Kuszenie świętego Antoniego - Gustaw Flaubert (nasza biblioteka TXT) 📖
„Kuszenie św. Antoniego”, określane jako dramat, poemat prozą lub powieść, wyróżnia się nie tylko syntezą form. Dla Flauberta było to „dzieło całego mojego życia”. Pracował nad nim przez ćwierć wieku, od pierwszej, naznaczonej pesymizmem wersji, ukończonej w roku 1849, po trzecią i ostateczną, opublikowaną w roku 1874. Powstały tekst równie jak obrazy fascynuje bogatą i żywą wizją pokus, z jakimi mierzy się pustelnik. Przewijający się przed Antonim oszałamiający korowód przedstawicieli rozmaitych wyznań wczesnochrześcijańskich, gnostyckich, manichejskich, herezjarchów i cudotwórców, prezentujących różnorodne poglądy na Boga i świat, wir wiar, bogów, fantastycznych istot i potworów zmusza go do zmierzenia się z brakiem pewności co do wiary i wiedzy.
- Autor: Gustaw Flaubert
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kuszenie świętego Antoniego - Gustaw Flaubert (nasza biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gustaw Flaubert
Ależ to suma dość duża, aby kupić trzy woły... kawałek pola...
Tym klejnotem możnaby nawet żonę cesarską pozyskać.
Jak to? co to? Statery, sykle, darejki, ariandiki43! Aleksander, Demetriusz, Ptolemeusze, Cezar... ależ żaden z nich nie miał tyle! Wszystko stało się możliwe! Żadnych cierpień! I te promienie, co mnie olśniewają! Ach, serce moje wzbiera! Jakże to dobre! Tak, tak! Jeszcze, nigdy dosyć! Na próżno bym rzucał w morze, zawsze mi jeszcze zostanie! Czemuż jednak tracić? Zachowam wszystko. Nikomu nie powiem. Wykopię sobie w skale kryjówkę, zasłoniętą wewnątrz sztabami z brązu, i będę tam przychodził, aby kąpać nogi w złocie... ramiona i całe ciało będę w nich pogrążał, jakby w workach zboża. Twarz będę sobie nimi pocierał, będę sypiał na nich!
Cóżem uczynił? Gdybym umarł w tej chwili, otwarłoby się przede mną piekło, piekło nieodwołalne!
Więc jestem potępiony? Ale — nie! To moja wina! Daję się pochwycić w każdą zasadzkę? Nie można być głupszym i nikczemniejszym. Chciałbym bić siebie albo raczej oderwać się od swego ciała. Zbyt długo się powstrzymuję. Czuję, że muszę się mścić, uderzać, zabijać! jak gdybym miał w duszy stado dzikich zwierząt. Chciałbym... ciosami topora... wśród tłumu... Aha, sztylet!...
Rzuca się na własny nóż, który dostrzegł. Nóż wyślizgnął mu się z ręki i Antoni staje oparty o mur swej chaty, z otwartymi ustami, nieruchomy, kataleptyczny44!
Wszystko otoczenie zniknęło.
Roi mu się, że jest w Aleksandrii na Paneum, górze sztucznej, którą otaczają ślimakowate schody, a która w środku miasta jest położona. Naprzeciw niego rozciąga się jezioro Mareotis, na prawo morze, na lewo sioło, a bezpośrednio pod jego okiem trzy place, przecięte z południa na północ i z zachodu na wschód przez dwie ulice, które się krzyżują i formują na całej swej długości linię portyków o kapitelach korynckich. Domy ciążące jak ołów nad tą podwójną kolumnadą mają okna o szybach kolorowych. Z przodu niektórych domów wiszą olbrzymie klatki drewniane, gdzie się zbiera powietrze zewnętrzne.
Pomniki różnej architektury stoją koło siebie. Pylony45 egipskie górują nad świątyniami greckimi. Obeliski zdają się jak włócznie śród blanków z czerwonej cegły. Pośrodku placów stoją Hermesy o uszach szpiczastych46 i Anubisy47 z psią głową. Antoni dostrzega na dziedzińcach mozaiki, a na belkach sufitów zawieszone dywany. Jednym rzutem oka ogarnia dwa porty: Wielki Port i Eunostę, okrągłe oba niby dwa cyrki, a przedzielone tamą kamienną, która łączy Aleksandrię z urwistą wysepką. Na wysepce błyszczy wieża Farosu48, latarni morskiej czworokątnej, wysokiej na 500 łokci, o dziewięciu piętrach, mającej na szczycie gromadę czarnych, gorejących węgli.
Małe przystanie wewnętrzne rozcinają porty główne. Tama na obu końcach, zamyka się mostem, utwierdzonym na słupach marmurowych zagłębionych w morzu. Żagle płyną pod spodem; ciężkie okręty pełne towarów, łodzie inkrustowane kością słoniową, gondole pokryte namiotami, łodzie trójwiosłowe i dwuwiosłowe, wszelkie rodzaje statków krążą po falach lub odpoczywają u brzegu. Dokoła wielkiego portu widnieje nieskończony szereg gmachów królewskich: pałac Ptolemeuszów, Muzeum49, Posidium, Cezareum, Timonium, gdzie się ukrywał Marek Antoniusz, Soma, która zawiera grób Aleksandra, gdy na drugim końcu miasta, za Eunostą, widać na przedmieściu fabryki pachnideł, szkła i papirusu.
Kramarze wędrowni, oślarze, drążnicy spieszą, potrącają się. Tu i ówdzie kapłan Ozyrysa, odziany w skórę pantery żołnierz rzymski w hełmie żelaznym, Murzyni. U progu sklepów zatrzymują się kobiety, rzemieślnicy pracują, a turkot powozów rozpędza ptaki, które na ziemi pożerają gnijące mięso i resztki ryb. Na jednostajnym tle białych domów niby czarna sieć odbijają rysunki. Stragany pełne jarzyn tworzą zielone bukiety, suszarnie farbiarzy — barwne plamy, złote ozdoby na frontonach świątynnych — punkty świetlane, a wszystko mieści się w otoczeniu szarawych murów, pod sklepieniem błękitu niebios, w pobliżu nieruchomego morza.
Ale tłum się zatrzymuje i patrzy w stronę zachodnią, skąd przybliża się wielka kurzawa. To mnisi z Tebaidy, przybrani w skóry koźle, zbrojni w grube kije, grzmią pieśń wojenno-religijną z refrenem: „gdzie oni? gdzie oni?”
Antoni rozumie, że ci ludzie przybywają dla zabicia arian. Naraz opróżniają się ulice i widać tylko nogi podniesione w ucieczce.
Samotnicy są teraz w mieście. Ich straszliwe pałki podbite gwoździami wirują niby słońca stalowe. Słychać łoskot rzeczy łamanych po domach. Chwilami milczenie. Potem wielkie krzyki.
Z końca na koniec miasta ciągła bieganina przestraszonego ludu. Niektórzy mają włócznie. Czasem spotykają się dwie gromady i tworzą jedną; i masa ta opada na bruk, rozłącza się, wali. Ale wciąż długowłosi ludzie wracają.
Kłęby dymu wydobywają się z budynków. Podwoje upadają. Chwieją się mury. Walą się architrawy50. Antoni odnajduje wszystkich swoich nieprzyjaciół kolejno. Poznaje tych, których zapomniał. Przed zabiciem, urąga im. Rozdziera im brzuchy i gardła, tratuje, starcom wyrywa brody, dzieci depce, rannych dobija. I oto idzie pomsta za zbytki. Ci, którzy czytać nie umieją, rozdzierają książki, inni łamią i niszczą posągi, obrazy, sprzęty, skrzynie, tysiące drobiazgów, których użytku nie znają, a które dlatego właśnie ich drażnią. Od czasu do czasu zatrzymują się dla odetchnienia i na nowo zaczynają.
Mieszkańcy, ukrywszy się w podwórzach, jęczą. Kobiety wznoszą do nieba załzawione oczy i obnażone ręce. By ubłagać samotników, całują ich kolana. Ci walą je na ziemię i krew tryska aż do sufitów, spływa falami wzdłuż murów, ciecze strumieniami z odciętych kadłubów, napełnia wodociągi, rozlewa się po ziemi w czerwonych plamach.
Antoniemu po kostki krew sięga. Brodzi w niej, wsysa jej kropelki na wargach i drży z radości, czując jej woń koło siebie, jej wilgoć pod włosiennicą, która krwią przesiąka.
Noc nadchodzi. Wrzawa olbrzymia cichnie.
Samotnicy zniknęli.
Naraz na galeriach zewnętrznych, w sąsiedztwie dziewięciu pięter Latarni, Antoni dostrzega wielkie czarne linie, jakby się zatrzymały kruki. Biegnie i znajduje się na szczycie. Wielkie zwierciadło miedziane, zwrócone ku oceanowi, odbija statki na pełnym morzu. Antoni patrzy na nie, a w miarę jak je ogląda, liczba ich rośnie. Cisną się one w przystani, mającej postać półksiężyca.
Z tyłu, na przylądku stoi miasto nowe, architektury rzymskiej: o kopułach kamiennych, dachach stożkowatych, wybudowane z marmurów czerwonych i niebieskich. Na kapitelach spiżowe obwody, spiż na szczytach domów, w rogach gzymsów. Ponad miastem góruje las cyprysowy. Barwa morza zieleńsza, powietrze chłodniejsze. Na szczycie gór, na widnokręgu — śniegi.
Antoni szuka drogi, gdy oto człowiek jakiś zbliża się doń, mówiąc: „Pójdź, czekają na ciebie”. Przechodzi forum, wstępuje na dwór, nachyla się pod bramą i przybywa przed fasadę pałacu, którą zdobi grupa rzeźbiona z wosku, wyobrażająca cesarza Konstantyna, który zwycięża smoka. Basen porfirowy zawiera pośrodku konchę złotą, pełną pistacji. Jego przewodnik mówi mu, że może wziąć ich do woli. Antoni bierze.
Potem idzie jak zabłąkany po niezliczonych komnatach.
Wzdłuż murów widać mozaiki: dowódcy na dłoni oferują cesarzowi zdobyte miasta. I ze wszech stron kolumny z bazaltu, sztachety z filigranu srebrnego, krzesła z kości słoniowej, dywany i kotary haftowane perłami. Światło pada ze sklepienia. Antoni idzie wciąż dalej. Ciepłe wyziewy krążą dokoła, słychać czasem dyskretne klapanie sandałów. Stojąc w przedpokojach strażnicy, podobni do automatów, trzymają na ramieniu włócznie z pozłacanego srebra. Wreszcie Antoni staje w progu sali, na której końcu zwiesza się zasłona hiacyntowa. Zasłona się odchyla i odkrywa cesarza, siedzącego na tronie, w tunice fioletowej, w trzewikach z czerwonego safianu o czarnych wiązaniach.
Diadem perłowy wieńczy jego włosy, ułożone w symetryczne kędziory. Powieki ma nabrzmiałe, nos prosty, twarz o rysach grubych i przebiegłych. W rogach baldachimu zawieszonego nad jego głową mieszczą się cztery złote gołębie, a u stóp tronu spoczywa para lwów emaliowanych. Gołąbki zaczynają gruchać, lwy ryczeć, cesarz oczy przewraca, Antoni zaś idzie ku niemu i natychmiast, bez wstępów, opowiadają sobie o świeżych wypadkach. W Antiochii, w Efezie i Aleksandrii zniszczono świątynie i z posągów bóstw porobiono garnki i rondle. Cesarz bardzo śmieje się z tego. Antoni mu zarzuca pobłażliwość dla nowatynów. Ale cesarz się unosi: nowatyni, arianie, melecjanie wszystko to go nudzi. Jednakże szanuje bardzo episkopat, gdyż chrześcijanie zależą od pięciu czy sześciu osób, więc pozyskawszy dla siebie tych ostatnich, masz wpływ na całe chrześcijaństwo. Toteż nie omieszkał dać im znaczne sumy. Ale nienawidzi ojców soboru nicejskiego.
Obaczmy ich!
Antoni idzie za nim.
I nagle znajdują się na tarasie. Niżej widać hipodrom51 pełny ludu, a dalej portyki, gdzie inny tłum się przechadza. Po środku pola wyścigowego wąski pomost, na którym szeregiem stoją obok siebie świątynia Merkurego, posąg Konstantyna, trzy brązowe obwijające się węże, na jednym końcu wielkie jaja drewniane, na drugim siedem delfinów ogonem ku górze zwróconych. Za pawilonem cesarskim prefekci izb, komesowie i patrycjusze siedzą szczeblami aż do pierwszego piętra kościoła, którego wszystkie okna barwią się od głów kobiecych. Na prawo trybuna stronnictwa Błękitnych, na lewo Zielonych52; wyżej strażnica żołnierska, a na poziomie areny szereg łuków korynckich tworzący wejście do lóż.
Wyścigi wnet się rozpoczną, konie stają szeregiem. Wysokie pióropusze pomieszczone na ich czole kołyszą się od wiatru niby gałęzie drzew; i w poskokach wstrząsają wozami w postaci muszli, a na wozach stoją woźnice, przebrani niby w pancerz wielobarwny, nogi mają gołe, a brodę i włosy wygolone modą Hunów53.
Antoni jest naprzód ogłuszony wrzawą. Od góry do dołu widzi wszędzie twarze malowane, pstre ubrania, błyskotki złotnicze; piasek areny, biały całkowicie, błyszczy niby zwierciadło. Cesarz z nim rozmawia. Powierza mu rzeczy ważne, tajemnicze, przyznaje mu się do zabójstwa własnego syna Kryspusa54, pyta go nawet o rady co do zdrowia.
Jednakże w głębi lóż dostrzega Antoni niewolników. Są to ojcowie soboru nicejskiego: w łachmanach, wstrętni, ohydni. Męczennik Pafnucy czesze grzywę konia, Teofil myje nogi innemu, Jan czyści kopyta trzeciego, Aleksander kał koński zbiera do kosza. Antoni przechodzi między nimi. Ci tworzą szereg, błagają, by się wstawił za nimi, całują go w ręce. Cały tłum przeciw nim plwa i huczy, Antoni zaś raduje się poniżeniem ich — niesłychanie! Stał się więc jednym z wielkich na dworze, powiernikiem cesarza, pierwszym ministrem. Konstantyn kładzie mu diadem na czole; Antoni go bierze, uważając ten zaszczyt za naturalny i należny sobie.
I naraz odkrywa się w ciemnościach sala olbrzymia, złotymi pająkami55 oświecona. Kolumny tak wysokie, że giną w cieniu wzdłuż stołów, w równej linii płyną w bezmiar ku granicom widnokręgu, gdzie w świetlanej mgle widać schody olbrzymie, arkady, kolosy, wieże, a z tyłu niewyraźna krawędź pałacu, w otoczeniu cedrów, które tworzą masę czarniejszą.
Goście w wieńcach fiołków siedzą oparci łokciem na niskich łożach. Wzdłuż tych dwóch szeregów słudzy rozlewają wino z amfor; a w głębi sam, przystrojony tiarą i karbunkułami pokryty, je i pije król Nabuchodonozor56.
Z lewa i prawa dwie gromady kapłanów w stożkowatych czapkach bujają kadzidła. Na ziemi pełzają królowie niewolnicy, bez nóg i rąk, którym władca rzuca kości do gryzienia; niżej stoją bracia jego, z oczyma zasłoniętymi przepaską, gdyż wszyscy są oślepieni.
Skarga nieustająca płynie z głębi. Słodkie i powolne dźwięki organów wodnych57 brzmią na przemian z chórami dziewcząt i rzezańców. I czuć, że naokoło sali jest tu miasto olbrzymie, ocean ludzi, którego fale uderzają w mury...
Niewolnicy, biegając, roznoszą potrawy. Kobiety krążą z pucharami. Kosze trzeszczą pod ciężarem chleba, a wielbłąd z dziurkowaną beczułką na grzbiecie przechodzi tam i z powrotem, rozlewając strumienie werweny58 dla odświeżenia podłogi.
Pogromcy zwierząt wprowadzają lwy. Tancerki, zawiązawszy włosy w siatki, skaczą na rękach, a nozdrzami ogień rzucają, Murzyni kuglarskie wyprawiają sztuki, nagie dzieci rzucają w siebie kawałkami lodu, który się rozbija o srebrne zastawy stołowe.
Wrzawa jest tak okropna, że zdawałoby się burza huczy, a nad ucztą obłok jakiś płynie od tysiąca mięs i oddechów. Niekiedy iskra z wielkich pochodni, wiatrem oderwana, przelatuje mroki nocne niby gwiazda spadająca.
Król ramieniem ociera pachnidła na swej twarzy. Je w naczyniach święconych, a potem je tłucze. W sercu oblicza swe okręty, wojska, narody. Natychmiast, z kaprysu, spali swój pałac wraz z gośćmi. Zamierza odbudować wieżę Babel i strącić Boga.
Antoni z dala z jego czoła wszystkie myśli odgaduje. Przenika się nimi i sam się staje Nabuchodonozorem.
Wnet też napełnia się rozpasaniem i duchem zniszczenia... porywa go żądza pogrążenia się w obrzydliwościach. Zresztą poniżenie tego, co ludzi przeraża, jest to obelga wyrządzona ich rozumowi, jest to nowy sposób wywołania ich podziwu, a że nie ma nic ohydniejszego nad brutalne bydlę, Antoni staje na stole na czterech łapach i ryczy jak byk.
Naraz czuje ból w dłoni — kamyk przypadkiem go zranił — i znajduje się znów przez swoją chatą.
Obwód skał jest pusty. Gwiazdy świecą. Wszędzie panuje milczenie.
Przyjmij pokutę mą, o Boże mój! Nie gardź nią dla jej słabości!
Uwagi (0)