Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖
Tytułowa Lili to śliczna, młoda aktorka, która swoją urodą, niewinną naiwnością i radością życia podbija serca niemal wszystkich napotkanych ludzi.
Podbija również serce Leona Zakrzewskiego — młodzieniec tylko po to, by być przy niej, dołącza do tej samej grupy teatralnej. Wkrótce Leon wyznaje Lili miłość i oświadcza się jej. Początkowo Lili, choć nie do końca wierzy we własne szczęście, zgadza się bez oporu, co zachwyca Zakrzewskiego. Niebawem jednak okazuje się, że podjęcie decyzji może nie być takie proste.
Opowiadanie Lili ukazuje nie tylko historię miłosną dwojga młodych ludzi, ale także w interesujący sposób przedstawia codzienność grupy aktorskiej wraz z jej problemami i urokami. Utwór został opublikowany po raz pierwszy 1899 roku w Krakowie.
Władysław Stanisław Reymont to jeden z najważniejszych pisarzy młodopolskich, przedstawiciel realizmu i naturalizmu, prozaik, nowelista. W 1924 roku został nagrodzony literacką Nagrodą Nobla za powieść Chłopi.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Cisza była nieobjęta, ale pełna czaru dnia mroźnego, pełna nieznanych szmerów, skrzeń, błysków i rzeźwej radości; czasem stado kuropatw przebiegło im drogę i zapadło naraz, nawołując się zawzięcie, albo wrony leciały gdzieś daleko, zapatrzone w słońce.
— Skręcamy na lewo! To Smardzew108 państwa Kozłowskich. Sześćdziesiąt włók109, długów mało, dwie córki i żona, lubią się bawić — odezwał się Korczewski, czytając z kartki objaśnienia o właścicielu.
Skręcili zaraz na ledwie przetartą dróżkę, obsadzoną dwoma rzędami brzezinek110 w połowie powyłamywanych. Już z daleka, wprost drogi, widniał wysoki dwór i migotał w słońcu oszkloną werandą i kilkunastu oknami, wielki ogród rozciągał się z jednej strony, a z drugiej, poza wysokim żywopłotem ze świerków, widać było dachy licznych zabudowań gospodarskich.
— Niech mi pan pozwoli mówić, niech pan tylko czasem przytakuje, jeśli się zwrócę do pana, i niech pan żadnych min nie robi, bo ze szlachcicami trzeba rozmaicie mówić, aby trafić do ich kieszeni.
— Dobrze, bo nie wiedziałbym, od czego zacząć.
W bramce opadła ich cała sfora psów, którą Zakrzewski musiał uspokajać; przestały wreszcie ujadać i całą gromadą odprowadziły ich pod sam dwór, w którego oknach pokazało się kilka twarzy i zniknęło natychmiast.
Weszli do werandy, a równocześnie od środka zjawił się niski, tęgi jegomość, śpiesznie wycierający ręce o marynarkę.
— Czy mamy zaszczyt mieć przed sobą szanownego dziedzica Kozłowskiego? — zaczął Korczewski, bardzo kordialnie111, potrząsając jego dłonią.
— Do usług, panie, tego i owego, do usług. Proszę panów dalej, bo tutaj zbyt zimno.
Uchylił drzwi i wpuścił ich do pokoju pierwszego zaraz za werandą. Korczewski najspokojniej odkręcał z szyi szal i ściągał okrywkę; szlachcic czekał, pokręcając wąsa i nieznacznie nogą wpychał pod kredens kilka par trzewików, stojących zbyt na widoku; a Zakrzewski, rozebrawszy się, patrzył ciekawie na stół, stojący na środku i pokryty talerzami z niedokończonym śniadaniem na kilka osób. Jakaś włóczkowa biała chustka jeszcze się chwiała na poręczy krzesła, zostawiona w pośpiechu. Samowar szumiał na stoliku.
— Szanowny dziedzicu dobrodzieju! Mam honor się przedstawić: Korczewski, artysta dramatyczny i dyrektor towarzystwa, a oto kolega ze scen lwowskiej i krakowskiej, przybyły do nas na kilka gościnnych występów.
Szlachcic szarpnął wąsa, przestał wpychać trzewiki i wskazał im krzesła.
— Przyjechaliśmy do dziedzica dobrodzieja, jako do znanego w okolicy mecenasa i protektora sztuki, z zaproszeniem na czwartkowy nadzwyczajny spektakl. Będzie to gościnny występ i zarazem benefis kolegi. Gramy Gniazdo rodzinne Sudermanna. Służę afiszem. Sztuka — arcydzieło, jak zapewne szanowny dziedzic już słyszał z angielskich i francuskich gazet, a jak się we czwartek będzie mógł szanowny pan osobiście przekonać. Panu dobrodziejowi służyć ilu bilecikami? Panie cztery w pierwszym rzędzie? No tak, bo i córeczek pan dobrodziej nie pozbawi uczestniczenia w tej prawdziwie artystycznej biesiadzie. Będzie to biesiada w całym tego słowa znaczeniu. Ręczy za to i autor, członek Akademii Francuskiej112, i benefisant113. Nie rumień się, kolego, bo wiemy, co o waszej genialnej grze pisały gazety niemieckie. Więc cztery bileciki? Dobrze? Przy przejściu, żeby było wygodniej? — pytlował114 jednym tchem Korczewski, nie dając przyjść do słowa szlachcicowi, który pokręcał wąsa i oglądał się niespokojnie na drzwi. — Zimno, siarczyste zimno, a śniegi po pas. Ale jak mawiał mój świętej pamięci dziadek kasztelan: „W styczniu mrozy i śniegi, w sierpniu stodoły po brzegi”. Łajdackie zimno! Chcieliśmy we wsi dziedzica dobrodzieja wstąpić na rozgrzewkę do karczmy — karczmy nie ma! Przeżegnałem się, jak to może być polska wieś bez karczmy! Powiadają nam, że dziedzic, aby uchronić ludność od pijaństwa, karczmę skasował, chociaż przynosiła mu wielki dochód! To chyba pierwszy podobny fakt u nas! Na kamieniu żeby nam się rodzili podobni ludzie, na kamieniu! Nie powozem jechaliśmy, więc przemarzłem do kości...
Zaczął grzać ręce przy samowarze, a patrzył na pękatą butelkę z wódką, stojącą na stole.
— A może byście, panowie, herbaty, tego i owego, wódeczki? Proszę bardzo, jak u siebie w domu! Franka! Maryna! A pójdź tu która! — huknął dziedzic, uchylając drzwi. — Bo to, panie, kobiety szykują się do kościoła. — Maryna! szturmaku115 jeden, a ruszaj no się i nalej panom herbaty, a żywo! — krzyczał do rozrosłej, czerwonej i bosej dziewki, która się wsunęła do pokoju, pochyliła się do kolan, pocałowała gości w ręce, ujmując je przez zapaskę, i nalewała herbatę.
Dziedzic przysuwał im różne wiejskie specjały, przepił do nich wódką i rzekł:
— Zaraz wrócę! Spytam się żony, czy będziemy mieli we czwartek czas.
— Co pan wygadujesz! Ja się spalę ze wstydu! Po co ta blaga! — szeptał cicho Zakrzewski po wyjściu dziedzica.
— Boś pan zielony frajer! W inny sposób bym go nie „skantował”. Jakbym go nie wziął pod żebro, toby przez jakiego Maćka powiedział, że nie ma go w domu! Już ja ich znam; pozwól mi pan działać — odpowiadał najspokojniej i z wielkim apetytem zajadając.
— Dziwię się, że nas jeszcze za drzwi nie wyrzucił.
— Bo głupi. Ale o wyrzuceniu nie mów pan w złą godzinę, bo może to nas spotkać gdzie indziej.
— Proszę o sześć biletów w pierwszym rzędzie — odezwał się dziedzic, wchodząc i podając papierek dziesięciorublowy.
Korczewski z pośpiechem pieniądze wziął, bilety dał i dziękował.
— Uniżenie dziękuję! Serdecznie jesteśmy wdzięczni za poparcie naszego teatru i za naddatek! Mój Boże, żeby tak wszyscy rozumieli sztukę i jej posłannictwo, jak szanowny pan dobrodziej, to jej kapłani nie chodziliby w podartych butach! Bardzo dziękujemy za prawdziwie polską gościnność! Chodźmy, kolego, bo furman zmarznie nam. Polecamy się pamięci. Pani dobrodziejce całujemy rączki, panienkom nasze uszanowanie!
Wyszli. Zakrzewski z werandy obejrzał się, szlachcic stał w tej samej zdumionej postawie, z biletami w garści.
— Świetny początek! Sprzedaliśmy sześć biletów, mamy dwa ruble naddatku, zjedliśmy śniadanie, zabasowali116 z wysokiego tonu głuptakowi, a teraz hajda na Soplicę!
— Tak, ale jak na drugi raz zobaczą aktorów przed dworem, to każą ich psom przyjmować.
— Co będzie, to będzie, a grunt w tym, że mamy trochę gotówki! Obywatelu, a gdzie to droga do Drozdowa? — zawołał na parobczaka, który zza węgła im się przyglądał.
— A dyć117 wpodle118 dwora do łąków, a potem z prawej ręki i już.
— Bóg zapłać! Bardzo piękny dzień.
Stary aktor się rozpromienił, zacierał ręce, gwizdał, śmiał się i rozmawiał z sobą, bo Zakrzewski mówić nie chciał; przegryzał go wstyd tej bezczelnej żebraniny.
Nie wrócili na drogę, lecz poszli przez ogród ścieżką, wijącą się przez łąki do sąsiedniego dworu oddalonego o wiorst kilka. Łąki były bagniste, pełne oparzelisk dymiących oparami. Szli bardzo ostrożnie, bo ziemia uginała się pod nogami, a miejscami wpadali w kałuże wody, warstwą śniegu przykrytej. Cały system rowów przecinał im drogę i utrudniał, bo trzeba było z całą ostrożnością prześlizgiwać się po ledwie ściętych lodach lub przeskakiwać przez niezamarznięte bajory119, pokryte rudawką120. Zakrzewski, człowiek wsi, robił to bez trudności, ale Korczewski jęczał, klął, namyślał się, obchodził niebezpieczne miejsca, aż się wreszcie w jakimś słabym miejscu załamał i wpadł w bagno do kolan, krzycząc wniebogłosy, że się topi. Musiał go Leon wyciągać.
— Psiakrew, takie porządki! Do kryminału bym wsadził właściciela za takie pułapki; ależ żebym był sam, utopiłbym się na pewno! — wyrzekał, wycierając zabłocenie śniegiem.
— Daj pan spokój, bo to są bagna i łąki, a nie gościniec121 publiczny. Chodź pan prędzej, to odmarzniesz.
Korczewski przestraszony biegł prawie galopem, bo dolne ubranie sztywniało mu od mrozu i w butach miał pełno wody.
Dobiegli do dworu i chcieli wejść do sieni, ale była zamknięta; dopiero po wielu stukaniach zjawił się służący, obrzucił podejrzliwym spojrzeniem i zapytał:
— Co za interes i do kogo?
— Do dziedzica. Wpuść no, bracie, bo widzisz, stało mi się nieszczęście, wpadłem do wody.
— Nie można! Niech idzie do oficyny122 się osuszyć — mówił pogardliwie lokaj, zapierając drzwi sobą.
— Zamelduj nas dziedzicowi, błaźnie jeden! — krzyknął zirytowany Zakrzewski.
— Błaźnie, nie błaźnie, a tyś co za jeden? Widzisz go! włóczęga jakiś, będzie mi tu wymyślał! Jak zawołam ludzi, to wam pokażę, kto tutaj jest błaznem!
— Chodźmy stąd, bo nie wytrzymam i tego parobasa wygrzmocę — szeptał Zakrzewski, trzęsąc się z gniewu.
— Antek, co się tam dzieje? Co to za ludzie? czego chcą? — pytał ktoś, wychylając głowę lufcikiem.
— Panie dziedzicu, interes wyłuszczymy, ale proszę nas wpuścić, bo mnie stał się wypadek, wpadłem w rów, jestem zmoczony; chciałbym się trochę wysuszyć, drżę z zimna — jęczał aktor.
— Co za interes? — zapytała głowa z lufcika, puszczając kłąb dymu.
— Jesteśmy artyści dramatyczni. Ale na miłość boską, bo zmarznę!
— Aktorzy! Niech Pan Bóg opatrzy! Antek, zaprowadź ich do kuchni! — rozległ się raz jeszcze głos i głowa zniknęła, a lufcik z trzaskiem się zamknął.
Poszli do tej kuchni, w której gotowano dla inwentarza. Zakrzewski całą siłą woli tłumił gniew w sobie, ale milczeć i pozostać musiał, bo Korczewski mógł się przeziębić i zachorować.
W tej kuchni, mieszczącej się w starym gmachu po gorzelni, w norze pozbawionej podłogi, drzwi i okien, straszliwie brudnej i pełnej dymów i oparów z przegniłych kartofli, gotujących się dla krów w wielkich kotłach na olbrzymich denarach123, pod którymi palił się ogień, przesiedzieli z godzinę, susząc się. Jakiś ponury chłop, kuternoga, w baranim kożuchu, rozwartym na obrośniętych piersiach, w czapie baraniej, tak wielkiej, jak spory szaflik124, uwijał się przy ogniu, dokładał szczap i mieszał w kotłach.
— Wy tutejszy? — zapytał Zakrzewski, aby skrócić nudy oczekiwania.
— A tutejszy — mruknął chłop.
— A jak się nazywa dziedzic?
— A jaśnie pan!
— Jakie ma przezwisko? — zapytał niecierpliwie, chcąc się koniecznie dogadać.
— A Gwizdacz pedają125 ludzie na nich.
I zamilkł, nie odpowiadając już na żadne zapytania, jakby nie do niego były zwracane.
— Nazywa się ta kanalia... Psiakrew, zimno mnie trzęsie! Zaraz panu powiem. Nazywa się Talkowski, kawaler, bogaty, stary dziwak i odludek — przeczytał Korczewski ze swojej kartki informacyjnej, którą schował starannie, i nadziawszy na kij kamasz, suszył go nad ogniem.
— Szkoda, że nasi nie mogą pana widzieć w tej pozycji, mieliby wesołość rzetelną — zrobił uwagę Zakrzewski, patrząc na siedzącego w kuczki na ławce Korczewskiego bez butów i bez ubrania, które rozciągnięte na wielkich łupkach drzewa schło przed ogniem.
— Zanim wyschnę, może byś pan próbował zobaczyć się z tym dziedzicem, a nużby co kupił?
— Nie pójdę.
Odpowiedział z taką stanowczością, że Korczewski już nie nalegał i milczał do samego wyjścia. Dopiero, gdy się znaleźli za wsią na wąskiej polnej dróżce, prowadzącej do drugiego dworu, widnego126 z daleka wysoką wieżą, odzyskał nieco humoru.
— Przeschłem niezgorzej, ale mi jeszcze mokro! Co, ładny numer ten obywatel? Niech go drzwi ścisną! Zupełne bydlę krajowego chowu! „Czy widzisz na tym stole butelek pełen kosz” — huknął dalej barytonem, aż rozległo się po polach i kilka wron, siedzących na przydrożnych drzewach, zerwało się z krzykiem. — Jedna wódka mocna i duża, jedno mięso duże, jedno piwo duże; na poprawkę jeszcze wódka i jeszcze mięso, no i piwko na drugą nogę! Psiakość słoniowa! żeby mi to kto postawił teraz, byłby dobrym chrześcijaninem.
— Ale pieszo to my niewiele zrobimy drogi, dwunasta dochodzi.
— Mój królu złoty, żebyśmy sprzedali w tym dworze ze cztery bileciki, to już ci zafunduję karetę o dwudziestu czterech oknach.
— Kto tu mieszka?
— Aha! Jakiś Kuczborski! Fiu, fiu! „Na Kuczborsku pan Kuczborski, wdowiec, trzy córki w domu, dwie guwernantki, długów dosyć, bardzo hojny, pisuje do gazet, oryginał”. Ładny numer. Mokro mi jeszcze, panie Leonie!
Zakrzewski nic nie odpowiedział. Myślał o Lili, a zresztą zapadł w stan ostrej apatii. Było mu już wszystko jedno i to tak zupełnie, że gdy weszli w bramy Kuczborska i psy opadły ich całą zgrają i zaczęły zajadle docierać, wlazł na płot i śmiał się z Korczewskiego, który stał i krzyczał na ludzi, żeby go przyszli ratować.
Jakoż służba pośpiesznie ich oswobodziła i dostawiła do pałacu przed pańskie oblicze.
Pan domu, wysoki, chudy, kanciasty, z wielkimi bokobrodami szpakowatymi, z miną lorda lub szwajcara127 z wielkiego domu, przyjął ich skinieniem głowy, nie wyjmując rąk z kieszeni.
Korczewski przedstawił siebie i towarzysza, wyłuszczył cel przybycia, ale przede wszystkim przyznał się do zamoknięcia, opowiedział złośliwie przyjęcie w sąsiednim dworze i prosił o samotności nieco, pusty pokój i ogień w piecu.
Gospodarz zmusił drewnianą twarz do zimnego uśmiechu i oddał go w ręce lokaja, Zakrzewskiemu zaś przysunął papierosy i chodził po pokoju, wyglądając co chwila oknami.
Milczenie zaległo głębokie. Po kilkakroć Leon zaczynał mówić, ale w miejsce odpowiedzi widział zawsze ten zimny, ostry uśmiech, jednostajny ruch palców, rozczesujących bokobrody, i martwe, jasne oczy, podobne do rybich, wpatrzone w okno. Więc żeby przerwać nieco nudę, usiadł do otwartego, wspaniałego fortepianu i wziął kilka akordów.
Kuczborski wolno i najspokojniej podszedł, zamykając mu fortepian przed nosem i powracając do dawnej przechadzki po pokoju. Leon się zerwał i groźnie spojrzał, ale znowu zobaczył ten sam uśmiech, ruch palców i martwe oczy, więc usiadł w jakimś fotelu przy stole środkowym i zaczął oglądać wspaniałe albumy malarzów128 holenderskich.
— Przepraszam — szepnął Kuczborski, wyciągnął spod niego fotel, pchnął go pod okno, podsuwając natomiast proste trzcinowe krzesełko; albumy zamknął i przeniósł je na drugi stół, a w miejsce ich
Uwagi (0)