Darmowe ebooki » Opowiadanie » Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15
Idź do strony:
ją mocnym, macierzyńskim ramieniem — wykarmiłam cię łzami i krwią, oddałabym życie za ciebie, więc nie mogę nawet myśli znieść, że mogłabyś być nieszczęśliwa. Wierz przecież matce, widzisz... ja tyle wycierpiałam... tyle nędzy przeszłam... tyle goryczy wypiłam... że całą duszą, całą mocą będę cię bronić przed tym samym, i choćbym życiem zapłaciła, nie dam cię nieszczęściu, nie dam, córko moja, duszo moja — zaczęła trząść się w płaczu.

— O moja mamo! moja mamo! — wołała Lili, widząc jej łzy i oplotła ją ramionami, całowała po rękach, objęła za szyję i przytuliła rozgorączkowaną, zapłakaną twarz do jej chłodnej twarzy, po której sznur łez cichych ciągnął się nieprzerwanie.

Mrok je otulał coraz gęstszy swoim smutnym, szarym całunem, jaki rozwiewał nad wszystkim, co razem z dniem umarło, a one wciąż płakały, jednocząc łzami dusze swe we wspólnym morzu bólu.

Noc już zaglądała przez szyby drgającymi oczami gwiazd, gdy matka znowu zaczęła mówić. Prosiła, przedstawiała, przekonywała o niemożliwości tego małżeństwa, błagała ją nawet. Mówiła smutne rzeczy i stawiała jeszcze smutniejsze pewniki, bo patrzyła na świat i ludzi odgadującym okiem doświadczenia.

Lili już nie protestowała, tylko od czasu do czasu rzucała się jej na szyję i wybuchała strasznie żałosną skargą:

— O moja mamo! jaka ja jestem nieszczęśliwa!

VIII

Zakrzewski zaś wariował z rozpaczy i dawał jej wyraz najbardziej młodzieńczy. Znienawidził ludzi i przeklinał życie. Chciał wyjechać natychmiast, ledwie go uprosili, aby pozostał do przedstawienia, bo nie mogłoby się bez niego odbyć.

Pozostał, ale całe te dnie spędzał nieprzytomnie, chodził do kolegów i skarżył się, a gdy chciano go uspokajać, wpadał w gniew i najbrutalniej wymyślał wszystkim. Uczuł dziką radość w wypowiadaniu ludziom tego, co o nich myślał. Gałkowskiej rzucił prosto w oczy, że jest starą, nędzną krowientą i brudną intrygantką. U Korniszona, zobaczywszy go malującym148 na pozszywanych prześcieradłach wykwintny salon, śmiał się długo, a potem kpił krwawo z jego mazaniny, z jego pijaństwa, z jego nędzy i wstrętnego komedianctwa. Korczewską nazwał najgłupszą z klęp149 teatralnych, radził jej zająć się przyjmowaniem prania, a nie udawaniem aktorki. Kosa obrzucił takim gradem przezwisk pogardliwych, że tamten uciekł ze strachu.

Spotkał na ulicy doktorówny, zmierzył je posępnym wzrokiem i nie ukłonił się, przechodząc ostentacyjnie na drugą stronę ulicy.

Mścił się na innych i na sobie za zawód, jaki go spotkał. Musiał zresztą w jakiej bądź formie wyrzucić z siebie ten nadmiar męki, jaka go łamała.

Poszedł do Olkowskiego do szpitala i siedział przy nim parę godzin, bo ta dziwnie tragiczna cisza szpitala, przepojona zapachami karbolu150 i jodoformu151, ta cisza, pełna jęków, westchnień, a czasem rozdzierających krzyków nędzarzy, uspokajała go, odrywała od siebie i zatapiała w grozie tej nędzy ludzkiej, jakiej pełne były szpitalne sale. Tam czuł, że nie sam przynajmniej cierpi, i stwierdzał to z pewną, zresztą nieświadomą, przyjemnością, patrząc na Olkowskiego.

Olkowski był nieprzytomny i w chwilach częstych paroksyzmów152 wołał tylko Szalkowskiej, wyznawał jej miłość, skarżył się, błagał, żebrał, modlił się do niej, recytował nieprzytomnie całe ustępy ról miłosnych i wypowiadał je tak znakomicie, tyle wkładał w nie łzawego uczucia i bólu, że zakonnica siedząca przy nim płakała ze wzruszenia i wciąż modliła się za niego.

Nikt go nie odwiedział, bo wszyscy zajęci byli szykowaniem się do przedstawienia i próbami, na które chodził i Zakrzewski, ale się z nikim nie witał i role swoje markował, nie spojrzawszy ani razu na Lili, z którą grał; nie widział nawet, że dziewczyna wyglądała, jakby się gotowała do trumny, że się poruszała bezsilnie, że ją zjadało cierpienie, że była taka znękana, biedna, nieszczęśliwa, iż całe towarzystwo otaczało ją najczulszą opieką i współczuciem.

Mówił sobie, że go już nic nie obchodzi, zupełnie nic, że przecież jutro, zaraz po przedstawieniu, wyjedzie z tego świata zgnilizny i niech przepadają wszyscy marnie, niech i ona przepadnie, ulicznica, komediantka, podła.

Tak wmawiał w siebie, ale pomimo wszystko ta cudna twarz wżarła mu się w pamięć serca, widział ją ciągle przed sobą i chwilami tak strasznie tęsknił, że w nocy po kilka godzin wystawał przed jej mieszkaniem i patrzył w okno; że chodził tymi ulicami, którymi razem przechodzili; że szukał i odnajdywał wszędzie jej ślady; że kilka kartek, pisanych jej niewprawną, dziecinną ręką, oblewał łzami miłości, zjadał pocałunkami.

W dniu przedstawienia sprzedał wszystko, co mógł sprzedać, aby mieć pieniądze na wyjazd, a że próby tego dnia nie było, bo całe towarzystwo zajmowało się przerabianiem hotelowej stajni na salę teatralną, chodził po mieście, bez celu krążąc wciąż w okolicach mieszkania Lilii.

W tej wędrówce spotkał Szalkowską.

Przystąpiła do niego, pomimo że ją bez ukłonu wymijał.

— Muszę z panem pomówić, mam ważny interes — powiedziała poważnie.

— A ja nie mam do pani żadnego interesu — odpowiedział niechętnie i chciał iść, ale wsunęła mu rękę pod ramię i nie puściła.

— Niech pan nie robi skandalu na ulicy, bo pełno ludzi — patrzą.

Nie odezwał się i pozwolił się zaprowadzić do jej mieszkania.

W palcie, z kapeluszem na głowie stanął na środku pokoju i rzekł:

— Słucham! Proszę mówić prędko, bo czasu nie mam.

Odpowiedziała mu zamknięciem drzwi na klucz, wesołym śmiechem i rzuceniem mu się na szyję.

Całując go, robiła wymówki, skarżyła się zamatowanym miłością głosem, że wtedy czekała na niego na próżno, że tak bardzo, tak bardzo cierpiała...

Odpowiadał jej pogardliwie z początku, pocałunków nie oddawał, a nawet twarz lekko odsuwał i chciał koniecznie iść.

Nie wypuściła go już i gdy zaczęła szeptać czarowne słowa miłości, grać z maestrią zachwyt i uwielbienie, wybuchać patetycznie, jak bardzo jest nieszczęśliwa przez jego obojętność, zmiękł nieco i odpowiadał łagodniej.

Przyniosła jakiś mocny likier i zmusiła do picia z jednego kieliszka, a potem zniknęła na chwilę i przyszła przebrana w wspaniały szlafroczek empire153, w którym wyglądała porywająco.

O zmroku dopiero wyszedł, ale był tak wściekły na siebie, że spotkawszy Felusia z Szalkowskim, od którego odwrócił się pomieszany, pominął; Felusia zaprosił na wódkę do jakiegoś szynku154 i wręcz mu tam powiedział:

— Spoliczkuj mnie pan, powiedz mi, że jestem ostatnie bydlę, że jestem głupiec największy z głupców, proszę pana, powiedz mi to, bo chcę się otrzeźwić.

— Tak... dawno i bez zachęty myślałem o panu podobnie; ale zresztą możesz się pan utopić, nie przeszkodzę, tak! — odpowiadał spokojnie, pociągając się za nos.

Zakrzewski istotnie oprzytomniał, wyszedł z szynku, zamówił miejsce w karetce pocztowej155 i poszedł na przedstawienie.

Z pogardą przypatrywał się wielkiej stajni, przemienionej na salę teatralną. Wielka murowana obora bez sufitu, o nagich, odartych i zaplugawionych ścianach, o dachu, przez który prześwitywały gwiazdy, zmieniła się do niepoznania. Szereg mocno ściśniętych świerków wkopano pod ścianą od ulicy, zakrywając ją tym sposobem zielonymi gałęziami, ubarwionymi w wielu miejscach flagami; z drugiej strony, w trzech czwartych szerokości stajni, stała również gęsta, zielona ściana świerków i zakrywała zupełnie rząd koni, stojących za nią, które co chwila parskały i biły kopytami o podłogę. Chińskie latarki z różnokolorowego papieru, porozwieszane na gałęziach, oświetlały słabo, ale mieniły się jak różnobarwne motyle.

Korniszon ze starym Żydkiem, afiszerem156, ustawiał krzesła w rzędy i co chwila biegł odpędzać sprzed bramy masy chłopaków, którzy ustawicznie do niej szturmowali kamieniami i każde jego ukazanie przyjmowali wyciem i gwizdaniem.

Scena była urządzona w końcu tej świerkowej dość długiej alei i wznosiła się nad poziom stajni o całą wysokość antałków157, na których Korniszon oparł całe rusztowanie, pokryte od strony publiczności płótnem, pomalowanym na fantastyczny, błękitny marmur, pożyłkowany żółtymi rysami. Nad sceną, przybita do belki, wznosiła się dumnie potężna lira drewniana, oklejona złotym papierem. Czerwone, z wypłowiałego adamaszku158, wielkie portiery159, wypożyczone w bóżnicy160, stanowiły kurtynę.

— Muzyka, zagrać no trochę dla rozgrzewki, prędzej będą się zbierać! — wołał Korniszon do kilku Żydków, wchodzących z instrumentami pod garderobę.

Muzykanci zaczęli chuchać w palce, rozcierać zziębnięte ręce, bo mróz był na dworze siarczysty. Korniszon, skończywszy z krzesłami i z nalepianiem numerów, wykadzał stajnię trociczkami161 i co chwila pytał afiszera, pociągając nosem z przyjemnością:

— Co? przyjemny fetorek jest?

— Prawda, że un przyjemny jest, ale co od tych kuni, to tyż jest fetor, co un nie bardzo pachnie...

Zakrzewski poszedł za kulisy, nie było tam jeszcze nikogo, obejrzał garderobę, urządzoną za sceną i przedzieloną na dwie połowy. Stołów nie było, ale że były żłoby przymocowane do ściany, więc przykryto je tarcicami162 i zamieniono na stoły. Obrał sobie miejsce zaraz przy parawaniku, przylepił świecę do deski, rozłożył szminki i poszedł na scenę; nie chciało mu się ubierać. Wyglądał na salę, nasłuchiwał krzyków przed bramą, to cichego strojenia instrumentów i myślał, że to ostatni raz w życiu jest w budzie podobnej; przyglądał się tym kulisom z ręczników pozszywanych, tylnej kurtynie, przedstawiającej bogaty salon, zbieraninie mebli, poustawianej na dygocącej podłodze, firankom przypiętym szpilkami do ślepego okna, obrazom na ścianie, utworzonym z wyciętych ilustracji, które przylepiono do płótna i obwiedziono pasem złotego papieru w miejsce ram. Wszystko było takie nędzne, brzydko łatane, jarmarczne, ale pomimo to — patrzył ze smutkiem i z jakimś żalem niewytłumaczonym, jak się patrzy na rzeczy po raz ostatni, gdy się długo żyło pomiędzy nimi.

Usiadł na swoim miejscu i siedział dziwnie zgryziony i ociężały.

Garderoba zaczęła się napełniać, aktorki za parawanem zaczęły się już rozbierać i robić sobie twarze; rząd świec, przylepionych do deski, powiększał się ustawicznie; widział to doskonale przez cienką zieloną ściankę parawanu i słyszał ich przyciszone rozmowy i szmery napływającej publiczności.

Korniszon pozapalał lampki za kulisami i uwijał się po scenie, wciąż jeszcze przyszywał, przyklejał i przybijał, nie był zupełnie pijany, chociaż co parę minut szedł do hotelowego bufetu na „sznytka”.

Kos z Jańciem charakteryzowali się zawzięcie; Kos pogwizdywał i dawał prztyczki w kark Jańciowi, i obiecywał mu sprawić „gips”163, jeśli się sypnie, co zresztą było jego zwyczajem stałym.

Lili jeszcze nie było z matką.

Leon poszedł na scenę i wyjrzał przez portiery na salę: zapełniała się powoli, masa znajomych twarzy migotała w półmroku; Korczewski uwijał się między krzesłami, wskazywał miejsca, muzykanci rżnęli takiego siarczystego mazura, aż konie kwiczały i gryzły się, a galeria przed bramą gwizdała.

Odwrócił się od portier i spotkał się oko w oko z Lili, która w tej chwili weszła na scenę.

Zatrzymała się na chwilę i przeszła do garderoby bez słowa.

Słyszał później, siedząc na swoim miejscu, jej głos, słyszał szum sukienek. Wybuchała co chwila śmiechem bardzo wesołym, nuciła półgłosem i żywo coś opowiadała Korczewskiej, a potem kłóciła się z Szalkowską o puder.

Pomimo zimna, jakie panowało za kulisami, było mu strasznie gorąco. Ten głos zalewał go żarem, a każdy dźwięk oderwany zapalał mu w sercu nowe, potężne ognisko.

Nie słyszał nawet, jak Feluś tłumaczył publiczności powody, dla których grać nie mogą Gniazda rodzinnego, a zastąpią je Czułą struną, Bibińskim164, Folwarkiem Primerose165 i mazurem w cztery pary. Po zaanonsowaniu rozległy się oklaski; Feluś wrócił do garderoby i gorączkowo ubierał się na Tamerlana w Czułej strunie.

Zakrzewski grał w Bibińskim męża, a żonę jego Lili; w Folwarku grał Dżemsa166, a Marię także Lili.

— Zaczynamy, na scenę! — krzyknął Korczewski.

Rozległ się dzwonek ostatni, potem klaśnięcie w dłoń, portiery się rozsunęły i zaczęto Czułą strunę.

Cisza go nagła ogarnęła i samotność, bo prócz Lili wszyscy poszli w kulisy patrzeć. Płomienie świec chwiały się od przewiewu płynącego ze sceny, zalewały go dźwięki piosenek śpiewanych, głosy instrumentów, zapach trociczek, pomieszanych z zapachem stajni i perfum, to znowu brawa jak salwa karabinowa ostrymi dźwiękami zabrzmiały; ale on nic z tego nie słyszał, bo całą duszą był za parawanem przy Lili; słyszał jej przyśpieszony oddech i szczęk żelazka do karbowania włosów167. Spojrzał przez wąską szparę pomiędzy parawanem a ścianą i zobaczył jej głowę: siedziała już gotowa, umalowana, przyczerniona, tylko zafryzowywała swoje burzliwe, niespokojne włosy. Nachylił się lepiej i zobaczył jej twarz, i pomimo szminki ujrzał w niej tyle smutku i znękania, tyle cierpienia, że miłość z dawną siłą zalała mu serce, zapomniał o wszystkim, co ich rozdzieliło, tylko widział, że ona cierpi bardzo i że musi go kochać. Chciał już zawołać na nią jak dawniej: „Lili! kochasz, co?” — I już powstał, i odsuwał parawan, gdy akt się skończył i towarzystwo z gwarem napełniło garderobę.

Zaczęli zaraz grać Bibińskiego.

Leon grał bardzo dobrze, bo go podrażniły brawa, jakie dostał na wejście, i to, że ona z nim grała.

W scenie pogodzenia się z żoną był tak słodki, tak gorąco akcentował miłość, tak doskonale grał, że za kulisami wywołał zdumienie.

— To specjał, to rzepa pieczona taki aktor! — wołał Kos z zachwytem niemal.

— Tak... Każdy samczyk przed swoją samiczką wie, jak się zachwalać, tak...

Skończyli Bibińskiego przy wielkich brawach i wywoływaniach, ale Zakrzewski uparł się i za nic w świecie wyjść nie chciał, publiczność również ustąpić nie chciała i wołała go coraz burzliwiej. Wreszcie Lili przyszła do niego z niemą prośbą w oczach, uległ, ujął ją za rękę i wyszedł się kłaniać.

— Ostatni raz, wszystko mi już jedno — myślał i pocałował Lili w rękę przy otwartej scenie.

Ale gdy portiery się zasunęły i brawa zamilkły, nie zważał, że dziewczyna stoi w kulisie i czeka na niego z takim drżeniem, że trzymać się musiała ściany, ze łzami w oczach i z jakimś słowem na ustach ciągnęła go oczami; śpiesznie poszedł do garderoby i przebrał

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15
Idź do strony:

Darmowe książki «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz