Darmowe ebooki » Pamiętnik » Życiorys własny przestępcy - Urke Nachalnik (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Życiorys własny przestępcy - Urke Nachalnik (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Urke Nachalnik



1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 61
Idź do strony:
żem go ledwie zrozumiała — ten obraz kobiecy wiszący naprzeciw trumny, to była moja ukochana żona, z którą żyłem zaledwie pięć miesięcy i umarła. Pani ma pewne podobieństwo do zmarłej. Za podobizną taką już od dłuższego czasu się uganiałem, ale zawsze było to daremne, aż nareszcie panią znalazłem. Błagam panią, aby pani się rozebrała zupełnie do naga i położyła w trumnie, tam jest wyścielone bardzo wygodnie i... wtedy wyobrażę sobie, że mam stosunek z nią. Niech pani mi tego nie odmówi, błagam, zlituj się pani nade mną, wiele pani tylko zechce, zapłacę i proszę mi zupełnie zaufać.

Widząc, że faktycznie mi nic złego tu nie grozi, zgodziłam się pod warunkiem, że tylko jeden raz... Nie zdążyłam przekroczyć progu do tego żałobnego pokoju, jak mnie uchwycił uradowany i wniósł delikatnie do tego pokoju, posadził na kanapę, a następnie pomógł mi się rozebrać. Przy zdjęciu pantofli obsypywał mi nogi namiętnymi całusami, że mnie aż wstyd było. Gdy już byłam na pół naga, podał mi jedwabną, krótką koszulkę, prosząc, abym to na siebie włożyła, po czym uchwycił mnie wpół, czego mu nie broniłam i złożył w trumnę. Strach mnie ogarnął, gdy się do mnie zbliżył. Twarz jego wykrzywiła się z namiętności. Podczas aktu miłosnego wciąż mnie całował. Czułam już obrzydzenie, a zarazem litość do tego człowieka. Ten musiał naprawdę kochać swoją żonę aż do obłędu...

Tu zamyśliła się chwilę, patrząc w dal. Słuchaliśmy jej dziwnego opowiadania z zainteresowaniem, a słuchaczka przezwana „Władką z dużymi cyckami”, podrażniona tym opowiadaniem, pierwsza przerwała milczenie i nagle zawołała:

— No, dokończ, co się z tobą dalej stało?

Jadzia, jakby przebudzona ze snu, spoglądała na nas, jakby dopiero co zobaczyła nas i po ciężkim westchnieniu odparła:

— Co się miało stać ze mną? Nic złego on mi tam nie zrobił. Odprowadził mnie potem do drzwi z honorami, prosząc, abym raz na miesiąc go odwiedzała, co też przez czas jakiś chętnie czyniłam. Zarobek od dziwnego człowieka dał mi możność wyżywienia i nie potrzebowałam wychodzić na róg ulicy.

Aż pewnego dnia z wieczora, gdy tam przybyłam, ujrzałam przed jego domem grupkę ludzi, rozpowiadali coś między sobą półgłosem. Coś mnie tknęło i poczęłam się dopytywać, co tu takiego zaszło. Dopiero dowiedziałam się, że on tegoż dnia po obiedzie zastrzelił się, co było do przewidzenia. Zaraz też zawróciłam do domu, obawiając się jakiegoś śledztwa. Nikt jednak o mnie nie myślał.

— Tak — dodała — straciłam dobrego gościa, sto rubli to nie żart, no i był bardzo dobry dla mnie, robił mi różne podarki — zakończyła, uśmiechając się smętnie.

Teraz nastąpiły stawiane przez obie koleżanki pytania i uwagi.

— Wiele razy tam byłaś? — spytała Władka.

— Pięć razy wszystkiego.

— Stary to był człowiek? — pytała druga.

— Nie tak stary — odparła Jadzia — mógł mieć lat czterdzieści z górą.

— A co on był za jeden? — dopytywała się Władka. — Czy też był bogaty?

— Tego nie wiem — powiedziała. — Ale ładnie mieszkał, miał lokaja, więc musiał być i bogaty, mówił mi też, że jest wojskowym i na lato miał wyjechać na Kaukaz do swoich dóbr.

— O! O, żeby on był biedny — odparła Władzia — nie chciałoby mu się takich wariackich wybryków i nie płaciłby po sto rubli naraz. Ja bym chciała takiego frajera złapać, co tak hojnie płaci — dodała, trącając mnie przy tym kolanem.

Trzecia koleżanka, już nie pierwszej młodości, bardzo skromna na wygląd, też chciała coś o sobie opowiedzieć ciekawego i już otworzyła usta. Wtem dało się słyszeć silne pukanie w drzwi frontowego pokoju. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie. Władka skoczyła, by tam otworzyć. Zanim jednak otworzyła, spytała wpierw, kto to śmiał nam przerwać przyjemne pogadanki.

— Policja — brzmiała odpowiedz, która od razu mnie poderwała z miejsca.

Jadzia spojrzała na mnie przestraszona, widząc, jakie te słowa zrobiły na mnie wrażenie. Nie zdążyłem się zorientować, co mam czynić, gdy wtem do pokoju wpadło kilku mężczyzn, jeden za drugim, z wielkim hałasem.

— Jeden tu już jest — krzyknął barczysty agent do towarzyszy.

— Ręce do góry i ani rusz! — krzyknęło do mnie kilku naraz, a dwóch skierowało lufy rewolwerów w moją stronę.

Zaraz mi jeden agent zrewidował kieszenie. Kobiety stały wylęknione tym nagłym przybyciem policji, nie śmiały się ruszyć z miejsca.

Policja przeprowadziła rewizję we wszystkich pokojach. Ja zaś znalazłem się tu bardzo głupio. Po pierwsze nie wiedziałem, czy to właśnie mnie poszukują, po drugie myślałem, że może wpadłem zbiegiem okoliczności w jakąś paskudną sprawę, której skutki zwykle stają się gorsze niż za czyny popełnione.

Tak myśląc, chciałem wyczytać w tych marsowych twarzach, jak daleko i o co mnie tu posądzają. Wtem nagle jeden agent krzyknął z drugiego pokoju:

— Mam to, co szukałem!

Na te słowa zdębiałem i spojrzałem w tę stronę. Agent trzymał w ręku jakąś flaszkę, obwąchał, po czym podawał ją z ręki do ręki i wszyscy agenci to samo uczynili.

Nic już z tego nie rozumiałem.

— No, kawalerze — zawołał agent — prosimy z nami.

Drugi agent znów bez słowa założył mi łańcuszki na ręce.

— Panowie, o co tu chodzi? — zawołałem.

— Dowiesz się później — odparł agent.

— Nie bądź taki ciekawy — dodał drugi rosły agent, który uporał się z Jadzią, nie dając jej wyjść za nami.

Po drodze rozważałem swoje położenie, robiąc rachunek sumienia. Nic takiego jeszcze na bruku tutejszym nie popełniłem. Przed nikim też słowem jednym nie zdradziłem się o mojej ucieczce i smutnej przeszłości.

Więc co to być może, myślałam i co ta flaszka ma znaczyć? Daremnie próbowałem zrozumieć, co tu zaszło, wszak jedno tylko zrozumiałem, że o ile zaczną poszukiwać, kim właściwie jestem, będę wtedy zgubiony. Wtem cały orszak zatrzymał się przy jakimś sklepie i za chwilę wprowadzono mnie, a widząc tam dziurę w suficie, wszystko zrozumiałem.

Wkrótce przybył właściciel, obejrzał mnie uważnie, a jeden z agentów spytał go:

— Czy pan tego ptaszka widział kiedy? Przypatrz mu się pan dobrze.

— Nie, nigdy tego człowieka na oczy nie widziałem.

— Zobacz no pan tę flaszkę — zawołał agent.

Właściciel obejrzał podaną mu flaszkę na wszystkie strony i odparł:

— Takie wino co prawda jest u mnie, ale tak samo i w innych firmach można takowe nabyć.

Agent mu przerwał.

— Ta flaszka pochodzi z pańskiego interesu, a to jest bez wątpienia ten złodziej, co pana dziś w nocy okradł. Zastaliśmy go w dobrym miejscu, gdzie z pewnością całą noc pili, a przez zapomnienie zostawili tę jedną tylko flaszkę.

Jadzia, pomimo zakazu policji, przybyła tu za mną i słysząc to, poczęła krzyczeć, żem nie winien i że ona wskaże tego człowieka, który dwa dni temu tam przyniósł tę flaszkę wina i że jeśli o to chodzi, wskaże, gdzie ja byłem całą noc.

Słysząc jej obronę, uśmiechnąłem się do niej, uspokajając ją, że mnie się nic nie stanie, bo nie jestem tym, za którego policja mnie bierze. Starałem się to wymówić jak najspokojniej i naprawdę teraz byłem już pewny siebie.

Za chwilę policja, widząc, że poszkodowany nie chce kłamać i wywrzeć na mnie zemsty za swoją stratę, której było, jak sam mówił, na kilkanaście tysięcy marek, zaprowadziła mnie na posterunek. Tam zrewidowano mnie powtórnie i mieli już, jak widziałem, ochotę brać mnie w „ogień krzyżowych pytań”, gdy wtem weszła Jadzia z numerowym hotelu, gdzie oboje nocowaliśmy. Ten doręczył komisarzowi książkę meldunkową. Komisarz, Niemiec, zwrócił się z pytaniem:

— Która godzina mogła być, gdy ten oto człowiek przyszedł do numeru i o której go opuścił? Proszę mi dokładnie powiedzieć, czy nie mógł wychodzić wśród nocy z hotelu, a nad ranem dopiero niepostrzeżenie wrócić.

— Nigdy! — odparł numerowy. — Ja mam swoją dyżurkę przy samych drzwiach i nikt bez mojej wiedzy nie może ani wejść, ani wyjść z hotelu.

Komisarz, widząc, że ofiara mu się wyślizguje z rąk, zaczął z innej beczki.

— Skąd właściwie jesteś? — zawołał.

— Z Warszawy, proszę pana — odpowiedziałem — proszę się przekonać w paszporcie, który mi tu zabrano.

Rzucił na mnie chytre spojrzenie i wypytywał mnie, jak się nazywam, ile mam lat, jak rodzice moi się nazywają itd. Patrzył przy tym w paszport, który trzymał w ręku i dalej zapytał:

— Co wy tu jednak robicie w tym mieście i po co tu przyjechaliście?

— Mam tu stryja i do niego właśnie przyjechałem.

— Na której ulicy ten stryj mieszka i jak się nazywa?

— Mieszkał kiedyś przy ulicy Wielkiej Stefańskiej, a teraz jest w Rosji, o czym wczoraj dopiero się przekonałem.

— Więc go tu nie ma w Wilnie — zauważył, przy tym patrzył na mnie podejrzliwie.

— Nie, nie ma go już dawno, wyjechał razem z Rosjanami.

— Skąd wy znacie tę kobietę, co z wami nocowała w hotelu?

— Nie znałem jej, tylko przypadkowo na ulicy zapoznałem ją.

— Aha, a jak ja was teraz zwolnię, dokąd się udacie?

— Pojadę do domu, nie mam tu nic do roboty, o ile stryja nie zastałem.

— Skąd macie ten sygnet i zegarek? — zawołał, pokazując na stole moją własność.

— Jak to skąd — udawałem zdumienie. — Mam to jeszcze od lat przedwojennych, ojciec mi kupił w Rosji.

Widziałem, jak komisarzowi oczy się świeciły do tych rzeczy, a wiedziałem z doświadczenia, że gdy Niemcom dostał się jaki złoty przedmiot w łapy, to już było ciężko go z powrotem wydostać.

Obawiając się, żeby przez ten zegarek i pierścionek mnie tu nie zatrzymał, dodałem:

— Pan komisarz może go zatrzymać i sprawdzić, ja mam na to świadków, że to jest moja własność.

Komisarz zamyślił się chwilę i powiedział:

— Więc dobrze, zwalniam was, a za trzy dni przyjdziecie po paszport i te rzeczy.

Zanotował nazwiska osób, które miały zaświadczyć, że to moja własność. Nazwiska podałem, jakie mi na myśl przyszły. Wolałem stracić rzeczy niż wolność. Potem w towarzystwie Jadzi opuściłem komisariat.

Jeden dzień bawiłem jeszcze u Jadzi, którą z żalem musiałem pożegnać i wyjechałem z powrotem do Ł.

LIV

Dwa tygodnie zaledwie upłynęło od mego wyjazdu z Ł., a zmuszony byłem wrócić. Wracałem tu nie bez obawy przed policją. Myśl, że czeka tam na mnie zmysłowa miłość Frani, pociągnęła mnie tam. Nie zwracałem uwagi na dręczące mnie przeczucie, że zbliżam się prędkim krokiem do zguby. Ale dokąd to mężczyzna nie podąży, gdy kobieta opanuje zupełnie jego zmysły. Przeczucie mnie nie zawiodło, o czym czytelnik się przekona.

Przyjechałem do Ł. wieczorem, w połowie kwietnia 1918 roku, więc wiosną. Jednakże w mojej duszy była zupełna zima. Na to składało się kilka przyczyn. Myślałem o tym, jak Frania mnie przyjmie. Dręczyła mnie też zazdrość. Znając jej usposobienie do mężczyzn, domyślałem się, że przez te dwa tygodnie na pewno nie próżnowała... Najgłówniejszą zaś przyczyną mojego smutku było to, że byłem nieomal ogolony z kosztowności i z forsy. Cały mój kapitał po hojnym obdarzeniu Jadzi stanowiło dwadzieścia marek.

Wiedziałem, że Frania, widząc mnie teraz po tak długim czasie, pomyśli, że zrobiłem jakąś tłustą robotę. Będzie sypać kaprysy jeden za drugim, domagając się nad to pieniędzy. Jednym słowem z ciężkim sercem szedłem do swojej kochanej.

Zaraz też od progu zostałem przyjęty przez teściów z otwartymi rękoma. Za chwilę wyszła na moje przywitanie i Frania, przyjęła mnie bardzo życzliwie, wszakże zdziwiło mnie, że nie pociąga od razu do swego pokoju, skąd wyszła. Na pewno tam ma kogoś, pomyślałem, ale widząc jej spokojną twarz, uspokoiłem się trochę, nie odwracając jednak wzroku od drzwi jej pokoju.

Zadawała mi różne pytania, po czym pociągnęła mnie za sobą do swego pokoju. Obrzuciłem ciekawym wzrokiem to gniazdko, a mój bystry wzrok spostrzegł kilka szczegółów, co zazdrosnemu kochankowi dało dużo do myślenia. Najwięcej niepokoiło mnie uchylone nieznacznie okno, które wychodziło do ogrodu i wazon zestawiony na podłogę. Pomyślałem, że pewnie, gdy mnie tu usłyszała, wypuściła amanta tym oknem, to było powodem, że starała się mnie w kuchni zatrzymać.

Frania widać domyśliła się mego podejrzenia, przytuliwszy się do mnie zawołała:

— Co jesteś taki smutny? Już dawno nie śpiewałam, moje kochanie, może cię rozweselić? — Zdjęła gitarę, usiadła mi na kolanach i poczęła śpiewać miłosne piosenki.

Odpychając ją nagle od siebie, zawołałem:

— Kto tu był u ciebie przed chwilą? Powiedz prawdę, bo zapomniałaś okno zamknąć i wazon na miejsce postawić — tu pokazałem palcem na wazon i okno, przy czym przybliżyłem się i spostrzegłem wyraźne ślady, że ktoś przed chwilą tędy wyszedł.

Frania stała chwilę nieruchoma jak posąg, a w jej oczach zabłysły jakieś ogniki. O! Dobrze znałem ten wzrok, nieraz go spostrzegałem u kobiet występnych. Po chwili zbliżyła się do mnie tak, że cofnąłem się. Powiedziała cynicznie:

— Co ty, mój kochany, myślisz? Sądzisz, że jak ciebie przy mnie nie ma, to moja krew zmienia się w wodę? O, nie! Ja już na początku naszej znajomości mówiłam, że muszę mieć takiego kochanka, co na każde zawołanie będzie przy mnie... A ty coś robił? Nagle wyjechałeś sobie, nie mówiąc nawet, gdzie i po co. Kto wiedział, że ty do mnie jeszcze wrócisz? Myślałam — dodała szyderczo — że ty mnie zamieniłeś na tę parszywą

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 61
Idź do strony:

Darmowe książki «Życiorys własny przestępcy - Urke Nachalnik (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz