Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Historia Diny, bohaterki Muzy z zaścianka, jest opowieścią smutną.
Piękna i utalentowana kobieta nie znajduje szczęścia u boku męża, dlatego wplątuje się w romans z paryskim dziennikarzem. Przenosi się do stolicy Francji, gdzie pragnie robić karierę i żyć pełnią życia. Czy odnajdzie tam swoje miejsce na ziemi? Jak potoczą się jej losy?
Historia zainspirowana losami George Sand jest częścią Scen z życia prywatnego cyklu Komedia ludzka.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Tak — rzekła pani de La Baudraye — Londyn jest stolicą sklepów i spekulacji, tam robi się rząd. Arystokracja spotyka się tam jedynie na sześćdziesiąt dni, wymienia hasła, rzuca okiem do kuchni rządowej, odbywa przegląd córek na wydaniu i pojazdów na sprzedaż, mówi sobie dzień dobry i zabiera się rychło z powrotem: jest tak mało zabawna, iż nie znosi sama siebie dłużej niż przez tych kilka dni zwanych sezonem.
— Toteż w „przewrotnym Albionie” Constitutionela — wykrzyknął Lousteau, chcąc konceptem powściągnąć ten potok słów — zdarza się spotkać czarujące kobiety we wszystkich okolicach królestwa.
— Ale też te angielskie „czarujące kobiety”! — odparła pani de La Baudraye z uśmiechem. — Pozwolą panowie, że ich przedstawię mojej matce — rzekła, widząc zbliżającą się panią Piédefer.
Dopełniwszy prezentacji dwóch lwów szkieletowi roszczącemu sobie pretensje do miana kobiety, a zwanemu panią Piédefer — wielkie, suche ciało, twarz popryszczona, zęby podejrzane, malowane włosy — Dina zostawiła paryżanom na jakiś czas swobodę.
— I cóż — spytał Kajetan dziennikarza — co pan myśli?
— Myślę, że najgenialniejsza kobieta Sancerre jest po prostu najgadatliwszą — odparł Lousteau.
— Kobieta, która chce pana zrobić posłem...! — wykrzyknął Kajcio — istny anioł!...
— Przepraszam, zapomniałem, że pan się w niej kocha — odparł Lousteau. Wybacz cynizm takiego starego ladaco jak ja. Niech pan spyta Bianchona, ja nie mam już iluzji, mówię rzeczy, jak są. Ta kobieta z pewnością wysuszyła matkę jak kuropatwę wystawioną na zbyt silny ogień...
Młody Boirouge znalazł sposobność, aby powtórzyć pani de La Baudraye złośliwość felietonisty. Przy obiedzie, który był obfity, jeżeli nie wystawny, kasztelanka starała się mówić mało: wstrzemięźliwość ta zdradziła niedyskrecję Kajcia. Stefan silił się odzyskać łaski, ale wszystkie uprzejmości Diny zwróciły się do Bianchona. Jednakże w ciągu wieczora baronowa stała się znów uprzejma dla dziennikarza. Czyście nie zauważyli, ile wielkich podłości popełnia się dla małych rzeczy? Toteż ta szlachetna Dina, która nie chciała zniżyć się do kompromisu z głupstwem, która wiodła w prowincjonalnej dziurze straszliwe życie walk, zdławionych buntów, nieznanej nikomu poezji, która, aby się oddalić od Stefana, wdrapała się na najbardziej wyniosłą i urwistą skałę wzgardy i nie byłaby z niej zstąpiła, widząc tego fałszywego Byrona żebrzącego u jej stóp przebaczenia, osunęła się nagle z tej wysokości, myśląc o swoim albumie. Pani de La Baudraye popadła w manię autografów: posiadała podłużny tom, który tym bardziej zasługiwał na swą nazwę album, ile że dwie trzecie kartek były białe. Baronowa de Fontaine, której go posłała na trzy miesiące, uzyskała z wielkim trudem jeden wiersz Rossiniego, sześć taktów Meyerbeera, cztery wiersze, które Wiktor Hugo wpisuje we wszystkich albumach, strofę Lamartina, żarcik Bérangera, Calypso nie mogła się pocieszyć po odjeździe Ulissa, napisane ręką George Sand, słynne wiersze o parasolu Scribe’a, zdanie Karola Nodier, linię widnokręgu Juliusza Dupré, podpis Dawida d’Angers, trzy nuty Hektora Berlioza. Pan de Clagny zebrał w czasie pobytu w Paryżu piosenkę Lacenaire’a (bardzo poszukiwany autograf), dwa wiersze Fieschiego i nadzwyczaj krótki list Napoleona, wszystkie trzy naklejone na welin albumu. Pan Gravier w czasie jakiejś podróży zdobył podpisy wielkości teatralnych: pań Mars, Georges, Taglioni i Grisi, oraz Fryderyka Lemaître, Monrose’a, Bouffégo, Rubiniego, Lablache’a, Nourita i Arnala; znał bowiem kółko starych kawalerów zasiedziałych, jak się wyrażali, w seraju, którzy postarali mu się o te zdobycze. Ten początek kolekcji był dla Diny tym szacowniejszy, ile że ona jedna na przestrzeni dziesięciu mil posiadała album. Od dwóch lat wiele młodych osób postarało się o albumy, w których przyjaciele i znajomi wpisywali zdania mniej lub więcej pocieszne. O wy, którzy trawicie życie na zbieraniu autografów, ludzie szczęśliwi i pierwotni, Holendrzy zakochani w tulipanach, wytłumaczycie Dinę, kiedy, obawiając się, iż nie zdoła zatrzymać gości dłużej niż dwa dni, poprosiła Bianchona, aby wzbogacił jej skarb, wpisując kilka wierszy w album, które mu podała.
Lekarz przyprawił o śmiech Stefana, pokazując mu na pierwszej stronie tę myśl:
Co czyni lud tak niebezpiecznym, to poczucie, iż posiada w kieszeni rozgrzeszenie na wszystkie swoje zbrodnie.
J. B. de Clagny.
— Poprzyjmy tego człowieka dość odważnego, aby bronić sprawy monarchii — rzekł Stefanowi do ucha uczony elew Despleina. I Bianchon napisał pod spodem:
To, co różni Napoleona od woziwody, istnieje jedynie dla Społeczeństwa, niczym jest dla Natury. Toteż demokracja, buntując się przeciw nierówności stanów, odwołuje się bez przerwy do Natury.
H. Bianchon.
— Oto bogacze — wykrzyknęła Dina zdumiona — wydobywają z kieszeni sztukę złota, jak biedni wyciągają grosz... Nie wiem — rzekła, zwracając się do Stefana — czy to nie będzie nadużyciem praw gościnności, poprosić pana o kilka strof...
— Och, pani, za wiele zaszczytu!... Bianchon jest wielkim człowiekiem, ale ja jestem zbyt mało znany!... Za dwadzieścia lat nazwisko moje będzie trudniejsze do wytłumaczenia niż nazwisko pana prokuratora, którego myśl wpisana w pani albumie zdradzi niezawodnie jakiegoś nieznanego Monteskiusza. Zresztą trzeba by mi co najmniej całej doby, aby zaimprowizować jakąś bardzo gorzką medytację; umiem malować jedynie to, co czuję...
— Chciałabym, aby pan poprosił o dwa tygodnie — rzekła uprzejmie pani de La Baudraye, podając album — miałabym pana dłużej.
Nazajutrz o piątej rano goście zamku Anzy byli na nogach; mały de La Baudraye narządził dla paryżan polowanie; nie tyle dla ich przyjemności, ile przez próżność właściciela: rad był oprowadzić ich po swoich lasach i pokazać im tysiąc dwieście hektarów błoń, które zamierzał uprawić. Przedsięwzięcie to wymagało jakich stu tysięcy franków, ale mogło podnieść dochód Anzy z trzydziestu na sześćdziesiąt tysięcy.
— Czy pan wie, czemu prokurator nie chciał z nami iść na polowanie? — rzekł młody Boirouge do pana Gravier.
— Przecież mówił, ma dziś rozprawę — odparł poborca.
— I pan w to wierzy? — odparł Kajcio. — Otóż papa powiedział mi dzisiaj: „Nierychło doczekacie się dziś pana Lebas, pan de Clagny prosił, aby go zastąpił w trybunale”.
— Och, och! — rzekł Gravier, którego fizjonomia zmieniła się — A pan de La Baudraye dziś właśnie miał jechać do Bourges!
— Ale czemuż pan się miesza do tego? — rzekł Horacy Bianchon do Kajetana.
— Horacy ma słuszność — rzekł Lousteau. — Nie rozumiem, po co się tak zajmujecie jedni drugimi, tracicie czas na niczym.
Horacy Bianchon spojrzał na Stefana Lousteau, jak gdyby chcąc mu powiedzieć, że złośliwości felietonowe, dziennikarskie koncepty spłyną w Sancerre niezrozumiane. Skoro doszli do gąszczu, pan Gravier pozwolił dwóm sławnym ludziom i Kajetanowi zapuścić się weń pod opieką leśnego.
— Zaczekajmy na filanca — rzekł Bianchon, skoro myśliwi znaleźli się na polanie.
— He, he, jeżeli pan jesteś wielkim człowiekiem w medycynie — odparł Kajcio — jesteś za to głębokim ignorantem co do życia prowincji. Czekać na pana Gravier?... ależ on pędzi jak zając mimo swego pulchnego brzuszka; jest teraz o dwadzieścia minut od Anzy... — Kajcio dobył zegarka. — Brawo, przybędzie na czas.
— Gdzie?...
— Do zamku na śniadanie — odparł Kajcio. — Czy myślicie, że byłbym spokojny, gdyby pani de La Baudraye została sama z panem de Clagny? Teraz jest ich dwóch, będą się pilnowali, Dina będzie pod dobrą strażą.
— Ho, ho! Zatem pani de La Baudraye jeszcze namyśla się z wyborem? — rzekł Lousteau.
— Mama tak przypuszcza; co do mnie, boję się, czy pan de Clagny nie otumanił w końcu pani de La Baudraye. Jeżeli zdołał jej ukazać w swoim mandacie jakieś perspektywy na tekę ministra, wówczas jego krecia skóra, jego straszliwe ślepia, rozczapirzone kudły, głos ochrypłego drabanta, chudość pokątnego poety, łatwo mogą się zmienić w uroki Adonisa. Jeżeli Dina ujrzy w panu de Clagny generalnego prokuratora, może się w nim dopatrzyć ładnego chłopca. Wymowa ma wielkie przywileje. Zresztą pani de La Baudraye jest ambitna, Sancerre obrzydło jej, marzy o wielkościach paryskich.
— Ale cóż pan ma w tym za interes — rzekł Lousteau — jeżeli kocha prokuratora... Aha! Przypuszczasz, młodzieńcze, że go nie będzie kochała długo, i masz nadzieję zostać jego następcą...
— Wy, panowie — rzekł Kajetan — spotykacie w Paryżu tyle rozmaitych kobiet, ile jest dni w roku. Ale w Sancerre, gdzie nie ma ich ani sześciu i gdzie z tych sześciu pięć ma dzikie pretensje do cnoty, skoro najpiękniejsza z nich trzyma człowieka swymi wzgardliwymi spojrzeniami na taki dystans, jakby była księżniczką krwi, wolno jest młodemu człowiekowi starać się odgadnąć sekrety tej kobiety, wówczas będzie zmuszona się z nim liczyć.
— To się nazywa tutaj liczyć się — rzekł, uśmiechając się, dziennikarz.
— Przypuszczam u pani de La Baudraye zbyt wiele dobrego smaku, alby uwierzyć, iż może się interesować tą małpą — rzekł Horacy Bianchon.
