Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Tu pan Riach szepnął mu słów parę.
— Całkiem słusznie, mości panie — ozwał się kapitan, a potem znów do mnie. — Trzeba ci wiedzieć, Dawidzie, że ten człowiek ma trzos pełen złota, a daję ci słowo, że i tobie z tego coś się dostanie.
Odrzekłem, że spełnię jego życzenie, choć doprawdy ledwie głos mogłem z siebie dobyć. Wtedy on dał mi klucz do skrzyni ze spirytusem i zacząłem z wolna wracać do czatowni. Cóż miałem czynić? Tamci byli łotrami i złodziejami; oni to wykradli mnie z ojczyzny; oni zabili biednego Ransome’a — miałemże jeszcze przyświecać nowemu morderstwu? Ale z drugiej strony stawała nader wyraźnie przede mną groza śmierci; albowiem cóż mógł poradzić chłopczyna wraz z jednym mężczyzną, choćby nawet byli zażarci jako lwy, przeciwko całej czeladzi okrętowej?
Jeszczem to sobie rozważał tak i owak, nie mogąc dojść do jasnego wniosku, gdy wszedłem do czatowni i wzrok mój padł na jakobitę, co siedząc pod lampą spożywał wieczerzę — wówczas w jednej chwili zrodziło się we mnie postanowienie. Nie przypisuję sobie z niego chluby; nie wynikło to z jakowejś rozwagi, ale stało się jak gdyby odruchowo, że podążyłem wprost do stołu i złożyłem dłoń na ramieniu nieznajomego.
— Czy waszmość chcesz być zabity? — odezwałem się.
Skoczył na równe nogi i spojrzał na mnie wzrokiem tak wyraźnie pytającym, jak gdyby przemawiał.
— O! — zawołałem. — Wszyscy oni tu są mordercami; cały okręt jest ich pełny! Dopiero zamordowali chłopaka! Teraz kolej na waszmości!
— Tak, tak! — rzecze ów. — Ale jeszcze mnie nie dostali w swoje ręce! — po czym spojrzał na mnie z ciekawością. — Staniesz aść107 po mojej stronie?
— Tak! Stanę! — zawołałem. — Nie jestem rzezimieszkiem, ani też (przynajmniej dotąd) zabójcą. Stanę z waszmością.
— I owszem — rzecze ów — jakże więc aści na imię?
— Dawid Balfour — odpowiedziałem, a potem, mniemając, że człowiek w tak wytwornej odzieży pewnie lubuje sobie w ludziach wytwornych, dodałem. — Z Shaws.
Ani mu na myśl nie przyszło, by nie dawać mi wiary, bo Szkoci z gór nawykli już widzieć możnych ludzi stanu ślacheckiego w wielkiej nędzy, ale ponieważ sam nie posiadał własnego majątku, słowa moje podrażniły w nim wielce dziecinną próżność, jaką się odznaczał.
— Moje miano jest Stewart108 — rzekł, prostując się. — Zową mnie Alan Breck. Nazwisko królewskie samo przez się wystarcza, choć noszę je po prostu i nie przyczepiam do niego nazwy jakiegoś tam śmietnika folwarcznego.
I wypaliwszy mi tę naganę, jak gdyby to była rzecz pierwszej wagi, zabrał się do obejrzenia naszej warowni.
Czatownia była bardzo mocno budowana, by mogła się oprzeć uderzeniom bałwanów. Z pięciu jej otworów jedynie okno w suficie i dwoje drzwi były na tyle szerokie, że mógł się przez nie człowiek dostać do wnętrza. Poza tym drzwi można było zatarasować: były one z tęgiego drzewa dębowego, dawały się przesuwać w żłobkach, a przy tym opatrzone były hakami, tak iż można je było trzymać w miarę potrzeby bądź otwarte, bądź zamknięte. Jedne, które były już zamknięte, zabezpieczyłem w ten sposób, ale gdym już miał zasunąć i drugie, Alan mnie powstrzymał.
