Darmowe ebooki » Poemat dygresyjny » Podróż na Wschód - Juliusz Słowacki (lubię czytać po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Podróż na Wschód - Juliusz Słowacki (lubię czytać po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Juliusz Słowacki



1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 41
Idź do strony:
powróci syn z cmentarza. 
  Poeta
Jeśli tak, to łódko tam 
Te błękitne fale łam. 
Do tej chaty nieś mię, łodzi! 
Wejdę tam, skąd trup wychodzi.534 
 
Jeśli tak, to łódko tam 
Będę jęczeć, będę wyć, 
Serce kąsać nadaremno, 
A gołębie spać nade mną. 
  Arab
Co zamyślasz? czy ty śnisz?535 
Gdy uczują ptaki krzyż, 
Świty białe, wschodu róże 
Rozlecą się po lazurze. 
 
Allach! wicher będzie wiał 
I przyniesie czworo skał, 
I położy grób na grobie, 
Na gołębiach i na tobie. 
  Poeta
Jeśli tak, ha! jeśli tak... 
Niechaj śpi i wichr, i ptak! 
Ja nie spocznę w głębi chaty, 
Lecz polecę jak skrzydlaty. 
 
Jak od młodych moich lat 
Ja polecę lotem w świat. 
Dalej, łodzi! 
  Arab
Nocleg tobie 
W Ramazesa starym grobie.536 
  Poeta
Tam przynajmniej jedną noc 
Odzyskam sen, odzyskam moc, 
I spać będę z cichą twarzą 
Pod gołębi sennych strażą. 
 
Czy daleko stąd ten grób, 
Gdzie ja będę spał jak trup, 
Umęczony? 
  Arab
Niedaleko! 
Za tą palmą tam, nad rzeką; 
Lecz go teraz kryje mgła. 
 
Mówił tak, a łódka szła. 
 
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Wiersz noworoczny
Wielmożny Panie, 
Powinszowanie537 
Nowego Roku, 
Co pęta w kroku 
Na tej pustyni. 
Niech Cię uczyni 
Bardzo wesołym; 
Że okiem gołym 
Widać, jak rusza 
Ten czas i dusza 
Na życie wieczne 
Bardzo bezpieczne, 
Gdzie ani panna, 
Ni kwarantanna 
Nie przyda troski, 
Ani też włoski, 
Panie Brzozowski, 
Znudzi makaron. 
 
Tymczasem Charon538 
Niechaj nieprędko 
Złowi cię wędką 
I na łódź wsadzi, 
I tam prowadzi, 
Gdzie idą inni 
Bo iść powinni. — 
 
Żyj mi lat krocie 
I przyjm w namiocie 
Moją kolędę; 
A ja przybędę 
Sam, osobiście 
Harbuza liście, 
W maśle smażone, 
Słodkie i słone 
Jeść na śniadanie. 
Ściskam Cię, Panie! 
 
Ojciec zadżumionych W El-Arish

Dla objaśnienia następnego poematu potrzeba mi nieodbicie539 powiedzieć kilka słów o kwarantannie540 na pustyni między Egiptem a Palestyną, blisko miasteczka El-Arish541. Wymysłem to jest dziwnym Mohameda Ali542, że między dwoma swoimi państwami naznaczył myślą na błędnym piasku granicę i pod karą miecza zmusił wolne Beduiny543 rozbijać w tym miejscu namioty i żyć przez dni kilkanaście pod dozorem straży i doktora; inaczej zaś z Egiptu do Syrii dostać się nie mogą. Podróżując na wielbłądzie, musiałem podobnemu ulec losowi. Po ośmiu dniach drogi przybyłem z Kairu na smutną dolinę piaszczystą, abym na niej przez dni dwanaście zamieszkał. Zrazu pojąć nie mogłem, jak miejsce puste, bez żadnego domu, błędnym piaskiem zawiane, mogło prawu ludzkiemu podlegać; ale miecz baszy544 zdawał się wisieć w błękitnym niebie nad głową moich przewodników Arabów, bo przybywszy na dolinę kwarantanny, kazali zaraz uklęknąć wielbłądom, a w twarzach ich czarnych widać było głębokie poddanie się ludzi wolnych pod prawo strasznego człowieka. Przybył doktor z miasteczka El-Arish; pierwsze to było miasteczko, które od wyjazdu z Kairu obaczyłem z daleka, a doktor pierwszym napotkanym człowiekiem. Pan Steble, tak się nazywał ów lekarz, emigrant włoski, ożeniony świeżo z panną Malagamba545, sławną pięknością na Wschodzie, o której Lamartine546 z takim uniesieniem rozpowiada, starał się natychmiast mój pobyt pod otwartym niebem jak najwygodniejszym uczynić; wydał ze składu kilka namiotów dla naszej podróżnej gromadki; a jak się później dowiedziałem, rączki jego żony grzęzły w białej i srebrnej mące, aby mi na chlebie europejskim nie zabrakło. Rozłożywszy się pod namiotem przywykać zacząłem do smutnego widoku, który mnie otaczał. Opodal nieco rzeczka, sucha prawie aż do dna, przerzynała piasku dolinę i szła do morza, za nią szara wstęga palmowych lasów; od północy błękitna szarfa Morza Śródziemnego roztrącała się o piasek i smutnym gwarem fal napełniała ciche nad pustynią powietrze; nad morzem zaś, na piramidalnej piasku mogile, błyszczał białą kopułą mały grobowiec Szecha547, straszny, albowiem tam, w jego lochach, składano umarłych z dżumy; a zaś architektura jego i żółtawa białość nadawały mu pozór kościotrupa. Z innych stron wzgórza piaskowe i na nich straży namioty, i patrzący na kwarantannę strażnicy w jaskrawych orientalnych ubiorach; w środku zaś doliny niby stożec piaskowy, z którego muezin548 obwoływał donośnym głosem wielkość Boga rano, wieczorem i w nocy. Wszystkie te obrazy czytelnik drugi raz odbite znajdzie w następującej powieści; a pokażą się mu we właściwszym świetle, albowiem je zobaczy przez łzy ludzkie. Co do mnie, przywykać zacząłem do mego namiotu i podobałem sobie w ciszy piaskowego stepu i w szumie morza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z sobą jednego z kwarantanny strażników. W wigilią Bożego Narodzenia (1836 r.), kiedy z tej spokojnej pustyni myśli moje odbiegły aż do dalekiej ojczyzny mojej i ku owym dniom, które dawniej spędzałem na ucztach w gronie rodzinnym, okropna burza, przewiewana wichrem z Morza Czerwonego na Śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów na mój namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce zaczęło wchodzić powoli przerażenie... Szeleszczący od wichrów i deszczu namiot chwiał się nade mną i zaczerwieniony od piorunów wydawał się ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem549... Wicher mi zagasił światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby opisy; albowiem wielkością biblijną nacechowana była ta burza w pustyni — Anhelli myślał, że już przyszedł wicher, który go z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą — przeszła jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne okrywały niebo i drobny deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestrachów; krzyk Arabów uwiadomił mnie o nowym niebezpieczeństwie: owa rzeczka, gdzie wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowym korycie, nabrzmiała nocną ulewą i srebrnymi płetwami prosto biegła roztoczyć się po dolinie, na której stały nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu zostawało do ratunku; unieśliśmy za pomocą Arabów namioty nasze na najbliższe wzgórze piaskowe, a zaraz po nas przyszła woda napełnić owe kręgi piaskowe, które jako ślady naszych zerwanych domów zostały w dolinie. Zziębły i ponury patrzałem ze wzgórza na tryumf tej biednej rzeczki, a patrząc tak, dziwnego doznawałem wrażenia. Bez dachu, bez ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie na ziemi rozbicia, nie mogłem jednak udać się do bliskiego miasteczka, gdzie byli ludzie, ani prosić, aby mię pod dach jaki przyjęto i przy gościnnym posadzono ognisku. A mogły nadejść okropniejsze burze, mogło nareszcie przyjść morze i zatopić wzgórze, na którym stałem; a wszystko to trzeba było własnymi siłami wytrzymać, ocalić się lub zginąć, pod okiem ludzi, którzy się mnie i rzeczy moich dotknąć nie mogli i nie śmieli. Wyjaśniło się na koniec niebo, a ja, nauczony doświadczeniem, już nie w dolinie, lecz na wzgórzu najwyższym rozbiłem namiot; i przyszły dnie pogodne, ciche, spokojnie płynące w pustyni. Drogman550 mój Soliman, sławny z tego i chełpliwy, że był niegdyś tłumaczem Champoliona551, Roseliniego552, Fresnela553 i wielu innych, opowiadał mi o swoich dawnych panach różne drobne szczegóły ich podróży i ze mnie zapewne zbierał zapas małych postrzeżeń, którymi będzie bawił przyszłych wędrowników. Wieczorem zaś, usiadłszy na ziemi u wejścia do namiotu, piękny ten Arab, z długą brodą, oświecony wzierającym między płótna księżycem, śpiewał mi strofy z poematów arabskich, których dźwięk niezrozumiany i smutna nuta kołysały mnie do snu. A wtenczas — może mnie anioł snów okrywał płaszczem rycerza Solimy554 i naznaczał krzyżem czerwonym na piersiach555, a zaś Araba tego przemieniał w giermka śpiewającego smutne dumy556 z ziemi rodzinnej. Lecz dosyć już o tym śnie tajemniczym życia mojego, o tym złotym stepie i o tym namiocie, gdzie miałem chwile spokojne, gdzie budząc się, przez roztworzone płótno oczy moje napotykały konstelacją Oriona, tak podobną do gwiaździstej lutni zawieszonej przez Boga nad biednym namiotem błędnego Polaka. Dosyć o tym cichym tygodniu życia — przeminął. — Wielbłądy moje znów uklękły przede mną i podniosły się z pielgrzymem zadumanym, wyciągając długie, wężom podobne szyje ku grobowcowi Chrystusowemu; a kiedy już byłem o godzinę drogi ku wschodowi, obróciłem się na siodle, aby raz jeszcze spojrzeć na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu i zdawało mi się, że sam wyszedł na miejsce wysokie, aby mnie pożegnać; a czy to ludzie pakując rzeczy, czyli557 też sam namiot, nie czując już w sobie mieszkańca, wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za mną, pokazując mi swoje łono czarne i puste. — Odwróciłem się od tej rzeczy, co miała serce rozdarte po mnie. A wkrótce zaczęły się pokazywać na piasku lilie białe, zwiastując, że się zbliżam do żyźniejszej krainy; i pomyślałem, że na te same kwiaty obróciwszy oczy, mówił Chrystus do uczniów swoich, aby się nie troszczyli o jutro i o rzeczy z tego świata, patrząc na lilie, które Bóg odziewa558.

Oto jest opis kwarantanny odbytej przeze mnie na pustyni; gorszą daleko wysiedział ów starzec opowiadający nieszczęścia swoje w następnym poemacie. Historia jego boleści nie jest całkowicie zmyśloną: opowiadał mi ją doktor Steble, któremu tak za nią, jako za chleby i za uprzejmość dla mnie podziękowałbym tutaj, gdybym wiedział, że te kilka wyrazów znajdzie go na pustyni. Ale czymże jest dla niego wspomnienie w niezrozumianym języku i wymówione głosem, który zaledwo się tak rozchodzi, jak kręgi na wodzie po rzuconym do niej kamieniu?

Ojciec zadżumionych
Trzy razy księżyc odmienił się złoty, 
Jak na tym piasku rozbiłem namioty. 
Maleńkie dziecko karmiła mi żona, 
Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki, 
Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona 
Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów559 
Chodziło co dnia na piasku pagórki, 
Karmić się chwastem nadmorskich ajerów560; 
A wieczór — wszystkie tu się kładły wiankiem, 
Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali. 
Córki po wodę chodziły ze dzbankiem, 
Synowie moi ogień rozkładali, 
Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła. 
Wszystko to dzisiaj tam — gdzie ta mogiła 
Promienistemu słońcu się odśmiecha, 
Wszystko tam leży pod kopułką Szecha. 
A ja samotny wracam — o boleści! 
Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści561, 
Odkąd do mego płóciennego dworu 
W tej kwarantannie wszedł anioł pomoru562. 
 
O! niewiadoma ta boleść nikomu 
Jaka się w moim sercu dziś zamyka! 
Wracam na Liban, do mojego domu — 
W dziedzińcu moim pomarańcza dzika 
Zapyta: „Starcze! gdzie są twoje dziatki?” — 
W dziedzińcu moim córek moich kwiatki 
Spytają: „Starcze! gdzie są twoje córki?” 
Naprzód błękitne na Libanie chmurki 
Pytać mnie będą o synów, o żonę, 
O dzieci moje, wszystkie pogrzebione 
Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha — 
I wszystkie będą mię pytały echa, 
I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem, 
Pytać się będą. — Cóż ja im odpowiem?! 
 
Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku. 
Wielbłądy moje cicho się pokładły; 
Dziecko, jak mały aniołek w obrazku, 
Karmiło wróble, a ptaszęta jadły, 
Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. — 
Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie? 
Od niej wracała najmłodsza dziewczyna, 
Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina. 
Przyszła do ognia i wodą z potoku, 
Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. — 
Najstarszy — z ogniem zapalonym w oku 
Wstał, dzbanek wody chwycił w drżące dłonie 
I rzekł: „Sam Bóg ci za wodę zapłaci, 
Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie”. 
To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana, 
Powalił się tu jak palma złamana. 
Przybiegłem — nie czas już było ratować. — 
Siostry go chciały martwego całować; 
Krzyknąłem wściekły: „Niech się nikt nie waży!” 
Porwałem trupa i rzuciłem straży, 
Aby go wzięła na żelazne zgrzebła 
I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła. 
A od tej nocy tak pełnej boleści 
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści. 
 
Tej samej nocy Hafne i Amina 
Umarły, leżąc na łożu przy sobie. 
A patrz! — tak cicho umierały obie! 
Że choć po śmierci najmłodszego syna563 
Oczy się moje do snu nie zawarły, 
A nie słyszałem, jak obie umarły. 
I nawet matka własna nie słyszała, 
Choć wiem, że także tej nocy nie spała. 
Rankiem obiedwie564 sine jak żelazo, 
Dwie moje córki zabite zarazą, 
Wywlec kazałem strażnikom z namiotu; 
I porzuciły nas! — i bez powrotu!... 
A jak dorosłym przystoi dziewicom, 
Włosami ziemię zamiotły rodzicom.  
 
Widzisz to słońce w niebie lazurowym? 
Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym, 
Zawsze zachodzi za tą piasku górą; 
Zawsze to niebo niesplamione chmurą; 
A mnie się zdało wtenczas, nie wiem czemu, 
Że słońce słońcu nierówne złotemu; 
I już nie takie jakie było wczora565, 
Ale podobne do słońca upiora. 
A niebo,
1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróż na Wschód - Juliusz Słowacki (lubię czytać po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz