Darmowe ebooki » Powieść » Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 25
Idź do strony:
godzinach zabiegów i lęku ułożyliśmy z powrotem chorą. Człowiek ten, ważąc się na tak awanturnicze przedsięwzięcie, wziął w przewidywaniu ucieczki zawinięte w papier diamenty: włożył mi je bez mej wiedzy do kieszeni. Nawiasem mówiąc, ponieważ nic nie wiedziałem o wspaniałym darze Hiszpana, służący ukradł mi ten skarb nazajutrz: uciekł, unosząc z sobą prawdziwą fortunę. Szepnąłem pokojowej parę wskazówek na przyszłość i chciałem się wynosić. Pokojowa została przy swej pani, która to okoliczność nie dodała mi zbytnio ducha; ale postanowiłem się mieć na ostrożności. Kochanek zawinął razem martwe dziecko i bieliznę, w którą pokojowa zebrała krew swej pani, ścisnął je mocno, ukrył pod płaszczem, przeciągnął mi rękę po oczach jak gdyby nakazując je zamknąć, i wyszedł pierwszy, zapraszając gestem, abym się trzymał jego poły. Usłuchałem, objąwszy wprzód ostatnim spojrzeniem moją przygodną kochankę. Pokojowa zerwała maskę, widząc, iż Hiszpan wyszedł, i ukazała mi najbardziej uroczego buziaka pod słońcem. Skorom się znalazł w ogrodzie, na powietrzu, wyznaję iż odetchnąłem tak, jakby mi zdjęto olbrzymi ciężar z piersi. Szedłem w przyzwoitym oddaleniu za moim przewodnikiem, śledząc każdy ruch z największą bacznością. Skorośmy przybyli do furtki, wziął mnie za rękę, przytknął mi do ust pieczęć oprawną w pierścień, który widziałem u niego na palcu lewej ręki; dałem mu poznać, iż zrozumiałem ten wymowny znak. Znaleźliśmy się na ulicy, gdzie czekały na nas dwa konie; wsiedliśmy każdy na swego; Hiszpan chwycił moje cugle, trzymał je w lewej ręce, ujął uzdę w zęby, ponieważ w prawej miał krwawe zawiniątko, i pomknęliśmy z szybkością błyskawicy. Niepodobna mi było zauważyć najmniejszego przedmiotu, który mógłby mi posłużyć później do rozpoznania drogi. O świcie znaleźliśmy się pod mymi drzwiami, Hiszpan zaś umknął, kierując się ku bramie Atocha”. „I nie spostrzegłeś nic, co by mogło pozwolić ci się domyślać, kim była ta kobieta?” spytał pułkownik. „Tylko jedno — odparł. — Kiedym układał nieznajomą, zauważyłem na jej ramieniu, mniej więcej pośrodku, znamię wielkości soczewicy, otoczone ciemnymi włoskami”. W tej chwili niedyskretny chirurg zbladł; wszystkie oczy utkwione w jego oczach pobiegły w ślad za nimi: ujrzeliśmy Hiszpana, którego spojrzenia błyszczały w krzaku pomarańczy. Widząc, iż jest przedmiotem naszej uwagi, człowiek ten zniknął z lekkością sylfa. Któryś z oficerów puścił się żywo w pogoń. „Kroćset bomb! Koledzy — wykrzyknął chirurg — to oko bazyliszka zmroziło mnie. Usłyszałem jęk dzwonów w uszach. Pożegnajcie się ze mną, pochowacie mnie tutaj!” „Czyś zwariował? — rzekł pułkownik Hulot. — Falcon puścił się za Hiszpanem, który nas podsłuchiwał, potrafi sobie dać z nim rady!” „I cóż?” wykrzyknęli oficerowie, widząc, iż kapitan wraca zdyszany. „Do licha! — odparł Falcon — wsiąknął, zdaje się, w mur. Ponieważ nie przypuszczam, aby był czarownikiem, musi to być z pewnością ktoś z tego domu! Zna wszystkie przejścia, zaułki, wymknął mi się z łatwością”. „Jestem zgubiony!” rzekł chirurg posępnym głosem. „No, uspokój się, Bega (nazywał się Bega) — odparłem — będziemy strażowali kolejno u ciebie aż do wyjazdu. Dziś wieczór odprowadzimy cię”. W istocie trzej młodzi oficerowie, którzy zdążyli zgrać się do nitki, odprowadzili chirurga do mieszkania, a jeden ofiarował się zostać u niego. Na trzeci dzień Bega uzyskał pozwolenie na powrót do Francji; gotował się wyjechać z pewną damą, której Murat dawał silną eskortę. Kończył obiad w towarzystwie przyjaciół, kiedy służący oznajmił mu, iż jakaś kobieta chce z nim mówić. Chirurg i trzej oficerowie zeszli żywo, obawiając się zasadzki. Nieznajoma zdołała tylko rzec kochankowi: „Strzeż się!” i padła martwa. Była to pokojówka, która czując, że jest otruta, miała nadzieję przybyć na czas, aby ocalić chirurga. „Kroćset bomb! — wykrzyknął kapitan Falcon — to się nazywa kochać! Hiszpanka jest jedyną kobietą w świecie, która potrafi tryndolić się kawał drogi ze szklanką trucizny w brzuchu”. Bega trwał w osobliwym zamyśleniu. Aby utopić ponure przeczucia, które go dręczyły, wrócił do stołu i zaczął pić na umór, zarówno jak jego towarzysze. Wszyscy na wpół pijani położyli się wcześnie. Około północy biednego Bega obudził ostry chrzęst, jak gdyby ktoś ściągnął gwałtownie firanki. Usiadł na łóżku wstrząsany owym nieprzepartym drżeniem, jakie chwyta nas w chwili podobnego przebudzenia. Ujrzał przed sobą zawiniętego w płaszcz Hiszpana, który prażył go tym samym palącym błyskiem oczu, jaki wytrysnął z krzaka podczas festynu. Bega krzyknął: „Na pomoc! Do mnie, przyjaciele!”. Na ten krzyk rozpaczy Hiszpan odpowiedział szatańskim uśmiechem. „Opium rośnie dla wszystkich” odparł. Wygłosiwszy tę sentencję, nieznajomy wskazał trzech głęboko uśpionych przyjaciół, wydobył spod płaszcza świeżo ucięte ramię kobiece, błysnął nim chirurgowi, ukazując znamię podobne temu, które tak niebacznie był opisał: „To samo?” spytał. Przy świetle latarki postawionej na łóżku Bega poznał ramię i odpowiedział zdumionym spojrzeniem. Bez dalszych wyjaśnień mąż nieznajomej zatopił mu sztylet w sercu.

— Niech pan to opowiada — rzekł dziennikarz — ludziom bardzo nabożnym, trzeba bowiem ich nieustraszonej wiary, aby uwierzyć. Czy mógłby nas pan objaśnić, który z nich obu, nieboszczyk czy Hiszpan, opowiedział tę scenę?

— Panie — odparł poborca — pielęgnowałem biednego Bega, który umarł w pięć dni później w straszliwych cierpieniach. To nie wszystko. W czasie wyprawy podjętej, aby osadzić z powrotem na tronie Ferdynanda VII, powierzono mi pewien posterunek w Hiszpanii. Bardzo szczęśliwie zajechałem nie dalej niż do Tours, otworzyła mi się bowiem nadzieja zostania generalnym poborcą w Sancerre. W wilię wyjazdu byłem na balu u pani de Listomère, gdzie miało się znajdować wielu znamienitych Hiszpanów. Wstając od partii écarté, ujrzałem granda hiszpańskiego, typowego afrancesado na wygnaniu, bawiącego od dwóch tygodni w Turenii. Przybył bardzo późno na ten bal, gdzie pojawił się pierwszy raz w tutejszym towarzystwie, i obchodził salony wraz z żoną. Prawe ramię tej damy było zupełnie nieruchome. Rozstąpiliśmy się w milczeniu, aby przepuścić tę parę, której przyglądaliśmy się nie bez wzruszenia. Wyobraźcie sobie żywy obraz Murilla. W zapadłych i ciemnych orbitach płomienne oczy mężczyzny jarzyły się nieruchomo; twarz wysuszona, czaszka bez jednego włosa połyskiwała gorącymi tonami, ciało zaś jego mogło przyprawić o przestrach, tak było chude. Kobieta! Wyobraźcie ją sobie. Nie, obraz nie byłby prawdziwy. Miała tę cudowną kibić, która zrodziła w języku hiszpańskim słowo meneho; mimo iż blada, była jeszcze piękna; płeć jej (przywilej rzadki u Hiszpanki) olśniewała białością; ale spojrzenie pełne hiszpańskiego słońca padało niby strumień rozpalonego ołowiu. „Pani — spytałem margrabiny pod koniec wieczoru — w jakim nieszczęśliwym wypadku straciła pani ramię?” „W wojnie o Niepodległość” odparła.

— Hiszpania to osobliwy kraj — rzekła pani de La Baudraye — zostało tam coś z obyczajów arabskich.

