Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖
Życie Henryka Brulard to powieść opublikowana w 1890 roku autorstwa Stendhala o charakterze autobiograficznym.
Henryk Brulard to jeden z licznych pseudonimów pisarza. Akcja rozpoczyna się refleksją głównego bohatera nad życiem w obliczu zbliżających się pięćdziesiątych urodzin (w rzeczywistości Stendhal miał wtedy już 52 lata). Zastanawia się nad wzorcem życia mężczyzny, nad publiczną karierą (której również sam doświadczył), a także uwikłaniem w związki z kobietami. W tym kontekście Stendhal wspomina swoją matkę, która zmarła, gdy on miał zaledwie siedem lat. Powieść przywołuje nie tylko różne wydarzenia z życia twórcy, lecz także jest jego pogłębioną refleksją nad życiem.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze – uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Życie Henryka Brulard - Stendhal (książka czytaj online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Pan Durand
Nie pamiętam absolutnie, w jaki sposób wyzwoliłem się spod tyranii księdza Raillane. Ten łajdak powinien był ze mnie zrobić doskonałego jezuitę, godnego następcę mego ojca, lub też plugawego żołdaka, dziwkarza i knajpiarza. Temperament mój byłby, jak u Fieldinga, absolutnie przesłonił plugastwo. Byłbym tedy jedną lub drugą z owych sympatycznych figur, gdyby nie przekochany dziadek, który bezwiednie udzielił mi swego kultu Horacego, Sofoklesa, Eurypidesa i wykwintnej literatury. Szczęściem, gardził wszystkimi dwornymi pisarzami współczesnymi, nie zatruto mnie tedy Marmontelem, Doratem i innym świństwem. Nie wiem czemu, zaznaczał on na każdym kroku swój szacunek dla księży, którzy w istocie budzili w nim wstręt jak coś niechlujnego. Widząc ich zadomowionych w swoim salonie przez córkę swoją, Serafię, i przez mego ojca, był dla nich bardzo grzeczny, jak dla wszystkich. Aby mówić o czymś, mówił o literaturze, na przykład o pisarzach duchownych, mimo że ich nie lubił. Ale ten człowiek tak grzeczny z największym trudem mógł ukryć głęboki wstręt, jaki budziła w nim ich ciemnota. „Jak to, nie znają nawet księdza Fleury, swego historyka!” Usłyszałem jednego dnia ten wykrzyknik, który pomnożył moje zaufanie do dziadka.
Odkryłem rychło potem, że dziadek spowiadał się nader rzadko. Był raczej bardzo grzeczny wobec religii niż wierzący. Byłby dewotem, gdyby mógł uwierzyć, że odnajdzie w niebie córkę swoją Henrykę (książę de Broglie powiadał: „Mam uczucie, że córka moja jest w Ameryce”), ale był tylko smutny i milczący. Z chwilą gdy ktoś przyszedł, przez grzeczność mówił i opowiadał anegdotki.
Może ksiądz Raillane zmuszony był się kryć, nie chcąc zaprzysiąc cywilnej konstytucji kleru. Jak bądź się rzeczy miały, zniknięcie jego było dla mnie wydarzeniem największej wagi, a nic z tego nie pamiętam.
Oto ułomność mojej pamięci, czego mam wiele przykładów od owych trzech lat, kiedy na terasie San Pietro in Montorio (Janiculum) przyszła mi wspaniała myśl, że dochodzę pięćdziesiątki i że byłby czas myśleć o odjeździe, przedtem zaś sprawić sobie wielką przyjemność popatrzenia chwilę wstecz. Nie pamiętam nic z epok lub momentów, w których czułem zbyt żywo. Jedną z przyczyn, dla których uważam się za odważnego, jest to, że przypominam sobie zupełnie ściśle najdrobniejsze okoliczności pojedynków, jakie miałem. W wojsku, kiedy deszcz padał i kiedy maszerowałem w błocie, odwaga ta była ledwo wystarczająca; ale kiedy nie przemokłem poprzedniej nocy i kiedy koń nie ślizgał się pode mną, najryzykowniejsza śmiałość była dla mnie, dosłownie, prawdziwą przyjemnością. Moi rozsądni koledzy robili się poważni i bladzi albo, przeciwnie, bardzo czerwoni: Mathis stawał się weselszy, a Farine rozsądniejszy. To tak jak obecnie: nie myślę nigdy o możliwości of wanting of a thousand franc36, co mi się zdaje wszakże dominującą ideą, główną myślą przyjaciół w moim wieku, posiadających dobrobyt, od którego ja jestem daleko (na przykład panowie Besan[çon], Colomb etc.). Ale schodzę na manowce. Wielką trudnością pisania tego pamiętnika jest to, że mam i mogę spisać wiernie jedynie wspomnienia odnoszące się do epoki, którą trzymam niejako za włosy; na przykład chodzi teraz o czasy, oczywiście mniej nieszczęśliwe, które spędziłem pod panem Durand.
Był to człowiek może czterdziestopięcioletni, gruby i okrągły we wszelkim rozumieniu. Miał dużego, osiemnastoletniego syna, bardzo miłego, którego podziwiałem z daleka i który później, zdaje mi się, kochał się w mojej siostrze. Ten pan Durand nie miał w sobie nic z jezuity; co więcej, był grzeczny, ubrany możliwie najskromniej, ale zawsze schludnie. Po prawdzie nie umiał ani słowa po łacinie, ale ja nie umiałem także: nie była to rzecz, o którą moglibyśmy się poróżnić.
Umiałem na pamięć Selectae e profanis, a zwłaszcza historię o Androklesie i jego lwie; umiałem też Stary Testament, może trochę z Wergilego i Korneliusza Neposa. Ale gdyby mi przesłano wypisany po łacinie urlop tygodniowy, nie zrozumiałbym nic. Nieszczęsna łacina pisana przez współczesnych (De Viris illustribus, mówiące o Romulusie, którego bardzo wielbiłem) była dla mnie niezrozumiała. Otóż z panem Durand było tak samo; umiał na pamięć autorów, których wykładał od dwudziestu lat, ale kiedy dziadek spróbował parę razy poradzić się go o jakieś trudne miejsce w Horacym nieobjaśnione przez pana Jean Bond (rozkoszowałem się tym słowem: w tym bezmiarze nudy cóż to była za uciecha pośmiać się z jambon37), pan Durand nie rozumiał nawet, o co chodzi.
Tak więc metoda była opłakana; gdybym zechciał, nauczyłbym łaciny w półtora roku chłopca przeciętnych zdolności. Ale czy to było nic gryźć tę wściekłą łacinę dwie godziny rano i trzy godziny wieczór? To wielkie pytanie. (Około roku 1819 nauczyłem angielskiego w dwadzieścia sześć dni pana Antonio Clerichetti z Mediolanu, który męczył się ze skąpym ojcem. Trzydziestego dnia sprzedał księgarzowi swój przekład badania księżnej Walii (Karoliny Brunszwickiej), wielkiej k...y, której jej mąż, król i mający do wydania miliony, nie mógł dowieść, że zrobiła go tym, czym jest dziewięćdziesięciu pięciu mężów na stu38.
Zatem absolutnie nie pamiętam wydarzenia, które mnie rozdzieliło z księdzem Raillane.
Po mękach każdej godziny, owocu tyranii tego niegodziwego jezuity, widzę się nagle u mego kochanego dziadka, sypiam w gabineciku w kształcie trapezu przylegającym do jego sypialni i biorę lekcje łaciny od poczciwego Durand, który przychodził, o ile mi się zdaje, dwa razy dziennie, od dziesiątej do jedenastej i od drugiej do trzeciej. Moja rodzina przestrzegała zawsze ściśle zasady, aby mi nie dozwalać zetknięcia „z dziećmi z gminu”. Ale lekcje z panem Durand odbywały się w obecności mego kochanego dziadka, w zimie w jego sypialni w punkcie M, w lecie w wielkim salonie koło terasy, w M’, czasami w M”, przedpokoju, przez który się prawie nigdy nie przechodziło.
Wspomnienie tyranii Raillane’a przejmowało mnie grozą aż do roku 1814; w tej epoce w przybliżeniu straciłem je z pamięci; wydarzenia Restauracji pochłonęły całą moją zgrozę i moje obrzydzenie. Jedynie te ostatnie uczucia budzą we mnie wspomnienia pana Durand w domu; cierpiałem bowiem jego lekcje także i w Szkole Centralnej, ale wtedy byłem szczęśliwy, przynajmniej w porównaniu: zaczynałem być wrażliwy na piękny krajobraz, na widok wzgórz Eybens i Échirolles, piękną łąkę angielską przy bramie Bonne, na którą wychodziło okno mojej klasy, szczęściem położonej na trzecim piętrze; to mi wynagradzało wszystkie przykrości.
Zdaje się, że w zimie pan Durand przychodził do mnie na lekcję od siódmej do ósmej wieczór. Widzę się przynajmniej nad małym stolikiem oświeconym łojówką, pan Durand siedzi w kręgu rodziny skupionej dokoła kominka w pokoju dziadka, ale jednocześnie zwrócony jest w prawo, twarzą do stolika, przy którym ja, H., siedzę39.
Tam to pan Durand zaczął czytywać ze mną Metamorfozy Owidiusza. Widzę go jeszcze, zarówno jak żółty lub bukszpanowy kolor okładki tej książki. Zdaje mi się, że z przyczyny zbyt wesołej treści przyszło do żywej dyskusji między ciotką Serafią, wścieklejszą wówczas niż kiedykolwiek, i jej ojcem. Przez kult literatury pięknej stawił jej czoło i w miejsce ponurych okropności Starego Testamentu czytałem o amorach Pyrama i Tysbe, a zwłaszcza, o Dafne zmienionej w drzewo laurowe. Ta powiastka ubawiła mnie szalenie. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że można znaleźć przyjemność w łacinie, która była moją męczarnią od tylu lat.
Ale tutaj chronologia tej ważnej historii pyta: od ilu lat?
Doprawdy nie mam pojęcia. Zacząłem łacinę w siódmym roku, w 1790. Zdaje mi się, że VII rok Republiki to rok 1799 — a to z powodu rebusu:
Lancette
Laitue
Rat40
wywieszonego w Ogrodzie Luksemburskim w związku z Dyrektoriatem.
Zdaje mi się, że w V roku Republiki byłem w Szkole Centralnej.
Byłem tam od roku, zajmowaliśmy bowiem wielką salę matematyczną na pierwszym piętrze w momencie zamordowania Roberjota w Rastatt41. Zatem może w roku 1794 tłumaczyłem Metamorfozy Owidiusza. Dziadek pozwalał mi niekiedy czytać przekład pana Dubois-Fontanelle, mego późniejszego profesora.
Zdaje mi się, że śmierć Ludwika XVI — 21 stycznia 1793 — zaszła w czasie tyranii księdza Raillane. Rzecz ucieszna i w którą potomność z trudem uwierzy, moja rodzina, mieszczańska, ale ocierająca się w swoim mniemaniu o szlachectwo, ojciec mój zwłaszcza, który uważał się za zrujnowanego szlachcica — wszyscy śledzili proces króla, czytali wszystkie dzienniki, tak jakby chodziło o proces bliskiego przyjaciela lub krewniaka.
Przyszła wieść o skazaniu; rodzina moja była w zupełnej rozpaczy. „Ale oni nigdy nie ośmielą się wykonać tego haniebnego wyroku” — powiadali. „Czemu nie — myślałem — jeżeli zdradził?”
Byłem w gabinecie ojca przy ulicy des Vieux-Jésuites, około siódmej wieczór, w ciemną noc; czytałem przy lampie, oddzielony od ojca wielkim stołem. Udawałem, że pracuję, ale czytałem Pamiętniki szlachcica księdza Prévost, którego egzemplarz, mocno zniszczony przez czas, znalazłem. Wtem rozległ się turkot kurierskiej poczty przybywającej z Lyonu i z Paryża.
— Muszę dowiedzieć się, co te potwory zrobiły — rzekł ojciec, wstając.
„Mam nadzieję, że zdrajcę stracono” — pomyślałem. Potem zastanowiłem się nad krańcową różnicą uczuć moich a mego ojca. Kochałem czule nasze pułki, które widziałem przeciągające przez plac Grenette z okien dziadka; wyobrażałem sobie, że król chce sprawić, aby były pobite przez Austriaków. (Widać z tego, że, mimo iż miałem ledwie dziesięć lat, nie byłem daleki od prawdy). Ale przyznam się, że wystarczyłoby przejęcie losem Ludwika XVI, jakie okazywał wielki wikariusz Rey i inni księża, przyjaciele rodziny, aby kazać mi pragnąć jego śmierci. Uważałem wówczas, na podstawie piosenki, którą śpiewałem, kiedym się nie obawiał, że mnie usłyszy ojciec lub ciotka Serafia, że absolutnym obowiązkiem jest umrzeć za ojczyznę, gdy trzeba. Czymże było życie zdrajcy, który za pomocą tajemnego listu mógł wytracić jeden z tych pięknych pułków, które widziałem ciągnące przez plac Grenette? Rozsądzałem sprawę między moją rodziną a mną, kiedy ojciec wrócił. Widzę go jeszcze w białym flanelowym kubraku, którego nie zdjął, wychodząc na pocztę, o dwa kroki od domu.
— Stało się — rzekł z głębokim westchnieniem — zamordowali go.
Uczułem jedno z najżywszych drgnień radości, jakich doznałem w życiu. Czytelnik pomyśli może, że jestem okrutny; ale jaki byłem w dziesiątym roku, taki jestem w pięćdziesiątym drugim.
Kiedy w grudniu 1830 r. nie ukarano śmiercią bezczelnego draba Peyronneta oraz innych, którzy podpisali zarządzenia42, powiedziałem o łykach paryskich: nędzę swojej duszy biorą za cywilizację i szlachetność. W jaki sposób po takiej słabości śmieć skazać na śmierć zwykłego mordercę?
Zdaje mi się, że to, co się dzieje w roku 1835, usprawiedliwiło moje przewidywania z roku 1830.
Byłem tak przejęty tym wielkim aktem sprawiedliwości narodowej, że nie mogłem czytać dalej książki, z pewnością jednej z najbardziej wzruszających, jakie istnieją. Ukryłem ją, położyłem przed sobą poważną książkę (prawdopodobnie Rollina, którego ojciec dał mi do czytania) i zamknąłem oczy, aby móc sycić się w spokoju tym wielkim wydarzeniem. Ściśle to samo zrobiłbym dziś, z dodatkiem, że o ile nie zaszłaby absolutna potrzeba, nic nie mogłoby mnie skłonić do oglądania zdrajcy, którego dobro ojczyzny wysyła na stracenie. Mógłbym wypełnić dziesięć stronic szczegółami tego wieczoru; ale jeżeli czytelnicy z 1880 są takie same zdechlaki jak wykwintne towarzystwo z roku 1835, tak scena, jak i jej bohater obudzą w nich uczucie głębokiego wstrętu, dochodzącego do tego, co te dusze z papier maché nazywają zgrozą. Co do mnie, o wiele więcej czułbym litości dla mordercy skazanego na śmierć bez niewzruszonych dowodów niż dla K[ing], który by się znalazł w podobnym wypadku. Death of a K[ing]43 — jeśli jest winien — jest zawsze użyteczna in terrorem dla zapobieżenia nadużyciom, w które krańcowe szaleństwo, zrodzone z absolutnej władzy, wtrąca tych ludzi. (Patrz upodobanie Ludwika XV w grobach świeżo zasypanych na cmentarzach wiejskich, które widział z powozu, przejeżdżając w okolicach Wersalu. Patrz obecne szaleństwo młodej królowej Marii Portugalskiej).
Stronica, którą oto napisałem, zgorszyłaby nawet moich przyjaciół z roku 1835. Potępiono mnie u pani Aubernon w roku 1829 za to, że wished the death of the Duke of B[lac]as44. Sam pan Mignet (dziś radca stanu) uczuł wstręt do mnie, a pani domu, którą kochałem (did like45), ponieważ podobna była do Cervantesa, nie przebaczyła mi tego nigdy; mówiła, że jestem straszliwie niemoralny i była zgorszona w 1833 w kąpielach w Aix, kiedy hrabina C[uri]al wzięła mnie w obronę. Mogę powiedzieć, że aprobata istot, które uważam za słabe, jest mi zupełnie obojętna. Mam uczucie, że to wariaci, widzę jasno, że nie rozumieją problemu.
Przypuśćmy wreszcie, że jestem okrutny, więc dobrze, jestem; dowiecie się o mnie jeszcze innych rzeczy, jeśli będę pisał dalej.
Wnoszę z tego wspomnienia, tak przytomnego moim oczom, że w 1793, czterdzieści dwa lata temu, szedłem na łowy szczęścia absolutnie tak jak dziś, czyli, wyrażając się pospolicie, charakter mój był absolutnie taki sam jak dziś. Wszelkie oszczędzania, o ile chodzi o ojczyznę, wydają mi się dziecinne.
Powiedziałbym „zbrodnicze”, gdyby nie moja bezgraniczna wzgarda dla istot słabych. (Przykład: pan Feliks Faure, par Francji, pierwszy prezydent, mówiący do swego syna w Saint-Ismier w roku 1828 o śmierci Ludwika XVI: „Niegodziwcy wydali go na śmierć”. Ten sam człowiek skazuje dziś w Izbie Parów młodych i czcigodnych szaleńców, których nazywa się „spiskowcami kwietniowymi46”. Ja bym ich skazał na jeden rok pobytu w Cincinnati (w Ameryce), przez który to rok dałbym im 200 franków miesięcznie.
Równie wyraźne wspomnienie mam tylko z mojej pierwszej komunii, którą ojciec kazał mi odbyć w Claix, w obecności bigota cieśli Charbonota z Cossey, około 1795.
Ponieważ w roku 1793 kurier potrzebował dobrych pięć, a może sześć dni na drogę z Paryża do Grenobli, scena w gabinecie ojca odbywała się może 28 albo 29 stycznia, o siódmej wieczór. Przy wieczerzy
Uwagi (0)