— Dawidzie — ozwał się — jestem na tyle śmiały, że nazywam waćpana po imieniu Dawidem, bo nie mogę sobie przypomnieć nazwiska aścinego majątku... te drzwi, póki otwarte, stanowić będą najlepszy z mych szańców.
— Wszelakoż lepiej byłoby je zamknąć! — mówię na to.
— Nie, nie, Dawidzie — odpowiedział. — Sam widzisz, że mam tylko jedno oblicze; atoli dopóki te drzwi będą otwarte, a moja twarz będzie ku nim zwrócona, większość mych nieprzyjaciół znajdować się będzie przede mną, gdzie zawsze mieć ich sobie życzę.
Potem dał mi kordelas (których tam było kilka, oprócz broni palnej), a wybrał go po starannym zbadaniu całej zawartości skrzyni, przy czym trząsł głową i powiadał, że nigdy w życiu nie widział gorszego oręża; następnie zaś posadził mnie za stołem, gdzie położył rożek z prochem, workiem kul i wszystkimi pistoletami, które kazał mi nabijać.
— A powiem ci, że będzie to lepsze zajęcie — mówił — dla szlachcica zacnego rodu niż szorowanie talerzy i nalewanie wódki jakowymś smoluchom i wycieruchom okrętowym.
To rzekłszy, stanął pośrodku, obrócony twarzą ku drzwiom i dobywszy wielkiego swego pałasza, jął nim machać, próbując miejsca, gdzie miał szermować orężem.
— Muszę stać kołkiem na jednym miejscu — rzekł, potrząsając głową — i szkoda! Nie da to mi pola do rozwinięcia mej pomysłowości, która wżdyć109 jest najlepszą obroną. Ty zaś teraz nabijaj tylko wciąż pistolety i uważaj na mnie.
Odpowiedziałem, że będę tuż na każde jego słowo. Pierś mi się ściskała, usta zaschły, światło ciemniało mi w oczach; myśl o gromadzie, która niebawem spaść miała na nas, nadała drżące tętno memu sercu; a morze, którego plusk słyszałem dokoła brygu, morze, do którego, jak mi się zdawało, jutro wrzucą moje zwłoki, dziwnie jakoś działało na mą duszę.
— Przede wszystkim — rzekł Alan — ilu ich jest przeciwko nam?
Zliczyłem ich co do jednego, ale w głowie miałem taki zamęt, że musiałem liczyć powtórnie.
— Piętnastu — oznajmiłem.
Alan gwizdnął.
— Dobrze — rzekł — na to nie można poradzić. A teraz chodź za mną. Moją rzeczą jest obsadzić te drzwi, gdzie zajmę się walką najcięższą. Do tej nie wolno ci się wtrącać. Pamiętaj, żebyś nie strzelał w tę stronę, chyba, że oni mnie zwalą, boć ja wolę mieć dziesięciu wrogów przed sobą niż jednego przyjaciela takiego jak ty, co mi będzie w plecy trzaskał z pistoletów.
Powiedziałem, że istotnie nie jestem tęgim strzelcem.
— Bardzo to dzielnie z twej strony, że się przyznajesz! — zawołał, przejęty wielkim podziwem dla mej szczerości. — Wielu szlacheckich gagatków nie odważyłoby się na takie powiedzenie.
— Następnie, mości panie — powiadam — za waćpanem są też drzwi, przez które oni mogą się włamać.
— Tak — odrzekł — to właśnie też należy do twych obowiązków. Skoro nabijesz pistolety, musisz wygramolić się na tamto łóżko, gdzie możesz ręką oprzeć się na oknie, a jeżeli który z nich dobierać się będzie do drzwi, masz strzelać. Ale na tym nie koniec. Pozwól, że zrobię z ciebie choć kawał wojaka, Dawidzie. Czego masz jeszcze pilnować?
— Jeszcze zostało okno w suficie — odpowiedziałem. — Alić, mości Stewarcie, musiałbym mieć oczy z dwóch stron, by uważać na oba okna, bo gdy twarzą spoglądam w jeden, to do drugiego odwrócony jestem plecami.
— Święta prawda — powiada Alan. — Ale czy to nie masz uszu?
— Ma się rozumieć! — zawołałem. — Przecież posłyszę wybijanie szyby.
— Masz nieco oleju w głowie — rzekł Alan burkliwie.
Ale czas zawieszenia broni miał się już ku końcowi. Tamci, których zostawiłem na pokładzie, czekali i czekali na moje przybycie, aż wreszcie się zniecierpliwili; i zaledwie Alan domówił słów ostatnich, gdy w otwartych drzwiach ukazała się twarz kapitana.
— Stój! — zawołał Alan, mierząc w niego końcem pałasza.
Kapitan stanął też istotnie, jednakowoż ani mrugnął okiem, ani też nie cofnął się wstecz.
— Gołym pałaszem na mnie? — odezwał się. — Dziwna to odpłata za moją gościnność.
— Czy mię asan widzisz? — rzekł Alan. — Pochodzę z królów, nazwisko mam królewskie. Dąb jest moim herbem. Czy widzisz mój pałasz? Rozpłatał on więcej łbów whigamorskich, niż asan masz palców u nóg obu. Przywołaj sobie waszmość w odwodzie całe swoje tałatajstwo i napadaj! Im prędzej rozpocznie się bitka, tym prędzej zakosztujecie smaku tej stali w swoich bebechach.
Kapitan nie odpowiedział nic Alanowi, tylko spojrzał na mnie strasznym wzrokiem.
— Dawidzie! — wymówił. — Ja ci to popamiętam! — a dźwięk jego głosu przeszył mnie jakowymś zgrzytem. Za chwilę kapitana już nie było.
— A teraz — rzekł Alan — niech ręka przychodzi w pomoc twej głowie, bo już trzeba jąć się dzieła.
To rzekłszy, wyciągnął sztylet, który trzymał w lewej ręce na wypadek, gdyby mu wytrącono pałasz. Ja ze swej strony wydrapałem się na tapczan, mając garść pełną pistoletów, a głowę nieco ociężałą, i otwarłem okno, przy którym miałem czatować. Mogłem stąd objąć wzrokiem tylko niewielką część pokładu, co dla naszych celów było jednak zupełnie dostateczne. Morze już się wygładziło, a wiatr był równomierny i nie szamotał żaglami, tak iż na okręcie panowała wielka cisza, w której miałem tę pewność, iż słyszę pomruk jakichś głosów. W jakiś czas później na pokładzie rozległ się brzęk stali, z którego wymiarkowałem, że wydobywano tam kordelasy, a jeden z nich upadł; po czym znów nastało milczenie.
Nie wiem, czy to, co przeżywałem, należy nazwać bojaźnią; ale serce mi biło jak u ptaszęcia, prędko a jednocześnie cichuśko, a na oczach miałem jakowąś mgłę, która powracała ustawicznie, mimo że ścierałem ją wciąż z powiek. Co się tyczy nadziei, tom nie posiadał jej zgoła, a jeno władła110 mną czarna rozpacz i coś jakby gniew przeciwko całemu światu, wzniecając we mnie pragnienie, by sprzedać życie tak drogo, na ile mię tylko stać było. Pamiętam, że próbowałem się modlić, ale sam ów tętent w mej głowie, podobien111 biegnącemu człowiekowi, nie pozwalał mi myśleć o słowach; najgorętszym mym pragnieniem było, żeby rozpocząć tę bitwę i raz już z nią skończyć.
Rozpoczęła się całkiem znienacka: najpierw rozległ się tętent stóp i wrzawa, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk Alana i szczęk razów pałasza, niebawem zaś ktoś zawrzasnął, jak gdyby był raniony. Obejrzawszy się przez ramię poza siebie, ujrzałem pana Shuana, stojącego w drzwiach i rąbiącego się z Alanem na pałasze.
— To ten, który zabił chłopaka! — zawołałem.
— Pilnuj swego okna! — rzekł Alan, a gdym wracał na własne stanowisko, dostrzegłem, że jego pałasz przeszył właśnie na wskroś ciało sztormana.
Nakaz, bym pilnował własnego zadania, nie był bynajmniej za wczesny, bo ledwo przytknąłem znów głowę do okna, już pięciu ludzi, dźwigając jedną z zapasowych rej112, którą mieli walić jak taranem, przebiegło przede mną i zabrali się do rozbijania drzwi. Jeszcze nigdy przedtem nie strzelałem z pistoletu, nawet nie często i z rusznicy, a już nigdy do bliźniego. Ale trzeba było to uczynić — teraz lub nigdy... Toteż właśnie, gdy owi podnosili reję, krzyknąłem:
— Naści wam! — i strzeliłem w ich środek.
Widocznie trafiłem jednego z nich, bo wrzasnął i cofnął się o krok, a reszta zatrzymała się, jak gdyby nieco stropiona. Zanim mieli czas ochłonąć, posłałem im drugą kulkę nad głowami, a za trzecim strzałem cała gromadka porzuciła reję i rozbiegła się na wszystkie strony.
Wówczas obejrzałem się znów na izbę. Całe jej wnętrze było pełne dymu od mych strzałów, tak jak uszy miałem pełne ich wstrząsającego huku. Alan wszakże stał jak przedtem, tylko pałasz ociekał mu krwią aż do rękojeści, a on sam tak był nadęty triumfem i przybrał tak wyniosłą postawę, iż wydawał się niezwyciężony. Tuż przed nim na ziemi, na dłoniach i kolanach wsparty, spoczywał pan Shuan; krew buchała mu z ust i osuwał się z wolna coraz niżej, a twarz miał straszną i pobladłą. W sam raz, gdym spoglądał, jeden z tych, co byli poza nim, pochwycił go za pięty i wyciągnął jego cielsko poza czatownię. Przypuszczam, że w czasie tego musiał zemrzeć.
— Macie tu jednego ze swych wigów! — krzyknął Alan, po czym zwróciwszy się do mnie, zapytał, czym sprawił wielką rzeź. Odpowiedziałem, żem ugodził jednego i to, jak sądzę, kapitana.
— A ja dokonałem dwóch — rzecze on na to. — No, ale jeszcze nie dość krwi się upuściło; oni tu zaraz wrócą. Wracaj na swój posterunek, Dawidzie. Był to tylko przedsmak biesiady.
Usadowiłem się znów na swym stanowisku, naładowałem trzy wystrzelone pistolety i natężyłem zarówno słuch, jako też wzrok.
Nasi nieprzyjaciele prowadzili rozmowę nieopodal na pokładzie i to tak głośno, że pomimo pluskotu fal morskich dosłyszałem kilka słów.
— To Shuan tak sprawę pokpił — mówił jeden.
A drugi mu na to:
— Sza, chłopie! Otrzymał ci on113, czego chciał.
Zaraz potem głosy przeszły w ten sam pomruk, co poprzednio, jeno że teraz przeważnie przemawiała jedna tylko osoba, jak gdyby wyłuszczając jakiś plan, a inni po kolei odpowiadali mu zwięźle, jak gdyby odbierając rozkazy. To mię upewniło, że oni znów powracają, o czym natychmiast zawiadomiłem Alana.
— O to właśnie winniśmy Boga prosić — rzekł mi na to. — Jeżeli nie zdołamy w nich wzbudzić dostatecznej niechęci do zadawania się z nami i uporać się z nimi należycie, to ani ty, ani ja nie będziemy mogli zmrużyć oka. Ale zważ, że tym razem oni się wezmą poważnie do rzeczy.
Wobec tego miałem w pogotowiu pistolety i nic mi nie pozostało, jak tylko czekać i nadsłuchiwać. Dopóki trwała utarczka, nie miałem czasu myśleć o lęku, ale teraz, gdy wokoło znów panowała cisza, umysł mój jeno tym był zaprzątnięty. Myśl o srogich słowach i zimnej stali nie odstępowała ode mnie; a gdy naraz posłyszałem skradające się kroki oraz szelest odzieży ludzkiej pod ścianą czatowni i poznałem, że napastnicy zajmują w ciemności swe stanowiska, miałem na tyle przytomności, żem krzyknął głośno.
Wszystko to się
Uwagi (0)