Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖
Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.
Nie są totypowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jestświadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzeniahistoryczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiemzamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowegorodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tymczłowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu,począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzeniastawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych iwstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno:oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równieszczerze”.
- Autor: Jean-Jacques Rousseau
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyznania - Jean-Jacques Rousseau (jak czytać książki w internecie za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jean-Jacques Rousseau
Pominąłem również, odnośnie do rękopisu marszałkowej, inną myśl, mniej niedorzeczną, ale która w odleglejszych następstwach okazała się równie zgubna. Tak wszystko sprzymierza się z dziełem losu, skoro podoba mu się wieść człowieka ku klęsce! Miałem zamiar ozdobić ten rękopis rysunkami sztychów, jako iż okazały się tego samego formatu. Zażądałem od Coindeta rysunków: były one, z wszelkich tytułów, moją własnością, tym bardziej, że odstąpiłem mu dochód ze sztychów, które miały wielki pokup748. Coindet był równie przebiegły, jak ja naiwny. Z mego uporczywego żądania rysunków domyślił się wreszcie, co zamierzam z nimi uczynić. Wówczas pod pozorem dodania jakichś ozdób wyjednał to, że mu je zostawiłem, i w końcu ofiarował je księstwu sam. Ego versiculos feci, tulit alter honores749.
To pomogło mu postawić się w pałacu na niejakiej stopie. Od czasu mego osiedlenia w zameczku odwiedzał mnie tam często, a zawsze rano, zwłaszcza kiedy księstwo byli w Montmorency. To sprawiało, iż aby mu dotrzymać towarzystwa, nie szedłem do zamku. Wymawiano mi te zaniedbania; zdradziłem przyczynę. Polecono mi przyprowadzić z sobą pana Coindet, co też uczyniłem. Oto jedynie chodziło filutowi750. Tak, dzięki osobliwym względom, których tam zażywałem, totumfacki751 pana Thélusson, którego ten raczył niekiedy dopuszczać do stołu, kiedy nie miał nikogo u siebie, znalazł się nagle u stołu marszałka Francji, wraz z książętami, księżnymi i wszystkim, co było najświetniejszego na dworze. Nie zapomnę nigdy, jak jednego dnia, kiedy zmuszony był wcześniej wrócić do Paryża, książę marszałek rzekł po obiedzie do towarzystwa: „Chodźmy się przejść w stronę Saint-Denis; odprowadzimy pana Coindet”. To było za wiele na tego nieboraka: w głowie mu się zawróciło zupełnie. Co do mnie, czułem się tak wzruszony, że nie mogłem wymówić ani słowa. Szedłem z tyłu, płacząc jak dziecko i ginąc z ochoty ucałowania śladów stóp dobrego marszałka. Ale widzę, że historia mego rękopisu skłoniła mnie do uprzedzenia wypadków. Podejmijmy je po porządku, o ile pamięć mi pozwoli.
Skoro tylko domek w Mont-Louis był gotów, kazałem go umeblować schludnie, po prostu i wróciłem tam na kwaterę. Nie chciałem odstąpić od tego, co sobie ślubowałem opuszczając Pustelnię, aby mieć zawsze swoje własne, oddzielne mieszkanie; ale nie mogłem zarazem zdobyć się na to, aby opuścić mieszkanko w zameczku. Zatrzymałem klucz. Przywiązany wielce do rozkosznych śniadań w krużganku, często zachodziłem tam na noc, niekiedy spędzałem tam parę dni z rządu, niby na letnim mieszkaniu. Ze wszystkich obywateli Europy byłem wówczas może człowiekiem najlepiej i najprzyjemniej pomieszczonym. Pan Mathas, najzacniejszy człowiek pod słońcem, zostawił mi zupełną swobodę kierowania naprawkami w Mont-Louis; prosił, abym rozrządzał jego ludźmi, on sam nie mieszał się do niczego. Zyskałem tedy możność, aby z jedynego pokoju na pierwszym piętrze sporządzić sobie kompletny apartament, złożony z pokoju, przedpokoju i gotowalni. Na dole była kuchnia i pokój Teresy. Baszta, dzięki dobremu oszkleniu i kominkowi, jaki w niej urządzono, służyła mi za gabinet. Osiedliwszy się, zacząłem się bawić zdobieniem terasy, którą już ocieniały dwa rządy lip; dodałem jeszcze dwa, aby uczynić rodzaj altany, kazałem wznieść stół i ławkę z kamienia; otoczyłem ją bzem, groszkiem, przewiercieniem752, zasadziłem grządki kwiatów równolegle do szpaleru drzew. Terasa ta, wyższa niż terasa zamkowa, a z widokiem co najmniej równie ładnym i gdzie oswoiłem całe mnóstwo ptaków, służyła mi za uroczysty salon, w którym przyjmowałem oboje księstwo de Luxembourg, książąt de Villeroy i de Tingry, margrabiego d’Armentières, księżne de Montmorency, de Boufflers i inne osoby tej rangi, które nie dając się odstraszyć bardzo stromej i uciążliwej drodze, odbywały pielgrzymkę z zamku do Mont-Louis. Wszystkie te wizyty zawdzięczałem łasce państwa de Luxembourg; czułem to i serce moje umiało im być wdzięczne. W jednym z takich wylewów rozczulenia rzekłem raz do pana de Luxembourg, ściskając go: „Ach, panie marszałku, nienawidziłem możnych, nim poznałem pana; nienawidzę ich więcej jeszcze, od czasu gdy mi pan tak dobrze dałeś uczuć, jak łatwo byłoby im kazać się ubóstwiać”.
Zresztą, wzywam na świadków wszystkich, którzy mnie widywali w tej epoce, czy spostrzegli kiedy, aby ten blask oślepił mnie bodaj na chwilę, aby dym tego kadzidła uderzył mi do głowy; czy mnie widzieli mniej równym w zachowaniu, mniej skromnym w obejściu, mniej serdecznym z prostym ludem, mniej poufałym z sąsiadami, mniej skwapliwym do oddania przysługi każdemu wedle możności, przy czym nie dałem się nigdy zrazić niezliczonym, nieraz bardzo niedorzecznym dokuczliwościom, które mnie oblegały bez ustanku. Jeżeli serce ciągnęło mnie do zamku Montmorency przez szczere przywiązanie do jego państwa, wracało tak samo w moje sąsiedztwo, aby tam kosztować słodyczy tego równego i prostego życia, bez którego nie ma dla mnie szczęścia. Teresa zaprzyjaźniła się z córką murarza, mego sąsiada, nazwiskiem Pilleu; ja, toż samo, wszedłem w zażyłość z ojcem. Spożywszy rano obiad w zamku, nie bez przymusu i jedynie, aby być posłusznym pani marszałkowej, z jakąż skwapliwością wracałem wieczerzać z poczciwym Pilleu i jego rodziną, to u niego, to u mnie!
Oprócz tych dwóch mieszkań miałem trzecie w pałacu de Luxembourg. Księstwo tak bardzo nalegali na mnie, aby ich odwiedzić od czasu do czasu, iż uległem, mimo całego wstrętu do Paryża, gdzie od osiedlenia się w Pustelni byłem jedynie dwa razy. I u księstwa bywałem wyłącznie w umówione dnie, jedynie na wieczerzę, i wracałem nazajutrz rano. Wchodziłem i wychodziłem przez ogród dotykający bulwaru, tak iż mogłem powiedzieć, z najściślejszą prawdą, iż nie dotknąłem stopą bruku Paryża.
Na łonie tej przelotnej pomyślności gotowała się już katastrofa, która miała zakreślić jej koniec. W niedługi czas po powrocie do Mont-Louis zawiązałem tam, wbrew woli, jak zwykle, nową znajomość, która znowuż stanowi epokę w mych dziejach. Czytelnik osądzi w dalszym ciągu, czy na złe czy na dobre. Była to margrabina de Verdelin, moja sąsiadka; mąż jej kupił domek w Soisy, koło Montmorency. Panna d’Ars, córka hrabiego d’Ars, z dobrej, ale zubożałej rodziny, zaślubiła pana de Verdelin. Był to człowiek stary, szpetny, głuchy, szorstki, brutal, zazdrosny, z pokiereszowaną twarzą, jednooki, poza tym niezły człeczyna, kiedy go kto umiał zażyć; miał piętnaście czy dwadzieścia tysięcy funtów renty, za które pannę wydano. Ten dudek, klnący, krzyczący, łający, grzmiący i pobudzający żonę do łez przez cały dzień, robił w końcu stale to, co ona chciała, a to, aby ją doprowadzić do wściekłości: umiała bowiem zawsze wmówić, że to on chce tego, a ona nie. Pan de Margency, o którym wspominałem, był przyjacielem pani, a stał się przyjacielem i pana. Było już kilka lat, jak im wynajął swój zamek de Margency, blisko Eaubonne i Andilly, i mieszkali tam właśnie w czasie moich zapałów dla pani d’Houdetot. Pani d’Houdetot i pani de Verdelin znały się przez panią d’Aubeterre, wspólną przyjaciółkę; że zaś ogród w Margency był na drodze pani d’Houdetot, gdy szła na Wzgórze Olimpu, swą ulubioną przechadzkę, pani de Verdelin dała jej klucz dla swobodnego przejścia. Przy pomocy tego klucza ja przechodziłem często tamtędy wraz z nią; ale nie lubiłem tych niespodzianych spotkań. Kiedy pani de Verdelin znalazła się przypadkiem na naszej drodze, zostawiałem obie panie, nie odzywając się słowem, i szedłem naprzód. Ten mało dworny obyczaj nie musiał mnie u niej zapisać w zbyt dobrej pamięci. Mimo to, kiedy przybyła do Soisy, nie omieszkała szukać mego towarzystwa. Zachodziła kilka razy do Mont-Louis, nie mogąc jednak nigdy zastać mnie w domu. Widząc, że nie oddaję wizyty, wpadła na pomysł, aby mnie zmusić do tego, posyłając mi kilka doniczek kwiatów na terasę. Trzeba było iść podziękować: to wystarczyło; i oto znajomość zawarta.
Stosunek ten zaczął się od burz, jak wszystkie te, w które wchodziłem wbrew chęci. Nie było w nim nawet nigdy prawdziwej harmonii. Krój umysłu pani de Verdelin był nazbyt przeciwny memu. Złośliwe uszczypki753 i koncepty wymykają się jej z ust z taką prostotą, że trzeba nieustannej uwagi, dla mnie bardzo męczącej, aby mieć świadomość kiedy się jest przedmiotem jej żartu. Rzadko słyszałem, aby mówiła dobrze o którymś z nieobecnych przyjaciół, nie wtrącając jakiegoś słówka dla ośmieszenia go. Czego nie widziała w złym świetle, widziała w śmiesznym, a przyjaciel jej Margency nie stanowił wyjątku w tej mierze. Co było mi w niej jeszcze nieznośne to nieustanna plaga posyłek, upominków, bilecików. Trzeba mi było bez ustanku wysilać dowcip, aby odpowiadać, dziękować lub odmawiać. Mimo to, w miarę jak widywaliśmy się dłużej, przywiązałem się do niej. Miała swoje zgryzoty, jak i ja. Obustronne zwierzenia dały naszym sam na sam sporo uroku. Nic tak nie zespala serc jak słodycz płakania wspólnie. Szukaliśmy się, aby się pocieszać wzajem; ta potrzeba kazała mi często zamknąć oczy na wiele rzeczy. Byłem w stosunku do niej tak twardy w mej szczerości, okazałem niekiedy tak mało szacunku dla jej charakteru, że trzeba by w istocie szacować go bardzo wysoko, aby mniemać, iż może mi to szczerze przebaczyć. Oto próbka listów, jakie pisałem niekiedy do pani de Verdelin; a trzeba zaznaczyć, iż nigdy, w żadnej z odpowiedzi, nie wydawała się urażona:
Montmorency, 5 listopada 1759
Pisze mi Pani, iż „nie umiałaś się dobrze wyrazić”: pragnie mi Pani dać tym do zrozumienia, że ja się źle wyrażam. Mówi mi Pani o swoim rzekomym niezgrabstwie, aby dać mi uczuć moje. Chwalisz się, że jesteś jedynie prostą kobieciną, jak gdybyś się Pani obawiała, iż Cię ktoś weźmie za słowo; w końcu zasyłasz mi przeproszenia, aby mi dać do poznania, że ja Ci je jestem winien. Tak, Pani, wiem dobrze, to ja jestem głupiec, prostak i gorzej jeszcze, jeśli możebna; to ja źle dobieram wyrażeń w obliczu pięknej damy paryskiej, która zwraca tyle uwagi na słówka i sama wyraża się tak dobrze jak Pani. Ale zważ, Pani, że ja biorę słowa w pospolitym sensie języka, nie troszcząc się o piękne znaczenie, jakie im daje świątobliwe towarzystwo paryskie. Jeżeli niekiedy wyrażenia moje są dwuznaczne, staram się, aby postępowanie moje określało ich intencje, etc.
Reszta listu mniej więcej z tego samego tonu. Zobaczcież odpowiedź (plik D, nr 41) i osądźcie, jak niewiarygodnie powściągliwym musiałoby być serce kobiety, które za podobny list zdolne byłoby odczuć jedynie tyle urazy, ile jej zdradza ta odpowiedź i ile mi jej ona sama kiedykolwiek okazała. Coindet, przedsiębiorczy, śmiały aż do bezczelności i który uprawiał nagonkę na wszystkich mych przyjaciół, wślizgnął się niebawem pod mą firmą do pani de Verdelin; wkrótce też stał się u niej, bez mojej wiedzy, o wiele zażylszy ode mnie. Była to osobliwa figura ten Coindet. Przedstawiał się w mym imieniu u wszystkich moich znajomych, wciskał się w dom, zapraszał się na obiady bez ceremonii. Przejęty zapałem swej przyjaźni dla mnie, mówił o mnie stale ze łzami w oczach; ale kiedy się ze mną spotkał, zachowywał głębokie milczenie o tych wszystkich stosunkach i o wszystkim, co wiedział, że może mnie interesować. Zamiast mi powiedzieć, co usłyszał lub rzekł, lub widział z rzeczy mogących mnie obchodzić, on słuchał moich zwierzeń, wyciągał je nawet. Z całego Paryża wiedział zawsze jedynie tyle, ile dowiadywał się ode mnie. Mimo iż wszyscy mówili mi o nim, on nie mówił mi o nikim: był skryty i tajemniczy jedynie ze swoim przyjacielem. Ale zostawmy na teraz Coindeta i panią de Verdelin. Wrócimy do nich w dalszym ciągu.
W jakiś czas po moim powrocie do Mont-Louis La Tour, malarz, zaszedł mnie odwiedzić i przyniósł mi mój portret pastelami, który wystawił był w Salonie przed kilku laty. Chciał mi swego czasu dać ten portret, ale nie przyjąłem. Tymczasem pani d’Epinay, która mi dała swój kontrefekt754 i pragnęła mieć ten w zamian, wpłynęła na mnie, abym o niego poprosił. Zatrzymał go jeszcze dla wykończenia. Wśród tego przyszło zerwanie z panią d’Epinay; zwróciłem jej portret, nie było też mowy o daniu mego. Umieściłem go w swoim gabinecie w zameczku. Pan de Luxembourg zobaczył go i pochwalił; ofiarowałem mu go, przyjął; posłałem tedy portret do pałacu. Oboje marszałkostwo zrozumieli, że byłbym rad posiadać ich portrety. Kazali sporządzić miniatury, bardzo dobrego pędzla, dali je oprawić w puzderko na cukierki, ze szklanego kryształu, okładane złotem, i ofiarowali je w sposób najmilszy w świecie. Byłem oczarowany. Pani de Luxembourg nie chciała w żaden sposób się zgodzić, aby jej portret umieszczono na wierzchu pudełka. Wymawiała mi kilka razy, że więcej kocham pana de Luxembourg niż ją; nie broniłem się, ponieważ była to prawda. Przez ten sposób umieszczenia portretu dała mi poznać, bardzo delikatnie, ale jasno, że nie zapomniała tej różnicy.
Uczyniłem, mniej więcej w tym czasie, głupstwo, które nie dopomogło mi do zachowania łask tej pani. Mimo że nie znałem wcale pana de Silhouette755 i mało byłem skłonny z nim sympatyzować, miałem wysokie mniemanie o jego administracji. Skoro położył ciężką rękę na finansistach, widziałem, iż chwila, którą obrał, nie jest pomyślna dla tej operacji; mimo to zasyłałem serdeczne życzenia za jego powodzenie i kiedy dowiedziałem się, że go usunięto, napisałem doń w moim gapiostwie następujący list, którego z pewnością nie mam zamiaru usprawiedliwiać.
Montmorency, 2 grudnia 1759
Racz, Panie, przyjąć hołd samotnika, który jest Panu nieznany, ale który ceni Pana za Jego talenty, szanuje za Jego administrację i który zaszczycił Pana przypuszczeniem, iż nie zostanie ona długo w Pańskich rękach. Nie mogąc ratować państwa inaczej niż kosztem stolicy, która go zgubiła, stawiłeś Pan czoło wrzaskom wyzyskiwaczy i lichwiarzy. Widząc, jak miażdżysz tych nędzników, zazdrościłem Panu Jego
Uwagi (0)