Darmowe ebooki » Powieść » Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖

Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 34
Idź do strony:
się ze starym ogrodnikiem. Kilka razy niespodziewanie stawała przy nim, jakby spod ziemi wyrosła. A naprawdę to było tak, że dziewczynka lękała się, by nie zabrał swej łopaty i grabi i nie odszedł — skradała się więc ku niemu cichuteńko. Lecz Ben Weatherstaff nie traktował jej tak, jak wpierw. Być może nawet, iż w głębi duszy pochlebiało mu to, że dziewczyneczka szukała widocznie jego towarzystwa. Przy tym i Mary była teraz o wiele grzeczniejsza. Stary Ben nie wiedział wcale, że kiedy pierwszy raz zagadała do niego, uczyniła to tak, jak zwykła była odzywać się do służby hinduskiej, nie wiedząc o tym, że stary, niezależny człowiek, nie umiał bić pokłonów i nie przywykł był do tego, by mu rozkazywano.

— Panienka to zupełnie jak ten gil — rzekł do niej pewnego razu, gdy ją obok ujrzał. — Z nim to też tak: nie wiem nigdy, kiedy go zobaczę i skąd przyleci.

— My jesteśmy teraz w wielkiej przyjaźni — rzekła Mary.

— Tak, to do niego podobne — sapał Ben Weatherstaff. — Zawracać głowę panienkom, i to tylko przez próżność i łobuzowstwo32. Wszystko by zrobił, aby się tylko pokazać i ogonem powachlować. A puszy się to jak paw.

Ben rzadko kiedy bywał rozmowny, czasami odpowiadał na pytania Mary tylko mruknięciem, lecz tego ranka rozgadał się na dobre. Przystanął, oparł nogę o łopatę i począł przyglądać się dziewczynce.

— Panienka od jak dawna tu jest? — zaczął.

— Zdaje mi się, że będzie już miesiąc — odparła.

— Zaczyna panienka zaszczyt przynosić Misselthwaite — rzekł. — Już ździebełko panienka popełniała33 i już nie taka żółta. Jak tu panienka pierwszy raz do ogrodu przyszła, to tak wyglądała akurat, jak ta wrona niewypierzona. I takem sobie myślał34, żem jeszcze takiego szpetnego i niemiłego dziecka w życiu nie widział.

Mary nie była próżna i o swojej urodzie nie miała wielkiego wyobrażenia, więc też nie uczuła się wcale dotknięta.

— O tak, wiem, żem utyła — rzekła. — Pończoszki są mi teraz ciasne, a tak się fałdowały przedtem! O, o! Benie, gil przyfrunął!

Był to istotnie gil, który ładniejszy dziś był niż zwykle. Czerwona jego kamizelka błyszczała jak atłas i rozwijał skrzydełka i ogon, a główkę przechylał, a obskakiwał dokoła! Mogłoby się zdawać, że chce zmusić Bena do zachwytu. Lecz Ben ironizował.

— A! Jesteś tu! — powiedział. — Raczysz sobie o mnie przypomnieć, jak nie masz komu lepszemu głowy zawracać. Pewnieś się elegantował przez te dwa tygodnie. Wiem ja dobrze, co to znaczy. Zalecasz się do jakiej tam młodej gilówny i łżesz jej niestworzone rzeczy, żeś najładniejszy z gilów w Misselthwaite i okolicy, że zwyciężysz wszystkich rywali swoich, hę?

— Ach, mój Boże! Spojrzyjcie tylko na niego! — zawołała Mary. Gil był najwidoczniej w bajecznym wprost humorze. Przyskakiwał coraz to bliżej, w oczy zaglądał ogrodnikowi z przymileniem. Przeleciał na najbliższy krzak agrestu, główkę przechylił i zaśpiewał jakby wprost do Bena.

— Ehe! Myślisz, że tym wszystko naprawisz — rzekł Ben Weatherstaff, marszcząc twarz w taki sposób, że Mary była pewna, że usiłuje wyglądać nieprzyjemnie. — Zdaje ci się, że ci się nikt oprzeć nie może, prawda?

Gil skrzydełka rozwinął — a Mary ledwo oczom własnym chciała wierzyć: pofrunął bowiem wprost na rękojeść łopaty ogrodnika i usiadł. W tejże chwili twarz starego z wolna przybierać zaczęła całkiem nowy wyraz. Stał cicho, jakby się lękał odetchnąć głośniej — jakby postanowił nie poruszyć się z miejsca za nic na świecie, dopóki by gil nie odfrunął. Mówić począł szeptem.

— No, teraz to już po mnie — rzekł tak słodko, jakby nie te wymawiał wyrazy. — Oj, jakże ty wiesz, jak za serce chwycić starego! To chyba czary, jakiś ty mądry!

I stał tak nieporuszony, oddech wstrzymując, dopóki gil znów skrzydełek nie rozwinął i nie odfrunął. Wtedy długo patrzył na rękojeść łopaty, jakby była zaczarowana, po czym jął kopać, milcząc czas jakiś.

Ale ponieważ stary ogrodnik nie przestawał się uśmiechać, przeto Mary nie lękała się zagadać do niego.

— Czy macie własny ogród? — spytała.

— Nie, bo nie jestem żonaty i mieszkam przy bramie z Marcinem.

— A gdybyście mieli, to co byście sadzili najwięcej? — spytała dalej Mary.

— Kapustę, kartofle i cebulę.

— No tak, ale gdybyście urządzali sobie ogród kwiatowy, to co byście sadzili?

— Różne cebulki i słodko pachnące kwiatki, ale najwięcej róż.

Pojaśniała twarz Mary.

— Więc lubicie róże? — rzekła.

Ben Weatherstaff wyrwał chwast, odrzucił go, po czym dopiero odparł:

— Anoć lubię, i bardzo. A nauczyła mnie tego pewna młoda pani, u której byłem ogrodnikiem. Miała ona moc róż w jednym miejscu, które lubiła bardzo, a kochała je tak, jakby to były dzieci albo... gile. Nierazem widział35, jak się pochylała i całowała je. — Znów wyrwał chwast i zamyślił się. — Było to już dziesięć lat temu.

— A gdzie teraz jest ta pani? — spytała Mary, zaciekawiona ogromnie.

— W niebie — odrzekł, zagłębiając silnie łopatę w ziemię — jeśli się ma wierzyć w to, co mówią księża.

— A co się stało z różami? — spytała znów Mary, w najwyższym stopniu zaciekawiona.

— Zostawione zostały samym sobie.

Mary podniecała się coraz bardziej.

— Więc całkiem pomarły? Czy róże całkiem umierają, gdy się je zostawia samym sobie? — zaryzykowała Mary pytanie.

— Nauczyłem się kochać je i ją kochałem, i ona je kochała — dodał Ben Weatherstaff niechętnie. — Raz, dwa razy na rok czasem, to idę poprawiać trochę przy nich, poobcinać suszki, obkopać korzenie... Dziko teraz rosną, ale były w bogatą ziemię sadzone, więc dużo z nich żyje.

— A jak nie mają listków i wyglądają szare i brunatne, i suche, to jak można poznać, czy żywe są czy poschnięte? — indagowała Mary.

— Niech no panienka poczeka, aż wiosna przyjdzie, aż je deszczyk zrosi, a słońce przygrzeje, a zaraz będzie wiadomo.

— Jakim sposobem? — zawołała z zapałem Mary, zapominając o ostrożności.

— Trzeba popatrzeć na pędy i gałązki, a jak są na nich takie brunatne zgrubienia tu i owdzie, wtedy niech panienka uważa, co się stanie po deszczu. — Umilkł nagle i w rozjaśnioną twarz jej spojrzał. — Co panienkę tak nagle zaczęły obchodzić róże? — spytał.

Mary poczuła, że się rumieni i lękała się odpowiedzieć.

— Ja... ja się chciałam bawić... że niby to mam własny ogród — wyjąkała. — Ja nie mam tu nic do roboty. Nie mam nic i nikogo do zabawy.

— Tak — wolno odparł Ben Weatherstaff, patrząc na nią — to prawda. Nic panienka nie ma.

Powiedział to tak jakoś dziwnie, że Mary miała uczucie, że mu się jej trochę żal zrobiło. Ona sama nigdy siebie nie żałowała: bywała tylko znudzona i zła, bo nie lubiła nikogo i nic. Lecz teraz począł się świat jakoby zmieniać dla niej i stawać się piękniejszym. Jeśli nikt się o jej odkryciu nie dowie, będzie mogła używać w tajemniczym ogrodzie zawsze, zawsze.

Pozostała z ogrodnikiem jeszcze czas pewien i zadawała mu pytań bez końca. Odpowiadał jej na wszystkie, na swój dziwny, mrukliwy sposób, lecz wcale nie wydawał się nachmurzony, nie zabierał łopaty i nie odchodził. Gdy Mary już zamierzała się oddalić, powiedział coś o różach i to jej przypomniało owe opuszczone, które tak lubił.

— A teraz czy zaglądacie czasem do tych róż? — zagadnęła.

— Tego roku jeszcze nie byłem, reumatyzm wlazł mi zanadto w stawy.

Wyrzekł to mrukliwie, a potem nagle jakby się rozgniewał na nią, choć na to nie zasłużyła.

— Niech no panienka posłucha! — wyrzekł ostro. — Proszę mi się tak ciągle nie rozpytywać. Jeszczem takiej ciekawskiej w życiu nie widział36. Niech panienka idzie się bawić. Dosyć gadaniny na dzisiaj.

A wyrzekł to tak stanowczo, że Mary wiedziała, że na nic by się nie zdało zatrzymywać się dłużej. Oddaliła się z wolna, skacząc wzdłuż zewnętrznego muru i rozmyślając o ogrodniku; powiedziała sobie przy tym, że, jakkolwiek był mruk, znów jednego człowieka nauczyła się lubić. Człowiekiem tym był Ben Weatherstaff. Tak, lubiła go. Zawsze pragnęła spróbować zmusić go do rozmowy z sobą. Przy tym zaczęła wierzyć, że ten wiedział zapewne wszystko, wszyściuteńko o życiu kwiatów.

W ogrodzie była ścieżka szeroka, żywopłotem laurowym ogrodzona, łukiem okalająca tajemniczy ogród i kończąca się przy bramie, która wychodziła na las, stanowiący część ogromnego parku Misselthwaite. Mary postanowiła sobie pobiec tą ścieżką i zajrzeć do lasu, czy nie ujrzy tam królików. Bawiła się wybornie skakanką, używała ruchu, a gdy doszła do bramy, otworzyła ją i poczęła iść dalej, posłyszała bowiem dziwny cichy dźwięk i chciała dojść jego źródła.

Było to coś bardzo dziwnego. Wstrzymała oddech, zatrzymując się, by patrzeć. Pod drzewem, wsparty o pień jego plecami siedział chłopiec, grając na zwykłej fujarce. Chłopiec miał zabawną, miłą powierzchowność, a wyglądał na lat dwanaście. Był schludnie ubrany, nos miał zadarty i policzki czerwone jak dwa kwiaty maku, a Mary jeszcze nigdy nie widziała takich okrągłych i tak bardzo niebieskich oczu. Na pniu drzewa, o które był oparty, siedziała przyczepiona pazurkami wiewiórka, patrząc na chłopca, zza krzaków zaś szyję wyciągał i nasłuchiwał bażant, a tuż przy nim siedziały dwa króliki, ruszając różowymi noskami — i zdawało się, że wszystko to zbliżało się coraz więcej, by słuchać łagodnych tonów fujarki.

Ujrzawszy Mary, chłopczyk wyciągnął rękę i odezwał się głosem tak cichym jak jego granie:

— Nie trzeba się ruszać, bo by uciekły.

Mary stała nieruchoma. Przestał grać i począł wstawać z ziemi. Robił to tak wolno, że ledwo można było spostrzec, że się z miejsca porusza, lecz wreszcie wyprostował się, a wtedy wiewiórka drapnęła na gałęzie, bażant cofnął się za krzewy, a króliki poczęły oddalać się w podskokach, lecz wcale nie zdawały się przestraszone.

— Jestem Dick — rzekł chłopczyk. — Wiem, że to panna Mary.

Mary uprzytomniła sobie teraz, że od razu wiedziała, że to musi być Dick, nie kto inny. Kto drugi bowiem potrafiłby czarować króliki i bażanty, jak Hindusi czarują żółwie? Chłopiec miał szerokie, czerwone, mocno wykrojone usta, których uśmiech całą twarz opromieniał.

— Takem powolutku wstawał — tłumaczył — bo jak tylko nagle się poruszyć, to się przestraszą. Człowiek musi się delikatnie ruszać i po cichutku mówić, kiedy ze zwierzątkami ma do czynienia.

Nie mówił on do niej jak do obcej, lecz tak, jakby się znali od dawna. Mary pojęcia nie miała, jacy są chłopcy, więc odpowiadała trochę sztywno i czuła się trochę onieśmielona.

— Czy otrzymałeś list Marty? — spytała.

Skinął twierdząco rudą, falistą czupryną.

— Dlategom tu przyszedł.

Schylił się, by podnieść z ziemi coś, co tam położył na ten czas, gdy grał na fujarce.

— Przyniosłem narzędzia do ogrodu. Jest tu łopatka i grabie, i motyka. I mocne są, i dobre! Jest też i kielnia. A gdym nasionka kupował, to mi kupcowa dodała paczkę białego maku i paczkę lobelii.

— Pokażesz mi nasionka? — spytała Mary.

Podobał jej się sposób mówienia Dicka. Mowa jego była prędka i łatwa. Takie się miało uczucie, jakby Mary lubił i jakby na chwilę nie wątpił, że i ona go polubi, choć był tylko zwykłym chłopczyną ze stepu, w połatanej odzieży, z zabawną bardzo miną i twardą, rudą czuprynką. Kiedy Mary podeszła bliżej do niego, poznała, że szedł od niego zapach wrzosów, trawy i listków, jakby cały z nich był urobiony. Podobało jej się to bardzo, a gdy spojrzała w jego zabawną twarz o czerwonych policzkach, zadartym nosie i okrągłych oczach, zapomniała zupełnie o swej nieśmiałości.

— Usiądźmy sobie tu na pniu — rzekła — i obejrzyjmy wszystko.

Usiedli, a Dick wyciągnął z kieszeni niezgrabne zawiniątko w brązowym papierze. Rozwinął sznurek, a wewnątrz ukazały się mniejsze paczuszki z obrazkami kwiatów na każdej.

— Dużo jest rezedy i maków — rzekł. — Rezeda najcudniej pachnie ze wszystkich kwiatów, a rośnie wszędzie, gdziekolwiek ją się zasieje, tak samo jak maki. Wschodzą one i kwitną, tylko im skinąć palcem.

Ucichł i szybko odwrócił głowę, rozjaśniając twarz różową.

— Skąd ten gil tak na nas woła? — spytał, nasłuchując.

Świergot dolatywał z czerwonymi jagodami okrytego ostrokrzewu, a Mary domyśliła się zaraz, czyj to był głos.

— Czy on nas naprawdę woła? — spytała.

— Tak! — rzekł Dick, jak gdyby to była rzecz całkiem naturalna — woła kogoś, kogo lubi. To tak samo, jakby mówił: „Tutaj jestem. Proszę na mnie spojrzeć. Mam ochotę pogawędzić”. Ale oto jest tu w krzaku. Czyj on jest?

— Gil jest Bena Weatherstaffa, ale zdaje mi się, że i mnie już trochę zna — odrzekła Mary.

— Oj! dobrze on panienkę zna — rzekł Dick przyciszonym swym głosem. — I lubi panienkę; panienka jest jego. On mi zaraz wszystko opowie.

Podsunął się zupełnie blisko do krzaka swym łagodnym ruchem, który Mary zauważyła uprzednio, a potem wydał dźwięk zupełnie podobny do ćwierkania gila. Gil słuchał kilka sekund uważnie, a potem zaćwierkał, jakby odpowiadał na pytanie.

— On wielki przyjaciel panienki — zachichotał Dick.

— Tak myślisz? — skwapliwie zawołała Mary. Tak by pragnęła wiedzieć. — Myślisz, że mnie naprawdę lubi?

— Nie podleciałby tak blisko, gdyby panienki nie lubił — odparł Dick. — Ptaki nie są łatwe w doborze przyjaciół, a taki gil to potrafi człowieka sponiewierać gorzej niż człowiek. Niech panienka popatrzy, jak się to teraz do niej

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz