Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Jubiler, człowiek dobrze wychowany, wyszedł przed sklep, przeczytał i zaklął tak brzydko, że w książce dla młodzieży nie mogę napisać, by nie dawać złego przykładu.
Napis głosił:
A tu zaraz wchodzi pani baronowa.
— Co się dzieje u pana? Zostawiłam u pana moje kosztowne perły. Oddaj pan.
— Pani baronowo, już mam tylko kwiaty.
Baronowa upadła zemdlona.
Biedny jubiler biegnie do apteki.
— Panie aptekarzu, proszę o krople na nerwy.
— Nie ma.
— Pani baronowa zachorowała.
— Mnie to nic nie obchodzi.
— Ja policję sprowadzę, że pan ludzi nie chce ratować.
Kłócą się. Bo tak już jest, że ludzie zmartwieni, zamiast sobie pomagać, zaczynają ujadać.
Więc kłócą się, a na pustym słoju od rycyny71 kołysze się papuga i woła:
— Głupi, głupi!
A ze słoika na porost włosów skacze na spoconą głowę aptekarza żabka zielona.
Zdawałoby się, że Kajtuś dość narobił bigosu. Ale nie. Zobaczył, że pies goni kota.
„Niech się na placu tym odbędzie walka psów i kotów z całego miasta”.
Tego tylko brakowało.
Pędzą koty z ulicy Wierzbowej, a psy z Senatorskiej. Dawaj gryźć się i drapać. Szczekanie, pisk, miauczenie, fukanie, skomlenie.
Ludzie uciekają, inni się znów gapią.
— Fifi, Azor, Zolka, Trezor! Do nogi!
A Kajtuś:
„Psy niech będą niebieskie, a koty czerwone”.
I tak się stało.
Urzędnicy magistratu72 stoją w oknach i patrzą.
— Niech straż ogniowa rozgoni je wodą.
Strażacy zakładają gumowe rury na hydranty.
„Żądam wolą moją i mocą, aby małpy zielone zrobiły porządek”.
Już małpy — jak nie skoczą w sam środek — i porozpędzały.
Koty uciekły w ulicę Bielańską, a psy w Senatorską.
Przyjechali autami goście zagraniczni, patrzą przez lornetki.
— Wesołe miasto — mówi bogacz zwany królem okrętów i kolei.
I zwraca się do swego sekretarza:
— Trzeba opisać wszystko w naszych gazetach. Na pewno przyjadą tu bogaci ludzie, którzy się nudzą — żeby zobaczyć tyle ciekawych rzeczy.
Kajtuś doprowadził do porządku sklepy i zegary i ruszył w stronę mostu. Schodzi przez plac Zamkowy i Zjazd73 nad rzekę.
Dawniej chętnie patrzał, jak statki płyną, a piaskarze74 na płaskich czółnach dobywają żwir kubełkami na długich kijach.
Dziś statki wydają mu się małe i brudne, a marynarze wiślani — nieciekawi.
„Żądam, rozkazuję: niech tu będzie morze prawdziwe i wielkie okręty”.
I teraz dostał Kajtuś, na co zasłużył.
Niewidzialna ręka chwyciła go za kark, niewidzialna noga dała mu potężnego kopniaka.
Gdyby Kajtuś nie był zaślepiony swą władzą, musiałby przyznać, że zasłużył na taką karę.
Chciał, żeby było morze. Ani pomyślał, że morze zaleje miasta i wsie, że będzie większa katastrofa niż największa powódź i trzęsienie ziemi. Mógł pół Polski pogrążyć w odmęty.
Zamiast być wdzięczny, że się nie stało, jak powiedział, i wyrok przyjąć pokornie, Kajtuś obraził się i utkwił zły wzrok w most Poniatowskiego.
— Niech most sztorcem stanie!
Jakby nie Kajtuś, a most zawinił.
Spełnił się czar. Most zaczął się unosić, a całe szczęście, że powoli, boby się wszyscy potopili i pozabijali. Ani jeden koń, ani jeden człowiek nie zostałby żywy.
Bo zaraz ludzie przewracają się i toczą, a samochody zjeżdżają w dół. Nie było zabitych, ale wielu pokaleczonych i pokrwawionych.
— Dosyć!
No tak, ale za późno.
Jadą karetki pogotowia na pomoc. A Kajtuś stoi jak nieprzytomny.
— Dosyć! Do domu czym prędzej, żeby nowych głupstw nie narobić.
Biegnie.
Otworzył drzwi mieszkania i cofnął się przestraszony: spotkał się oko w oko z swoim sobowtórem. Dobrze, że mama siedzi akurat tyłem do ściany, więc go nie widziała.
Zatrzasnął drzwi.
— Kto to? — pyta się mama.
— Zaraz przyjdę, mamo — słyszy swój głos w pokoju.
Sobowtór wychodzi do sieni i czeka posłusznie.
— Sczeźnij, maro.
Znika. Kajtuś wchodzi, a mama się pyta:
— Do kogo wychodziłeś?
— Nic. Chłopiec mnie wołał.
— Czego jesteś taki czerwony?
— Nic. Głowa mnie boli.
— Połóż się. Napij się herbaty z cytryną.
Położy się. Tak będzie najlepiej.
Zmęczony się czuje. Niezadowolony. Smutny.
I strasznie samotny.
I niepotrzebny jakiś na świecie.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W oczekiwaniu dalszych wydarzeń — Policja chce wykryć szkodnika — Śledztwo w szkole — Kajtuś podejrzany o udział w rozruchach
Późna noc.
Śpi Kajtuś i śpią mieszkańcy miasta. Ale w niewielkim domu palą się światła we wszystkich pokojach. Nikt nie śpi; odbywają się narady. Dzwonią telefony.
Co to za dom?
Główny Urząd Policyjny.
Zbyt wiele wydarzyło się niepokojących wypadków, o których telegraf75 rozniósł wieść po całym świecie. Policja czuwa i czeka, co będzie jutro.
— W każdym komisariacie ma stać jeden samochód, pięć motocykletek76 i dziesięć rowerów.
— Wydać hełmy i maski gazowe.
— Pilnować mostów i zegarów. Aresztować wszystkich podejrzanych; nakładać kajdanki i przewozić od razu do naczelnej komendy.
— W hotelu, gdzie mieszkają zagraniczni goście, ma wartować policja tajna i mundurowa.
— Może pozamykać ogrody i żeby dzieci nie wychodziły na ulicę?
— Nie. Wszystko powinno odbywać się w tajemnicy. Nikogo nie straszyć. Trzeba wywiesić ogłoszenia, że prosimy o spokój i rozwagę. Gazety jutro napiszą, że jesteśmy na tropie i główny winowajca jest już pochwycony.
— Ale kto to jest? Gdzie on się ukrywa?
— Choćby się ukrywał pod ziemią, musimy go pochwycić. Wszystko jedno kto: choćby sam diabeł. Cały świat czeka na to, co zrobi policja warszawska. Gazety zagraniczne pełne są opisów tego, co się stało.
Na salę obrad wchodzi dyżurny przodownik77.
— Proszę pana naczelnika do telefonu.
— Dobrze, zaraz idę. Panie sekretarzu, proszę zapisać jeszcze: ostre pogotowie straży ogniowej, bo mogą być pożary. Dyżury lekarskie w aptekach. Od rana czyściciel miasta ma wyłapać wszystkie bezdomne psy i koty. I nie wolno sprzedawać wódki aż do odwołania.
— Panie naczelniku, pan pułkownik niecierpliwi się przy telefonie.
— Już idę. Proszę mnie zastąpić.
Szef policji opuścił zebranie.
Jest w swoim gabinecie.
— Halo! Słucham.
— Zawiadamiam pana, że garnizon78 zebrany w komplecie. Na Saskiej Kępie są saperzy, niedaleko mostu. Na Pradze, na Woli i na Ochocie pancerki79 i czołgi. Nad miastem stale dwa aeroplany. Bomby łzawiące wysłane.
— Dziękuję, otrzymałem już.
— Gdyby byli ranni, można ich kierować do szpitala wojskowego.
— Rozkaz.
— A teraz kładę się spać. Jutro trzeba być czujnym i trzeźwym. Radzę panu zrobić to samo.
— Niestety, panie pułkowniku, nie mogę.
— Ano, rób pan, jak chcesz. Dobranoc.
— Cześć.
Telefon.
— Kto mówi?
— Urząd śledczy. Sędzia prosi, żeby przysłać te dwie panie, które chodziły tyłem przez ulicę. One muszą coś wiedzieć; od nich się wszystko zaczęło.
— Dobrze. Przesłucham je i przyślę razem z papierami.
— Otrzymaliśmy wiadomość o jakimś chłopcu, którego znaleziono w polu.
— Wiem: czarodziej. Mam jego adres. Plotka, głupstwo, ale go jutro zbadam. Zamiast uganiać się za czarodziejem, postaram się pochwycić przestępcę.
Twardo, groźnie powiedział wyraz:
— Przestępcę!
Kajtuś niespokojnie poruszył się w łóżku i krzyknął przez sen.
— Antoś, co tobie?
Kajtuś nie odpowiedział: śpi.
Szef policji rzucił papierosa, wypił duszkiem szklankę czarnej kawy, spojrzał na zegar: godzina druga w nocy.
Telefon.
— Mówi inspektor więzienia. Proszę wysłać samochód z eskortą na Dworzec Główny. Aresztowano trzech pasażerów: jechali za granicę. Bardzo podejrzani.
— Dobrze.
Klasnął w ręce. Wydał polecenie.
— A teraz sprowadź te dwie czarownice, co po ulicach tyłem spacerują.
Wchodzą biedaczki wystraszone, blade, zapłakane.
— Proszę, niech panie siądą.
Usiadły.
— Panie, my niewinne. My ciche, bezbronne kobiety. Za co nas więżą, czego od nas chcą?
— Ależ, szanowne panie, uspokójcie się. Trzeba wyjaśnić. Sprawa jest nader ważna.
Telefon.
— Mówi defensywa80. Proszę wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Aresztowanych przyśle pan do nas. Co u was słychać?
— Tymczasem niewiele. Spokojnie. Czy samochód wysłać zaraz?
— Za godzinę.
— Panie, my niewinne. Możemy stracić posady. W kryminale, w nocy! Co pomyślą sąsiedzi, stróż? Na noc nie wróciły do domu! Nie piłyśmy herbaty.
Klasnął w ręce.
— Proszę przynieść dla pań herbatę. Panie palą? Proszę papierosa.
— Panie naczelniku, panie kierowniku, panie ministrze! Niech pan nas wypuści z kryminału!
— Nie jestem ministrem. To wcale nie kryminał, a zwykły areszt prewencyjny. Proszę mi powiedzieć, o czym panie rozmawiały na ulicy?
— Ja sobie plombuję ząb. W Kasie Chorych81. Nawet mam watę w zębie. Mogę pokazać.
— Nie trzeba. Wierzę. I cóż dalej?
— Nic.
— Przepraszam. Gdyby panie szły tylko i rozmawiały o zębie, nie byłoby żadnej racji was aresztować. Ale czy poważne urzędniczki podczas rozmowy o zębie muszą koniecznie tyłem chodzić?
— My nienaumyślnie.
— Myśmy doprawdy nie chciały.
— Możemy zapłacić po złotówce kary.
— Niech pan się zlituje nad nami. My niewinne.
Telefon.
— Mówi woźny z poczty. Przysłano tu dwie klatki z gołębiami.
— Więc co?
— Napisane: „bardzo pilne”. Nie wiem, co mam zrobić.
— Ugotuj sobie rosół i zjedz.
Szef policji rozpiął mundur.
— Uf, gorąco. Proszę pić herbatę, bo wystygnie. Teraz mi panie zechcą opowiedzieć o samochodzie, który nagle frunął w powietrze.
— Nie wiemy nic. Nie widziałyśmy.
— To źle. Wszyscy zgodnie świadczą, że ten samochód pędził prosto na was. Czy samochód to igła, której można nie zauważyć?
— Byłyśmy zawstydzone i zalęknione.
— Czegoście się panie wstydziły i czego bały?
— No, tego, żeśmy tak dziwnie chodziły.
— A kto wam kazał dziwnie chodzić?
— To się tak nagle stało. Rozmawiałyśmy, wtem ktoś nas jakby pchnął i zaczyna ordynarnie przezywać.
— Kto to był?
— Nie wiemy. Zaczęłyśmy uciekać.
— Przed kim?
— Nie wiemy.
— Jakże można nie wiedzieć, przed kim się ucieka? Czy mężczyzna, czy kobieta, czy młody, czy stary? Czyby go panie poznały?
Szef bezpieczeństwa nacisnął tajny dzwonek. Wszedł sekretarz.
— Wysłać samochód na Dworzec Wschodni. Zatelefonować na pocztę: przysłano dwie klatki gołębi. Nie wiadomo, czy jutro będą telefony: gołębie mogą być potrzebne82. I zawiadomić żonę, że nie wrócę na noc, niech mi przyniosą poduszkę i koc. I zawołać tego piekarza.
Wchodzi chłopak piekarski.
— Czy go panie znają?
— Nie, panie policjancie, my takich znajomości nie mamy.
— A ty poznajesz te panie?
— No, jeszcze by też! To właśnie te pokraki. Mało tacy z ciastkami nie wywaliłem w błoto. Bywa, że ktoś potrąci, bo gapią się i człapią jak ślepi. Ale one wyraźnie naumyślnie...
— A samochód widziałeś?
— Wszyscy widzieli, więc i ja. Oczy mam. W górę nie patrzyłem, bo miałem tacę na głowie, ale — jak się poderwał w górę...
— Więc co panie na to?
— Nic.
— To źle. Zapiszę, że panie odmawiają zeznań i milczą uparcie.
— Panie sędzio, my wcale nie uparte. Rozmawiałyśmy o dentyście i że w lecie razem wyjedziemy na urlop.
— Proszę podać adres dentysty.
— Nie wiem, jak się nazywa. Przystojny, ma takie marzące oczy.
Wchodzi sekretarz.
— Chłopiec może iść do domu. Te dwie do sędziego śledczego. Zabrać stąd telefon. I do piątej rano żeby tu nikt nie wchodził. Rozumie pan: nikt. Chyba, że coś groźnego. Muszę odpocząć. Moje uszanowanie paniom.
— Panie naczelniku, niech pan sprawdzi, że mam w zębie watę.
— Sędziemu pani pokaże. No, już podpisane.
Wyszli.
Naczelnik policji stołecznej rozpiął ostatni guzik munduru.
Rzucił się na kanapę, przykrył kocem.
Chrapie.
Trzy razy próbował Kajtuś, żeby zapomnieli. Udało się wtedy z rowerami na korytarzu w szkole, więc czemu teraz nie miałoby się udać.
Niestety. Nie zapomnieli. Pamiętają.
„Fatalnie ja to wszystko wymyśliłem. Nastraszyłem miasto; nakaleczyłem ludzi, konie, psy, koty.
Robiłem głupstwa i dawniej. Dokuczałem stróżowi i przekupkom. Biłem się. Zaczepiałem dziewczynki.
Ale wtedy byłem zwyczajnym dokuczliwym chłopakiem. A czarodziej nie może być błaznem ani łobuzem. Trzeba znaleźć jakąś radę. Tak dalej być nie może.
Trzeba znaleźć jakąś radę, bo to się może źle skończyć”.
To się może źle skończyć.
Na rogach ulic wiszą ogłoszenia.
Komenda Policji wzywa obywateli miasta do spokoju... Uprasza się, by przechodnie nie zbierali się tłumnie... bo to utrudnia pochwycenie złośliwego szkodnika... Wyznacza się 500 złotych nagrody.
„Ładnie się wykierowałem — myśli Kajtuś. — Jestem złośliwym szkodnikiem”.
W gazetach dużymi literami wydrukowane były nagłówki artykułów:
Dalej:
Wreszcie:
„Ten tajemniczy pacjent szpitala to pewnie ja jestem” — domyślił się Kajtuś.
Bo piszą, że w jednej ze szkół warszawskich miało miejsce zbiorowe zatrucie nieznanym gazem. Szkoła była zamknięta. Robiono dezynfekcję83. Woźny szkoły złożył jakieś zeznania w policji. Uczeń szkoły zachorował potem na grypę o dziwnym przebiegu. Znaleziony w rowie pod miastem,
Uwagi (0)