tu idzie!
— Kto? Kto? — wołali inni.
— Muff Potter!
— Patrzcie! Zatrzymał się! Wraca! Łapać go, nie pozwolić mu uciec!
Ludzie, którzy siedzieli na drzewach nad głową Tomka, krzyknęli, że Potter wcale nie próbuje uciekać, że jest tylko wystraszony i oszołomiony.
— Co za diabelski bezwstyd! — powiedział ktoś ze stojących obok. — Chciał tu przyjść, żeby spokojnie obejrzeć swoje dzieło! Nie spodziewał się, że zastanie tak liczne towarzystwo!
Tłum rozstąpił się i przepuścił szeryfa, który przeszedł środkiem, z urzędowo ważną miną, ciągnąc za sobą Pottera. Na twarzy
Uwagi (0)