Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Przeszłość zaczęła blednąć, jakby się odrywała, staczając w jakąś noc zapomnienia; patrzyła się to nią przez pryzmat dzisiejszych wrażeń i wydawała się jej jakąś obcą, szarą ogromnie, wiejącą chłodem, że rodzaj politowania miała dla siebie samej w duszy. Zapadała w półsen, z którego budziły ją brawa, śmiechy i muzyka... Siadała na łóżku, rozglądając się po pustym pokoju, zabarwionym słabemi zorzami przedświtu, sączącemi się z nad dachów kamienic.
Albo spała dłużej i śniło się jej, że słyszy huk pociągów, przebiegających pod oknami, głosy dzwonków elektrycznych; trąbki dróżników sygnalizowały pociąg osobowy.
— Z Kielc, osobowy!... — myślała i widziała pomocnika ojca, jak w białych rękawiczkach, opięty, sztywny, chodzi po peronie.
Przerywały się jej marzenia i mieszały... Widziała ojca, to znowu zdawało się jej, że śpi, czuła, że zaraz wstać musi, bo słońce czerwoną tarczą wisiało na niebie i ostre jego promienie paliły ją po twarzy.
— Jeszcze trochę... jeszcze trochę!... — prosi kogoś i czuła się ogromnie senną... ogromnie!...
Krzyknęła przez sen, bo ujrzała tego Fauna z Łazienek; był tak samo wykrzywiony i drwiący — i tańczył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy!... a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze... Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają... że już kołuje się z nimi...
Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?...
Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj dostać role z chórów. Ubrała się śpiesznie.
Nie czuła w sobie nic z wczorajszych gorączkowych uniesień, ale czuła cichą radość i zadowolenie z tego, że już jest w teatrze. Czasami, na ten jasny ton jej nastroju kładł się cień jakiś, jakieś przeczuwanie, czy przypomnienie bezwiedne z przyszłości; było to majaczenie czegoś nieprzyjemnego, co choć zniknęło, ale zostawiało w głębi duszy ślady drażniące.
Wypiła śpiesznie herbatę i już miała wychodzić, gdy zapukano delikatnie do drzwi.
— Proszę! — zawołała.
Weszła stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.
— Dzień dobry panience!
— Dzień dobry! — odpowiedziała, zdziwiona tą wizytą.
— Może panienka co kupi?... Mam dobre, tanie towary. Może co z byżuterye?... Może rękawiczki, śpilki do włosów, masyw, srybne! może co?... Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko doskonalne, paryskie!... — trzepała prędko, rozkładając zawartość pudła na stole, a małe jej, czarne oczki, o ciężkich powiekach czerwonych, niby oczy jastrzębia biegały po pokoju, rozglądały wszystko.
Janka milczała.
— Co to szkodzi zobaczyć... — nalegała żydówka. Mom tanie rzeczy i ładne rzeczy! A może wstążki, koronki gipiurowe, pończochy?... może chusteczek jedwabnych?...
Janka zaczęła rozglądać rozłożone przedmioty i wybrała parę łokci jakiejś wstążki.
— Może i mama co kupi?... rzuciła na domysł, patrząc się uważnie.
— Sama jestem.
— Sama? — cmoknęła przeciągle, przymrużając oczy.
— Tak, ale tutaj mieszkać nie będę — powiedziała, usprawiedliwiając się niejako.
— Możebym ja nastręczyła mieszkanie?... Ja znam jedną wdowę, co una...
— Dobrze — przerwała jej Janka — niech pani poszuka dla mnie pokoju przy familii, na Nowym-Świecie, blizko teatru...
— Panienka z tyjatru?... a!...
— Tak.
— Może jeszcze co potrzeba?... Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.
— Nie, już nie potrzebuję.
— Tanio sprzedom... na moje sumienie, tanio!...w sam raz do tyjatru.
— Nic mi nie potrzeba.
— Żebym tak zdrowa była, tanio!... Taki psi czas...
Złożyła do pudelka wszystko i przysunęła się bliżej.
— Może jabym... co zarobiła?...
— Kiedy nic nie kupię, bo mi nie potrzeba!... — odpowiedziała Janka już zniecierpliwiona.
— Tu nie o to chodzi!
Popatrzyła się na nią uważnie i zaczęła szybko szeptać:
— Ja znam ładne, młode mężczyzny... panienka wi?... bogate mężczyzny!... To nie mój fach, ale uny mnie prosiły... Uny same przyjdą. Bogate, śliczne mężczyzny.
— Co! co?!... — krzyknęła, zaledwie śmiejąc uwierzyć własnym uszom.
— Po co panienka krzyczy?... możemy po cichu interes zrobić!... a ja mam taki feler w sercu, co...
— Wynoś się, bo służby zawołam — krzyknęła, w najwyższem oburzeniu.
— Jaka gorącość!... Kupić nie kupić, potargować można. Ja znałam nie dziesińć takie same w początku, a późni, to uny Salkę w rękę całowały, coby je tylko zaprowadzić do kogo...
Nie skończyła, bo Janka otworzyła drzwi, schwyciła ją za kark i wyrzuciła na korytarz, a za nią poleciało natychmiast pudełko z towarem.
Drzwi zamknęła na klucz i dopiero stanęła na środku pokoju, uprzytomniając sobie treść jej słów.
Usiadła potem i siedziała długo w jakiejś bezradności i opuszczeniu. Dopiero teraz poznała, że jest samą zupełnie i że w tem nowem życiu musi wystarczyć sama sobie, że tutaj niema ojca, ani znajomych, którzyby ją mogli zasłonić od takich scen i ludzi; że ta walka życia, jaką rozpoczynała, nie jest tylko walką o sławę i wyższe cele, że musi walczyć o swoją godność ludzką i — jeśli nie chce zginąć — musi się bronić.
— To tak jest na świecie! — myślała, idąc do teatru i zdawało się jej, że już przejrzała, że życie niewiele może mieć dla niej niespodzianek i goryczy, ponieważ już tyle doświadczyła.
Spotkała Sowińską pod werandą — i zaraz, jak tylko mogła najuprzejmiej, prosiła ją, czy nie wie o jakim pokoju do wynajęcia przy familii, bo zrozumiała, że w hotelu z wielu względów mieszkać nie może.
— A to się dobrze składa!... Jeżeli pani zechcesz, to u nas jest pokój. Możemy go pani odstąpić z całodziennem utrzymaniem, niedrogo. Pokoik ładny, na dole, okna na południe, z osobnem wejściem z przedpokoju...
Umówiły się o cenę. Janka powiedziała, że może zapłacić za miesiąc z góry.
— Zgoda! Będzie pani u nas cicho, bo córka nie ma dzieci... Chodźmy go obejrzeć.
— To już chyba po próbie; a jeśli pani nie ma czasu czekać, to niech mi pani zostawi adres... ja trafię.
Sowińska dała jej adres i poszła.
Jance wręczono nuty i już brała udział w próbie, śpiewając z nich.
Nikt ją nikomu nie przedstawiał, ale zwróciła uwagę wszystkich, bo Kaczkowska chciała, żeby Halt poszedł z nią do fortepianu akompaniować.
— Daj mi pani spokój! nie mam czasu! — odpowiedział.
— Jeżeli pani chce, to możebym ja akompaniowała, jeśli z nut?... — zaproponowała jej Janka.
Kaczkowska pociągnęła ją żywo do owego gabinetu z fortepianem i coś z godzinę mordowała; ale całe towarzystwo zainteresowało się bardzo chórzystką, umiejącą grać na fortepianie.
Później Cabińska rozmawiała z nią dosyć długo i prosiła, żeby przyszła do nich do mieszkania, jutro, po próbie i pożegnała ją życzliwie.
Janka z teatru poszła prosto do Sowińskiej, oglądać mieszkanie.
„Dyrekcya ma zaszczyt prosić Sz. Artystki i Sz. Artystów Towarzystwa, jakoteż skład orkiestry i członków chórów, o przybycie do lokalu zarządu w dniu 6 b. m. po przedstawieniu, na herbatkę i koleżeńską pogawędkę”. Dyrektor Tow. Artystów Dramatycznych (podpisano), Jan w Oleju Cabiński.
— Co?... dobrze tak będzie, Pepa?... pytał dyrektor, przeczytawszy żonie, mozolnie i z mnogiemi przekreśleniami napisane zaproszenie.
— Bogdan! cicho, bo nie słyszę, co ojciec czyta,
— Mamusiu, Edek wziął mi rolę!
— Tatku, Bogdan powiedział, że ja jestem głupi caban!
— Cicho! Jezus, Marya! z temi dziećmi!... Przycisz-że je Pepa.
— Niech mi tatko da dychę, to będę cicho.
— I mnie! i mnie!
Cabiński ścisnął pod stołem szpicrutę i czekał; skoro tylko dzieci zbliżyły się na pewną odległość, skoczył i zaczął je okładać, gdzie trafił.
Podniósł się pisk i wrzask; drzwi się z łoskotem otwierały i młodzi dyrektorowicze z krzykiem zjeżdżali na dół, po poręczach schodów.
Cabiński spokojnie czytał po raz drugi zaproszenie żonie, siedzącej w drugim pokoju.
— Na którą godzinę prosisz?
— Po przedstawieniu, napisałem.
— Trzeba poprosić kogo z recenzentów, ale to już osobne listy, albo ustnie prosić.
— Ja nie mam już czasu, a trzeba porządnie napisać.
— Zawołaj kogo z chóru, niech napisze.
— Ba! strzeli mi jakiego byka, jak ten Karol w przeszłym roku; wstyd miałem później... A może ty Pepa napiszesz?... masz ładny charakter.
— Nie, nie wypada, żebym ja, dyrektorowa i kobieta, pisywała do obcych mężczyzn. Mówiłam tej... jakże się nazywa ta, coś ją zaangażował do chórów?...
— Orłowska.
— Otóż mówiłam jej, aby przyszła dzisiaj. Podoba mi się dziewczyna; coś ma takiego w twarzy, co pociąga. Kaczkowska mówiła, że doskonale gra na fortepianie, więc przyszła mi myśl...
— No, to niech ona napisze; gra na fortepianie, to i pisać pewnie umie.
— Nie tylko to, ale ja myślę, że mogłaby Jadzię uczyć grać...
— A wiesz, że to pomysł!... bo możnaby to policzyć razem z przyszłą gażą...
— Ileż jej płacisz — zapytała, zapalając papierosa.
— Jeszczem się nie umówił... ale tyle, co i innym — powiedział, uśmiechając się dziwnie.
— To znaczy, że...
— Że... bardzo wiele, bardzo wiele... w przyszłości.
— Ha! ha! ha!
Zaczęli się śmiać oboje i zamilkli.
— Jasiu, cóż projektujesz na kolacyę?
— Jeszcze nie wiem... Rozmówię się dopiero w restauracyi. Jakoś to się tam urządzi...
Cabióski przepisywał na czysto zaproszenie a Pepa paliła papierosa, bujając się na fotelu biegunowym. Po chwili rzuciła niedbale:
— Jasiu!... czyś ty nie zauważył nic w grze Majkowskiej?
— Nic... że trochę spazmuje na scenie, to już jej styl.
— Trochę?... ona epilepsyi dostaje; aż przykro patrzeć, jak się wykrzywia i rzuca na scenie. Mówił mi redaktor, że prasa zwróciła na to uwagę.
— Bój się Boga, Pepa! Najlepszą aktorkę z towarzystwa chcesz wygryźć?... Zjadłaś Nicoletę, a była bardzo lubianą i miała swoją galeryę.
— No i tobie się ogromnie podobała; wiem coś o tem.
— Mógłbym ci wymówić choćby tego redaktora, ale że lubię przedewszystkiem spokój...
— Co ci do tego! wtrącam się, jak ty z chórzystkami włóczysz się po gabinetach, co?...
— Ale i ja się ciebie nie pytam, co robisz?... Po co, zresztą, mamy się kłócić?... Tylko Majkowskiej ruszyć nie dam!... Tobie idzie o intrygę, a mnie o byt, przecież dobrze wiesz, że takiej pary bohaterskiej, jak Mela i Topolski, niema nigdzie na prowincyi, niema może i w warszawskim teatrze. Naprawdę, to oni jedni trzymają wszystko!... Melę chcesz wysadzić?... ależ ona ma sympatyę u publiczności, prasa ją chwali... ma talent!...
— Majkowska ma talent?... Zwaryowałeś panie dyrektorze! Majkowska ma histeryę, ale nie talent! — zawołała podniesionym głosem.
— Ma talent!... niech mnie kaczusie zdziobią, ale Majkowska ma ogromny talent. Ze wszystkich kobiet na prowincyi, tylko ona ma talent i najlepsze warunki.
— A ja?... — spytała groźnie, stając przed nim.
— Ty?... ty także masz talent, ale... — mówił ciszej — ale...
— Tu niema „ale”, tylko jesteś skończonym idyotą, panie dyrektorze!... Nie masz pojęcia o grze, o sztukach, o artystkach, a chcesz je rozdzielać na mniejsze i większe... Ty sam jesteś ogromny artysta, ogromny! Wiesz, jak ty grałeś Franciszka w Zbójcach? wiesz?... nie! to ci powiem... Grałeś, jak szewc, jak cyrkowiec!...
Cabiński skoczył, jakby go kto batem uderzył.
— Nieprawda! Królikowski tak samo grał; radzili mi, żebym naśladował i naśladowałem...
— Królikowski, tak jak ty?... Jesteś krowienty, mój artysto!
— Pepa cicho, żebym ja ci nie powiedział, czem ty jesteś!
— O, powiedz, proszę cię, powiedz! — wołała ze złością.
— Nic wielkiego, nic nawet małego, moja najdroższa.
— Powiedz wyraźniej, co?...
— No, mówię, mówię, że nie jesteś Modrzejewską — zaśmiał się cicho i drwiąco Cabiński.
— Ty mi nie wyjeżdżaj z temi... z warszawskiego!...
— Nie irytuj się Pepa, że cię wtedy nie dopuścili do debiutu...
— Milcz! Widziałeś?... Słyszałeś, że dzwonią, ale nie wiesz, w którym kościele. Nie chciałam wtedy, jak i teraz nie chcę!... Za bardzo szanuję swoją godność ludzką i artystyczną.
Cabiński śmiał się już głośno.
— Milcz, klownie!... — krzyknęła, rzucając w niego papierosem.
— Czekaj, czekaj, gabinetowa primadonno — syknął, siniejąc z gniewu.
Zamilkli, bo im nienawiść zatkała gardła.
Cabiński w szlafroku, podartym na łokciach, w bieliźnie i w pantoflach, zaczął biegać wzdłuż pokoju, a Pepa tak jeszcze, jak wstała, nieumyta z wczorajszej charakteryzacyi, nieuczesana, z roztarganymi włosami, zataczała koła z taką szybkością, że tylko jej biała, brudna spódnica szumiała.
Spoglądali na siebie z wściekłością i groźbą głuchą. Stara ich zawiść współzawodnicza wybuchnęła z całą siłą. Oni się nienawidzili jako artyści, bo sobie wspólnie i niepohamowanie zazdrościli talentu i powodzenia u publiczności.
Kryli się z tem przed sobą starannie, ale mieli w sercach wiecznie krwawiące rany, które lada słowo podrażniało.
Cabiński szczególniej, który znał wartość artystyczną swojej żony, wściekał się nieraz, usłyszawszy, że tę jej nędzną, sztuczną grę, publiczność oklaskuje zawzięcie. Każdy oklask był jakby uderzeniem noża w jego serce; zdawało mu się, że ona jest wprost podłą złodziejką, że te brawa są jego, do niego powinny należeć i tylko on je powinien dostawać. I taka śmie jeszcze mówić mu w oczy, że grał jak cyrkowiec — on, co
Uwagi (0)