— Horacy — rzekł dziennikarz — słuchaj, uczony tłumaczu natury ludzkiej, zastawmy pułapkę panu prokuratorowi: oddamy przysługę naszemu przyjacielowi Kajciowi i uśmiejemy się. Nie lubię prokuratorów.
— Masz słuszne przeczucie swego losu — rzekł Horacy. — Ale co masz na myśli?
— Ot, opowiedzmy po obiedzie parę historyjek o kobietach przydybanych przez mężów, zabitych, zamordowanych wśród straszliwych okoliczności. Zobaczymy, jaką minę zrobią pani de La Baudraye i pan de Clagny.
— Niezła myśl — rzekł Bianchon — niepodobna, aby jedno z nich nie zdradziło się jakim gestem lub słowem.
— Znam — rzekł Lousteau, zwracając się do Kajetana — pewnego redaktora, który, aby uniknąć smutnego losu, zamieszcza w swoim dzienniku same historie, w których kochankowie są spaleni, posiekani, utłuczeni w moździerzu, poćwiartowani; kobiety ugotowane, upieczone, usmażone. Znosi następnie żonie te straszne historie w nadziei, iż będzie mu wierna ze strachu; jako skromny mąż zadowala się tą deską ratunku. „Widzisz, kochanie, dokąd prowadzi najlżejszy błąd!” mówi, parafrazując Arnolfa ze Szkoły żon.
— Pani de La Baudraye jest zupełnie niewinna, młodzieńcowi w oczach się dwoi — rzekł Bianchon. — Stara Piédefer wydaje mi się nadto nabożna, aby zapraszać do Anzy kochanka córki. Pani de La Baudraye musiałaby oszukać matkę, męża, pokojówkę swoją i pokojówkę matki; to za wiele pracy, stanowczo.
— Znajdziemy przecież jakąś jedną, dwie historyjki zdolne przyprawić Dinę o drżenie — rzekł Lousteau. — Młody człowieku i ty, Bianchon, proszę was o zachowanie poważnej miny, okażcie się dyplomatami, swobodnie, bez afektacji, śledźcie, niby nie zwracając uwagi, oblicze dwojga występnych, rozumiecie?... spod oka albo w lustrze, ukradkiem. Rano będziemy polować na zająca, wieczór na prokuratora.
Wieczór zaczął się tryumfalnie dla Stefana, który oddał kasztelance album zawierający tę elegię:
Spleen
Stefan Lousteau
Wrzesień 1836, w zamku Anzy
— I pan ułożył te wiersze od wczoraj?... — wykrzyknął prokurator niedowierzająco.
— Och, mój Boże, tak, w czasie polowania, ale też znać to aż nadto! Byłbym pragnął sklecić dla pani coś lepszego.
— Wiersze są prześliczne — rzekła Dina, wznosząc oczy ku niebu.
— To wyraz uczuć, na nieszczęście zbyt prawdziwych — odparł Lousteau z wyrazem głębokiego smutku.
Każdy domyśla się, iż dziennikarz przechowywał te wiersze w pamięci co najmniej od dziesięciu lat, natchnęła mu je bowiem za Restauracji trudność wybicia się. Pani de La Baudraye spojrzała na Stefana ze współczuciem, jakie budzą niedole geniuszu, a pan de Clagny, który podchwycił to spojrzenie, uczuł w sercu nienawiść do tego fałszywego Chorego młodziana11. Zasiadł do triktraka z proboszczem. Młody Boirouge nadzwyczaj skwapliwie przyniósł graczom lampę, tak iż pełne światło padało na panią de La Baudraye, która wzięła robótkę; ubierała koszyk na papiery wiórami z łoziny. Trzej spiskowcy ugrupowali się dokoła.
— Dla kogo ten ładny koszyczek? — rzekł dziennikarz. — Na jakąś loterię dobroczynną?
— Nie — odparła — dobroczynność przy dźwiękach trąb wydaje mi się zbyt afektowana.
— Jest pan bardzo niedyskretny — rzekł pan Gravier.
— Czy jest w tym
Uwagi (0)