— Och — rzekł, śmiejąc się, dziennikarz — ta mania obcinania ręki jest tam bardzo dawna, wraca w pewnych epokach jak niektóre nasze kaczki w dziennikach, temat ten bowiem grasował w teatrze hiszpańskim już w roku 1570...

— Czy pan sądzi, że byłbym zdolny wymyślić to wszystko? — rzekł pan Gravier dotknięty niedbałym tonem Stefana.

— Ależ nie, bynajmniej — odparł dwuznacznie dziennikarz.

— Ba! — rzekł Bianchon — wymysły romansopisarzy i dramaturgów przeskakują równie często z książek i sztuk w realne życie, jak wydarzenia życia realnego wstępują na teatr i rozpierają się w książkach. Widziałem, jak w moich oczach urzeczywistniła się komedia o Świętoszku, z wyjątkiem rozwiązania; nigdy bowiem nie zdołano Orgonowi otworzyć oczu.

— A tragikomedia Adolfa, przez Benjamina Constant, rozgrywa się obecnie — wykrzyknął Lousteau.

— Czy sądzi pan, że mogłyby się zdarzyć jeszcze we Francji przygody takie jak ta, którą nam opowiedział pan Gravier? — rzekła pani de La Baudraye.

— Ech! Boże! — wykrzyknął prokurator — na dziesięć lub dwanaście jaskrawych zbrodni które zdarzają się corocznie we Francji, połowa dzieje się w okolicznościach co najmniej równie nadzwyczajnych, jak w waszych opowiadaniach, a często przewyższa je romantycznością. Czyż prawdy tej nie potwierdziło wydawnictwo Gazety Sądowej, moim zdaniem jedno z największych nadużyć prasy? Dziennik ten, który sięga dopiero roku 1826 lub 1827, nie istniał w czasie moich początków w służbie państwowej; toteż szczegóły zbrodni, którą państwu opowiem nie były znane poza departamentem, w którym ją spełniono. W dzielnicy Saint-Pierre-des-Corps w Tours, kobieta, której mąż znikł bez wieści podczas rozpuszczania armii Loary w 1816 roku i która naturalnie bardzo go opłakiwała, zwróciła na siebie uwagę nadzwyczajną dewocją. Kiedy misje przebiegały prowincjonalne miasta, aby wznosić na nowo obalone krzyże i zacierać ślady rewolucyjnych bezbożności, wdowa ta wystąpiła jako jedna z najżarliwszych prozelitek, nosiła krzyż, przybiła doń serce ze srebra przeszyte strzałą i długi czas po misji chodziła co wieczora modlić się pod krzyżem, który umieszczono za chórem kościoła. Wreszcie zmożona wyrzutami wyspowiadała się ze straszliwej zbrodni. Zamordowała męża, tak jak zamordowano Fualdesa, podrzynając mu gardło; zasoliła go, włożyła do starych beczek, kawałkami, zupełnie jak wieprza. I długi czas co rano obcinała po kawałku i chodziła wrzucać do Loary. Spowiednik poradził się przełożonych i oznajmił penitentce, że powinna zawiadomić prokuratora. Uczyniła to i oczekiwała nadejścia władz. Prokurator, zwiedzając wraz z sędzią śledczym piwnicę, znalazł jeszcze głowę męża w soli, w jednej z kadzi. „Ależ, nieszczęśliwa — rzekł sędzia śledczy do obżałowanej — skoro pani miałaś to okrucieństwo, aby rzucać ciało kawałkami do rzeki, czemuż nie usunęłaś i głowy, nie byłoby dowodów...” „Często próbowałam, proszę pana — rzekła — ale zawsze była mi za ciężka”.

— I cóż, co się stało z tą kobietą?... — wykrzyknęli dwaj paryżanie.

— Skazano ją i stracono w Tours — odpowiedział urzędnik — ale żal jej i pobożność zyskały jej powszechne współczucie, mimo potworności zbrodni.

— Ech! — rzekł Bianchon — alboż kto zna wszystkie tragedie rozgrywające się poza kotarą małżeńską, której publiczność nie uchyla nigdy... Ja nie uważam sprawiedliwości ludzkiej za powołaną, aby sądzić zbrodnie między małżonkami; ma do tego wszelkie prawo z punktu policyjnego, ale w swoich pretensjach do sprawiedliwości działa tu zupełnie po omacku.

— Często ofiara była tak długo katem — odparła naiwnie pani de La Baudraye — iż, gdyby oskarżeni śmieli wszystko powiedzieć, zbrodnia wydałaby się niekiedy dość usprawiedliwiona.

Wykrzyknik ten, wywołany przez Bianchona, oraz opowieść prokuratora dały paryżanom wiele do myślenia co do losu Diny. Toteż kiedy nadeszła godzina spoczynku, odbyło się jedno z owych konsyliów, jakie toczą się nieraz w korytarzach starych zamków, gdy kawalerowie zostaną sami ze świecami w rękach, zapóźnieni w poufnej gawędzie. Pan Gravier dowiedział się wówczas o celu tak miłego wieczoru, w którym cnotę pani de La Baudraye próbowano postawić w pełnym świetle.

— Ostatecznie — rzekł Lousteau — zimna krew kasztelanki mogłaby równie dobrze dowodzić głębokiego zepsucia jak dziecięcej naiwności... Wyglądało mi coś na to, że pan prokurator poddaje myśl, aby małego La Baudraye przyprawić w sałacie...

— Wraca aż jutro, któż wie, co się będzie działo tej nocy — rzekł Kajetan.

— Będziemy wiedzieli! — wykrzyknął pan Gravier.

Znamienną cechą życia dworów jest nieskończona mnogość psich figlów, między którymi bywają niektóre straszliwie zdradzieckie. Pan Gravier, „który widział tyle rzeczy”, poddał myśl, aby przyłożyć pieczęcie na drzwiach pani de La Baudraye oraz prokuratora. Żurawie oskarżające poetę Ibikusa niczym są w porównaniu do włosa, jaki szpiegowie pałacowego życia umocowują na spojeniu drzwi za pomocą dwóch spłaszczonych kulek woskowych, umieszczonych tak wysoko lub tak nisko, że nikt nie domyśli się pułapki. Jeśli galant opuści swój pokój i wejdzie do innych drzwi wystawionych na próbę, zgodność zerwanych włosków wyraża wszystko. Skoro zdawało się, że wszystko śpi, lekarz, dziennikarz, poborca i Kajetan wyszli boso, jak prawdziwi złodzieje, aby zamurować tajemniczo oboje drzwi, i przyrzekli sobie zjawić się o piątej rano, aby sprawdzić pieczęcie. Osądźcie ich zdumienie i przyjemność Kajcia, skoro wszyscy czterej, ledwie odziani i ze świecznikiem w dłoni, przybyli badać włosy i znaleźli je zarówno na drzwiach prokuratora, jak na drzwiach pani de La Baudraye, doskonale nietknięte.

— Czy ten sam wosk? — rzekł pan Gravier.

— Te same włosy? — spytał Lousteau.

— Tak — odparł Kajetan.

— To zmienia wszystko — wykrzyknął Lousteau — przygotowywaliście wszyscy grunt dla zamorskich panów.

Generalny poborca oraz młody prezydentowicz wymienili rzut oka, który zdawał się mówić: „Czy nie ma w tym zdaniu jakiej złośliwości? Czy powinniśmy się śmiać, czy też obrazić?”.

— Jeżeli — szepnął dziennikarz do ucha Bianchona — Dina jest cnotliwa, warta jest, abym uszczknął owoc jej pierwszej miłości.

Myśl o zdobyciu w kilka chwil fortecy, która opierała się dziewięć lat sancerczykom, uśmiechnęła się Stefanowi. W tej intencji zeszedł pierwszy do ogrodu, spodziewając się spotkać kasztelankę. Przypadek ów ziścił się tym łatwiej, iż pani de La Baudraye miała ochotę porozmawiać ze swoim krytykiem. Połowa przypadków jest umyślna.

— Wczoraj polował pan — rzekła pani de La Baudraye. — Dziś rano jestem nieco w kłopocie z wynalezieniem jakiej nowej rozrywki; chyba że zechcecie pojechać do La Baudraye, gdzie będzie pan mógł obserwować prowincję nieco lepiej niż tutaj, moje śmiesznostki bowiem starczyły panu ledwie na jeden kąsek; ale przysłowie o najładniejszej dziewczynie pod słońcem dotyczy także i biednej kobiety z prowincji.

— Ten głuptas Kajcio — odparł Lousteau — powtórzył pani z pewnością słowa, które powiedziałem, aby zeń wyciągnąć wyznanie, że panią ubóstwia. Milczenie pani przedwczoraj przy obiedzie i przez cały wieczór dowodnie objaśniło mnie o niedyskrecji, jednej z tych, jakich nie popełnia się nigdy w Paryżu. Cóż pani chce? Ja nie mam pretensji do tego, abym był jasnowidzem. Toteż wczoraj uplanowałem opowiadanie tych wszystkich historii jedynie po to, aby się przekonać, czy obudzimy w pani i w panu de Clagny jaki wyrzut... Och! Niech się pani

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz