Życiorys własny przestępcy - Urke Nachalnik (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖
Jak zakwalifikować tę książkę? Kryminał? Autobiografia, spowiedź przestępcy? Powieść obyczajowa? Jest ona tym wszystkim po trochu.
Życiorys własny przestępcy to niezwykłe, prekursorskie dzieło, pierwsza w literaturze polskiej książka napisana przez osobę ze świat przestępczego i ukazująca, jej oczami, realia tego świata. Została napisana w zakładzie karnym w Rawiczu, gdzie Icek Rabinowicz, noszący złodziejski pseudonim Urke-Nachalnik, odsiadywał ośmioletni, kolejny już wyrok za napaść rabunkową. Jego pracą zainteresowało się Towarzystwo Opieki nad Więźniami „Patronat”, które też w roku 1933 Życiorys… opublikowało. Książka wywołała znaczne zainteresowanie. Wcześniej została za zgodą autora poprawiona z rękopisu przez polonistę Stanisława Kowalskiego, który skorygował błędy ortograficzne i gramatyczne, ale swoisty styl autora, barwny język złodziejski i więzienny, nie został naruszony.
Życiorys własny przestępcy ma wszelkie zalety świetnego kryminału, który trzyma w napięciu i zaskakuje nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Opowieść autobiograficzna określana jest przez ramy czasowe lat 1897–1918, a więc obejmuje okres od urodzenia autora aż po dzień zakończenia I wojny światowej, który Nachalnik witał w więzieniu niemieckim w Łomży. Autor kilkakrotnie zwraca się do czytelnika, sygnalizując, że książkę swą pisze także w więzieniu (już w niepodległej Polsce), jednak wyznaje, że stara się unikać „filozofowania” - jak określa refleksje i żale się nad własnym losem - i szybko powraca do opowiadania o swych przygodach i przeżyciach w przeszłości.
Czytając Życiorys… poznajemy świat, w którym nie ma wielkiej polityki, narodowych ekscytacji, ani „idei” — to świat brutalnej codzienności, obyczajów dalekich od deklarowanych wzorów pedagogicznych, ciężkiej biedy i walki o byt, zwłaszcza w okresie I wojny światowej. W miastowych i małomiasteczkowych środowiskach przestępczych żydowscy paserzy współpracują ze złodziejami „gojami”. Poznajemy urzędników i więzienia rosyjskie, a potem — od 1915 roku — niemieckie. Większa część akcji toczy się w Łomżyńskiem, ziemi rodzinnej Urke-Nachalnika, ale odwiedzamy wraz z autorem także m.in. Kowieńszczyznę, Wilno, Warszawę i Berlin. Wiele dowiadujemy się o realiach życia więziennego. Autor po raz pierwszy trafił za kratki już w wieku szesnastu lat. A miał zostać, według planów i marzeń swej matki — rabinem…
Książka przynosi ciekawą i dosyć zaskakującą wiedzę o obyczajowości Żydów polskich, pokazuje też jej postępujące przemiany związane z realiami I wojny. Autor — być może po części przez wgląd na polskiego czytelnika, będącego głównym adresatem utworu - jest dosyć krytyczny wobec swych współwyznawców. Podkreśla zacofanie i przesądy, jakimi, jego zdaniem, przepojone są nauki w żydowskich szkołach religijnych.
Spojrzenie autora na świat jest trzeźwe i sprytne, ale na samego siebie — dosyć łzawe i sentymentalne. Wiele miejsca Nachalnik poświęca swoim przygodom miłosnym, podkreślając, że na złą drogę sprowadziły go kobiety, których liczne portrety znajdujemy na kartach Życiorysu… Jednakże los i kondycja kobiet, z których wiele było zmuszanych przez biedę i nacisk otoczenia do prostytucji, ukazane zostały z dużą dozą współczucia i empatii.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że choć książka została napisana po polsku, to przecież polszczyzna nie była rodzimym językiem Rabinowicza. Swe wykształcenie wyniósł z chederu i jesziwy, a jego językami były jidisz i hebrajski. Natomiast jego polszczyzna, choć żywa i barwna, ma pewne cechy swoiste i na tym również polega wartość Życiorysu…
- Autor: Urke Nachalnik
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Życiorys własny przestępcy - Urke Nachalnik (biblioteka cyfrowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Urke Nachalnik
Lekkość, z jaką Sonia potraktowała tę sprawę, zupełnie mnie wytrąciła z równowagi. Nie mogłem zebrać się z myślami. A ona na przekorę mnie, jakby nic nie zaszło, śmiała się i całą powrotną drogę żartowała z mojej naiwności, wieńcząc to wszystko cyniczną uwagą, że podarłem jej m...
Było już po północy, gdy wróciliśmy do domu. Wszyscy już spali. Cichaczem wemknąłem się do pokoju i położyłem do łóżka. O śnie wszakże nie mogło być mowy. Pod zbyt silnym pozostawałem wrażeniem tylko co przebytej przygody. Po raz setny przeżywałem ją w myśli, stale jednak opierałem się o mało mi pojętą ścianę słów: „Wszystko to jest zbyteczne, trzymaj tylko język za zębami!...
W jednym wszakże byłem w całkowitej zgodzie, a to w świadomości, iż pierwszy raz w życiu skosztowałem prawdziwej rozkoszy, którą daje kobieta... Przyznałem zupełną słuszność Talmudowi, gdy podobne przeżycia określa słowami: uczucie to równa się rozkoszy raju. Nie znałem wprawdzie „raju”, lecz już teraz mogłem mieć o nim mniej więcej dokładne wyobrażenie i przyznać trzeba, że być na stałe w raju to bardzo przyjemna rzecz. Zazdrościłem już w duchu tym, których po śmierci od razu tam przeprowadzają.
Te i inne myśli plątały mi się po głowie, nareszcie wyczerpany i zmęczony zasnąłem.
Śniło mi się, że jestem w raju. Siedzę wśród pięknych dziewcząt, zupełnie nagich, o kształtach starożytnych bogiń, widzianych przez mnie na obrazkach w jednej z książek biblioteki i rozkoszuję się ich widokiem. Dziewczęta, jedna przed drugą, starają się mnie ku sobie zwabić swoimi wdziękami... Chwytam w objęcia pierwszą z brzegu... Namiętnie przyciągam ku sobie... a ona otacza mnie ramionami... Czuję, jak rozkosz i błogość rozlewa się po moich członkach... i budzę się. Ciemny pokój uświadamia mnie rychło, jak daleki jestem od rzeczywistości, więc zły jestem sam na siebie i staram się uspokoić.
Gdzie tam! Wyobraźnia, raz rozpętana, fantastyczne wciąż snuje obrazy i ani chwilę nie daje wytchnienia mózgowi. Rodzą się myśli i plany, na wykonanie których za nic w świecie przedtem bym się nie ważył.
Przychodzi mianowicie szalona myśl i coraz bardziej staje się natrętną, by udać się do pokoju Soni.
Nie mogę już walczyć dalej z tajemną siłą, jaka mnie popycha do tego czynu, a więc wstaję po cichu z łóżka i skradając się jak cień, poprzez korytarz i pokój jadalny zdążam ku jej sypialni. Z głośnym biciem serca, ominąwszy wszystkie przeszkody, stanąłem u drzwi swoich zamierzeń. Zamarłem nasłuchując, wydało mi się bowiem, iż słyszę jakieś szepty. Przylgnąłem do drzwi i cały obróciłem się w słuch.
Nie, nie pomyliłem się. Nie było to złudzenie. Wyraźnie usłyszałem cichy szept i stłumiony śmiech dwojga osób. W pewnym momencie zrozumiałem nawet, do kogo ten szept należy.
Nie miałem już wątpliwości. W pokoju ubóstwianej mej Soni znajdował się student, typowy mężczyzna, lat dwudziestu pięciu, u którego pobierała lekcje francuskiego.
Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, jaki związek mogły mieć częste jego wizyty w pokoju Soni, które odbywał każdego dnia. Na tyle naiwny wówczas byłem, że nie dopuszczałem myśli, by te wizyty powtarzały się także w nocy, zresztą nie były one związane z żadną trudnością, gdyż pokój studenta położony był obok pokoju Soni.
Ból rozczarowania ścisnął mnie za serce, uchwyciłem się drzwi, by nie upaść. Czułem, jak łzy żalu utraconego szczęścia podchodzą mi do gardła i tamują oddech. Wreszcie chwiejnym krokiem postąpiłem w stronę pokoju studenta. Ten był pusty. Rozrzucone w nieładzie ubranie leżało na krzesłach i podłodze. Wyszedł więc w bieliźnie.
Żar mnie ogarnął, krew pulsowała przyśpieszonym tempem, rozpierając żyły, w skroniach, zdawało się, młoty kowalskie pracują.
Teraz zrozumiałem już, co oznaczały słowa: „to jest zbyteczne... tylko trzymaj język za zębami...”. Więc ona mnie nie kocha... Jest tylko rozpustnicą!
Do tej chwili sprzeczne uczucia zawiedzionej nadziei i zazdrości, co jak huragan mną miotały, zaczęły przeradzać się w jedno, w piekle zrodzone pragnienie... pragnienie zemsty! Zacząłem gorączkowo szukać sposobności wykonania raz powstałej i na chwilę nie opuszczającej mnie myśli.
Nie wiedziałem jeszcze, na czym ma polegać moja zemsta. Lecz postanowiłem coś dokonać. Wtem wzrok mój zatrzymał się na złotym zegarku wiszącym na ścianie, który swym błyskiem jakby drażnił mnie i naigrawał się z mej bezsilności.
„Bierz go” — szeptał głos jakiś kuszący. — „Tam pod poduszką leży jeszcze portfel z pieniędzmi... bierz! Po słodkich kurczach miłosnych dotknie go ta utrata dotkliwiej. Pobyt twój tutaj tak czy owak stanie się nieznośny. Zawsze i wszędzie, na każdym kroku szydził on z ciebie i naigrawał się, byłeś stale obiektem złośliwych jego docinków... wszak i przedtem nie mogłeś znieść jego widoku... a teraz po tym, czego jesteś świadkiem... bierz i uciekaj!”
Ogarnięty tymi myślami zbliżyłem się do łóżka i sięgnąłem po zegarek. Po cichu, a sprawnie zdjąłem go ze ściany, z nie mniejszą też zręcznością, jakbym był już fachowym złodziejem, wydobyłem portfel i gnany strachem wysunąłem się za drzwi i tą samą drogą wróciłem do swego pokoju. Tu w okamgnieniu ubrałem się, zebrałem naprędce swe manatki i jak wąż wyśliznąłem się na ulicę.
Było już po północy. Szedłem, nie, wprost biegłem, gnany nieznanym mi jeszcze strachem, przed siebie. Gorąco biło ze mnie, a na przemian chłód mnie przejmował, drżałem cały. Nieznany ciężar dławił mą czaszkę, a do nóg jakby ołów przywiązano. W pewnych momentach stawałem i ruszyć się prawie nie mogłem, drepcąc na miejscu. Nadludzkie wysiłki czyniłem, by nie upaść. W ustach mi zaschło, a serce waliło tak mocno i szybko, że po prostu oddech tamowało.
Byłem teraz zły sam na siebie, że ze mnie taki tchórz. Czegóż warte są takie nerwy, gdy tak nieznośnie dopuszczają cierpienia? Ach, żeby to się już skończyło...
Droga, którą obrałem, prowadziła do przystanku kolejowego odległego o dziesięć kilometrów. Jednej już teraz myśli się trzymałem, by jak najprędzej tam się dostać! Zadośćuczynienie uczuciu zemsty, dowodem czego był zegarek i wypchany portfel, dodawało mi bodźca i pchało wciąż naprzód, naprzód.
Strach wszakże pogoni paraliżował moje członki, chwilami nogi odmawiały posłuszeństwa i musiałem odpoczywać. Próbowałem zapomnieć o tym co się stało, lecz sumienie na przekór wszelkim moim usprawiedliwieniom nie chciało milczeć, a w uszach wciąż brzmiało: Złodziej...! Złodziej...! Wróć... póki jeszcze czas!...
Jak opętany zrywałem się z miejsca i znowu gnałem bez tchu, wciąż dalej i dalej ku zbawiennej, zdawało się, stacji...
Nareszcie szyny kolejowe i wątłe, oświetlone budynki stacji zamajaczyły przede mną, odetchnąłem więc z ulgą i wolnym już krokiem zdążałem ku celowi.
Wewnątrz stacji lampa naftowa skąpe rzucała błyski, a dym machorki, unosząc się w powietrzu, jeszcze bardziej zgęszczał mrok tam panujący. Po dłuższym czasie mogłem dojrzeć tych, którzy oczekiwali na pociąg.
Na ziemi przy swoich tłumokach leżało kilkudziesięciu „czubaryków” i kilka kobiet. Żaden z oczekujących pasażerów nie był ubrany po miejsku. Rozglądałem się nieufnie po poczekalni i starałem się znaleźć jakiś najdalszy kąt, gdzie bym nie zwracał na siebie uwagi. Przede wszystkim wszakże postanowiłem dowiedzieć się, kiedy odchodzi pociąg. W tym celu podszedłem do kiwającej się ze snu baby. Po dłuższym mruczeniu objaśniła wreszcie, że pociąg ma przybyć dopiero za dwie godziny. Uświadamiając sobie, że tak długi pobyt na stacji może być dla mnie niebezpieczny, porzuciłem pierwotny zamiar pozostania i postanowiłem czas ten przepędzić poza jej obrębem. Skierowałem się w tym celu ku drzwiom. Wtem nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną strażnik.
— Wy kuda?53 — zapytał.
Oniemiałem z przerażenia i nie mogłem ust otworzyć.
Strażnik, widząc mój przestrach, tym bardziej powziął podejrzenie i ku zdziwieniu nielicznych nocnych pasażerów, ujął mnie za kołnierz i poprowadził do dyżurki.
Na nasz widok drzemiący nad stołem żandarm leniwie wzniósł głowę, zły widocznie, że przerwano mu słodki sen, wlepił we mnie złe, krwią nabiegłe oczy. Strażnik pośpieszył mu zameldować, że przyprowadził w mojej sobie podejrzanego osobnika, który zapewne ma coś na sumieniu... bo chciał się skryć, a na dobitek nie ma paszportu.
Żandarm, słuchając przydługiego nieco raportu, ziewnął kilkakrotnie i przeciągnął zdrętwiałe członki, znać niezupełnie dowierzał intuicji wywiadowczej strażnika, gdy jednak usłyszał „niet paszporta”, poruszył się na krześle żwawiej i rzucił: „obszukać!”
Byłem zgubiony. Tyle przeżyć, tyle nowych emocji, jakie przebyłem niedawno, a tu znowu towarzystwo złego strażnika i niemniej strasznego żandarma — to było na moje nerwy jak na jeden raz za dużo.
Nie odpowiadając na zadawane mi pytania, beczałem na cały głos, a łzy strumieniem ciekły po moich policzkach.
Pierwszy na stół powędrował zegarek, a za nim i portfel, w którym jak mogłem się teraz przekonać, było 30 rubli i jakieś papiery. Wszystko to z wielkim zainteresowaniem oglądali strażnik i żandarm, a zwłaszcza zegarek, co do którego zgodnie orzekli, że jest „złoty”.
Teraz obaj już byli pewni, że mają w swoich rękach „wora”54.
Nie mogąc bliżej dojść, skąd te rzeczy i czyje, gdyż jak wspomniałem wyżej, płakałem cały czas, żandarm kazał mnie tymczasowo do wyjaśnienia sprawy zamknąć do „kozy”.
Gdy tylko drzwi za mną z trzaskiem się zamknęły, szlochając, upadłem na podłogę i zacząłem rwać sobie włosy na głowie i lamentować.
Przed oczyma moimi w całej grozie stanął obraz mojego położenia. Przypomniało mi się, jak to jeszcze stosunkowo niedawno byłem małym chłopakiem, oczkiem matki, stającej zawsze w mojej obronie, jak wtedy bez troski płynęło mi życie, wreszcie cheder... jeszywet... gdziem zawsze był wyróżniany jako dobry uczeń. A potem... potem... stanęła na mojej drodze kobieta... a więc Talmud ma słuszność, gdy mówi, że „wszystko zło pochodzi od kobiety”.
Cóż powiem im na swe usprawiedliwienie?!
Świt szary począł bielić już ściany, a ja leżałem jeszcze w swym bólu na brudnej podłodze karcu55 dalekiej stacyjki nadniemeńskiej...
„Co robić!... Co robić!” — powtarzałem wciąż i nie mogłem na niczym się zatrzymać, gdyż widziałem się winnym tego, co zaszło. Jakże żałowałem teraz swego lekkomyślnego czynu i jakże daleki byłem od tej zemsty, której w ową godzinę dałem się opętać.
Zmęczony wrażeniami, bliski omdlenia, zamknąłem oczy i pogrążyłem się w sen, niemniej przykry niż rzeczywistość. Potworne czupiradła o groźnych pazurach i olbrzymich szczękach z zawieszonymi orderami na kosmatych cielskach, zda się, gonią mnie z wyższych pięter ponurego gmachu do lochów ciemnych i każdej chwili, już, już rozszarpać mnie gotowe...
Budzę się zlany potem, zrywam się na równe nogi i w pierwszej chwili nie wiem, co jest ze mną.
Rychło jednak uświadamiam sobie, gdzie jestem. Brudem obrośnięte, sklecone z desek nary, na których mnóstwo nożem wyciętych dat i napisów, pajęczyna w kątach, pluskwy rozgniecione na ścianach. Zacząłem teraz pomału rozmyślać nad położeniem i zastanawiać się, w jaki sposób się uratować...
Wzrok mój zatrzymał się na zakratowanym oknie. Wlazłem na nary i zacząłem oglądać i macać kraty. Przypomniały mi się teraz czytane opisy w książkach kryminalnych o ucieczkach złodziei przez zakratowane okno. Tu jednak o tym nie mogło być mowy. Pręty żelazne były zbyt grube, bym mógł je rozgiąć rękoma, nic z narzędzi nie miałem, ażeby przepiłować, a zresztą, gdybym przystąpił do tej operacji, na pewno usłyszano by mnie. Tu wpadło mi na myśl, by spróbować przesunąć się między kratami, pręty bowiem były rozstawione dość rzadko.
I rzeczywiście, chociaż z trudnością, to jednak udało mi się przecisnąć głowę, lecz gdy usiłowałem przesunąć się całym ciałem, nie mogłem tego w żaden sposób uskutecznić. Wtem, co to?... Słyszę zbliżające się kroki. Chcę cofnąć się w tył i... o zgrozo!... Głowa jakby napęczniała, uszy zawadzają... Nie mogę tego dokonać. Szarpnąłem raz i drugi, na ból już nie zważam, na nic... próżny wysiłek... Drzwi się otworzyły i o uszy moje odbił się szyderczy śmiech studenta...
Z nadmiaru bólu i wstydu straciłem przytomność. Po dłuższych ceregielach i szyderczych uwagach udało im się wreszcie wydobyć mnie z tej pułapki. W wyniku tego z uszu sączyła się krew, a czoło mocno było podrapane. Parę porządnych kopniaków dopełniło i tak już smutne zakończenie ucieczki.
Ach, ten wstyd!... Nikt sobie nie może wyobrazić, jak wielki jest wstyd złodzieja, gdy go złapią po raz pierwszy! Później, gdy już uchodzi za recydywistę, wstyd w daleko mniejszym odczuwa się stopniu.
Wyżej opisany wypadek był pierwszy w mojej karierze złodziejskiej, było to też pierwsze przyłapanie mnie, a więc przeżyty wstyd był tak olbrzymi, tak mnie palił, tak mocno z tego powodu cierpiałem, iż nie mogę tych uczuć opisać słowami. Trzeba to samemu przeżyć, by mieć o tym dokładne wyobrażenie. Zresztą uczciwego człowieka może to mało interesować. Mając to na względzie, przejdę do opowiadania dalszych wypadków.
Po spisaniu protokołu zostałem na drugi dzień zakuty w kajdany na ręce i odstawiony do powiatu, a stamtąd już powędrowałem prościuteńko do więzienia.
Pamiętam też, jak dziś, straszny ten dla mnie dzień 15 września 1913 roku, gdy policjant prowadził mnie do więzienia. Po drodze płakałem gorzkimi łzami. Policjant, człowiek widać dobrego serca, co w policji rosyjskiej należało do wyjątków, pocieszał mnie, że mnie uwolnią i że wszystko jak najlepiej się skończy. Gdy się dowiedział, że już trzeci dzień nic nie jadłem, kupił po drodze za własne pieniądze kilka bułek i dał mi je dla zaspokojenia głodu. Czas na posiłek już był najwyższy, gdyż ledwo za sobą ciągnąłem nogi.
Nikomu z nowych opiekunów na policji nie przyszło na myśl, że chociaż przestałem być uczciwym człowiekiem, to jednak jeść jeszcze nie przestałem...
W kancelarii więziennej było posępnie i szaro. Szaro jak w mojej duszy. Przez
Uwagi (0)