Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖
Miss Lidia Nevil, ukochana córka angielskiego pułkownika w stanie spoczynku, nudzi się zwiedzaniem Włoch i nakłania ojca do wybrania się na dziką i piękną Korsykę, zamieszkałą przez gościnnych ludzi o pierwotnych obyczajach. W podróży poznaje młodego Korsykanina, byłego żołnierza armii napoleońskiej. Zwolniony ze służby po klęsce pod Waterloo i zmianie ustroju, przystojny porucznik Orso powraca w rodzinne strony. Mimo początkowych nieporozumień podczas rejsu pułkownik Nevil i młodzieniec nabierają do siebie sympatii i prowadzą ożywione rozmowy. Kiedy nocą Lidia przypadkiem słyszy śpiewaną przez marynarza pieśń żałoby i zemsty, ze zdumieniem zauważa, że śpiewak milknie, zauważając Orsa. Wkrótce dowiaduje się, że na młodzieńcu ciąży obowiązek vendetty, pomsty za śmierć zamordowanego ojca, zaś Orso w rozmowach gorąco broni obyczaju swoich rodaków…
Utwór należy do najlepszych i najdłuższych opowiadań Mériméego, zbliżonych do krótkiej powieści.
- Autor: Prosper Mérimée
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kolomba - Prosper Mérimée (czytanie ksiazek w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Prosper Mérimée
— Wcale nie, Ors’ Anton’ — odparł Polo Griffo — ale to stado adwokata: to go nauczy kaleczyć nasze konie!
— Jak to, łajdaki! — wykrzyknął Orso, nie posiadając się z wściekłości. — Naśladujecie bezeceństwa naszych wrogów! Opuśćcie mnie, nędznicy. Nie potrzebuję was. W sam raz dla was bić się ze świniami. Przysięgam na Boga, że jeśli odważycie się jechać za mną, rozwalę łeb pierwszemu z brzegu!
Pasterze spoglądali po sobie stropieni. Orso spiął ostrogami konia i zniknął w galopie.
— Ha, ha! — rzekł Polo Griffo. — To paradne! Bądź że tu komu oddany, zarobisz sobie ładną wdzięczność! Pułkownik, jego ojciec, pogniewał się na ciebie za to, żeś raz wziął na cel adwokata... Gamoń z ciebie, nie mogłeś to wypalić... A syn... widzisz, co zrobiłem dla niego... Mówi o rozwaleniu łba... ot, tyle mu człowiek wart, co stary bukłak, gdy już nie trzyma wina. Oto czego ich uczą na lądzie, Memmo!
— Tak, tak, a teraz, jeśli się dowiedzą, że to ty zabiłeś świnię, wytoczą ci proces, a Ors’ Anton’ pewnie nie zechce pogadać z sędziami i zapłacić adwokata. Szczęściem, nikt cię nie widział, a święta Nega zawsze jest pod ręką, aby dopomóc człekowi w potrzebie.
Po krótkiej naradzie obaj pasterze doszli do wniosku, że najprzezorniej będzie wrzucić wieprza do trzęsawiska, który to projekt wprowadzili w czyn, nie wprzód oczywiście, aż każdy wyciął sobie spory zraz pieczystego z niewinnej ofiary nienawiści della Rebbiów i Barricinich.
Uwolniony od niesfornej eskorty, Orso jechał dalej, bardziej zaprzątnięty miłą nadzieją ujrzenia miss Nevil niż obawą spotkania wrogów. „Proces, który mnie czeka z tymi łajdakami — myślał — zniewoli mnie, abym się udał do Bastii. Czemu nie miałbym towarzyszyć miss Nevil? Czemu z Bastii nie mielibyśmy się razem wybrać do wód w Orezza?”
W jednej chwili wspomnienia dziecinne wywołały jasno przed oczyma tę malowniczą miejscowość. Zdało mu się, że go przeniesiono na zielony trawnik u stóp wiekowych kasztanów. Na kobiercu lśniącej trawy, zasianej niebieskimi kwiatkami, podobnymi do oczu, które się doń uśmiechały, widział miss Lidię, siedzącą koło niego. Zdjęła kapelusz; jasne jej włosy, delikatniejsze i miększe niż jedwab, błyszczały jak złoto na słońcu, wdzierającym się przez liście. Oczy jej, tak czystej niebieskiej barwy, zdawały mu się bardziej niebieskie niż firmament. Z policzkiem wspartym na dłoni słuchała w zadumie słów miłości, które zwracał do niej ze drżeniem. Miała na sobie tę samą muślinową suknię, co ostatniego dnia w Ajaccio. Spod fałdów wychylała się drobna nóżka w czarnym atłasowym trzewiczku, Orso mówił sobie, iż byłoby dlań wielkim szczęściem ucałować tę nóżkę; ale jedna z rąk miss Lidii była obnażona i trzymała stokrotkę, Orso ujął tą stokrotkę, przy czym miss Lidia ścisnęła jego dłoń; całował stokrotkę, potem rękę...
Wszystkie te myśli nie pozwalały mu zwracać uwagi na drogę; mimo to kłusował wciąż naprzód. Miał po raz drugi ucałować w wyobraźni białą rękę miss Nevil, kiedy omal iż w rzeczywistości nie ucałował głowy konia, który zatrzymał się nagle. To mała Chilina zagrodziła mu drogę i chwyciła za uzdę.
— Gdzie wy jedziecie tak, Ors’ Anton’? — spytała. — Nie wiecie, że wróg jest blisko?
— Wróg! — wykrzyknął Orso, wściekły, iż mu przerwano w tak interesującym momencie. — Gdzie?
— Orlanduccio jest tu, niedaleko. Czeka na pana. Wracajcie, wracajcie.
— A, czeka na mnie? Widziałaś go?
— Tak, Ors’ Anton’, leżałam w paprociach, kiedy przechodził. Rozglądał się na wszystkie strony lunetą.
— W którą stronę poszedł?
— Tędy w dół, tam gdzie pan jedzie.
— Dziękuję.
— Ors’ Anton’, nie dobrze by było, gdyby pan zaczekał na wuja? Przybędzie tu niebawem, z nim byłby pan bezpieczny.
— Nie bój się, Chili, nie trzeba mi twego wuja.
— Gdyby pan zechciał, poszłabym przodem.
— Dziękuję, dziękuję.
I Orso, spiąwszy konia, skierował się szybko we wskazaną stronę.
Pierwszym jego odruchem był ślepy poryw wściekłości. Powiedział sobie, że los daje mu wyborną sposobność skarcenia nikczemnika, który kaleczy niewinnego konia, aby się zemścić za policzek. Następnie, w miarę jak się posuwał, przyrzeczenie, jakie złożył poniekąd prefektowi, zwłaszcza zaś obawa postradania odwiedzin miss Nevil, zmieniły jego usposobienie: niemal byłby rad uniknąć spotkania z Orlanducciem. I znowu wspomnienie ojca, zniewaga wyrządzona koniowi, pogróżki Barricinich podsycały jego gniew i parły go ku temu, aby odszukać przeciwnika, wyzwać go i zmusić do pojedynku. Tak miotany sprzecznymi postanowieniami, posuwał się ciągle naprzód, obecnie już z całą ostrożnością. Przeglądał krzaki i zarośla, niekiedy zatrzymując się nawet i nadsłuchując mętnych odgłosów przynoszonych wiatrem. W dziesięć minut po rozstaniu się z Chiliną (było wówczas około dziewiątej) znalazł się na brzegu bardzo stromego zbocza. Droga, lub raczej ledwie zaznaczona ścieżka, którą posuwał się Orso, prowadziła przez świeżo spalone chaszcze.
Ziemia była w tym miejscu pokryta białawym popiołem; tu i ówdzie krzewy i nieliczne drzewa, sczernione ogniem i zupełnie ogołocone z liści, stały prosto, mimo że już przestały żyć. Widok takich spalonych chaszczy sprawia wrażenie, jakby się było przeniesionym nagle w krajobraz północny w pełni zimy, a kontrast miejsc strawionych płomieniem z krzewiącą się dokoła bujną wegetacją czyni widok ten jeszcze smutniejszym i rozpaczliwym. Ale w krajobrazie tym Orso widział w tej chwili tylko jedną rzecz, ważną zaiste w jego położeniu: iż grunt, ogołocony w ten sposób, nie mógł dawać kryjówki żadnej zasadzce. Ten, kto się może obawiać w każdej chwili, iż z gąszczów wychyli się lufa wymierzona w jego pierś, patrzy jak na oazę na teren, gdzie nic nie zatrzymuje wzroku. Za spalonymi chaszczami ciągnął się duży szmat uprawnych pól, otoczonych wedle miejscowego zwyczaju kamiennym murem, sięgającym do wysokości pasa. Ścieżka prowadziła pomiędzy tymi ogrodzeniami, gdzie ogromne nieregularnie sadzone kasztany dawały z daleka pozór gęstego lasu.
Zmuszony z powodu bystrego spadku zsiąść na ziemię, Orso, puściwszy wolno uzdę, schodził spiesznie, ślizgając się w popiele. Był już może ledwo o dwadzieścia pięć kroków od kamiennego ogrodzenia po prawej stronie drogi, kiedy ujrzał na wprost siebie najpierw lufę, następnie głowę, wychylającą się nad murem. Fuzja pochyliła się w dół i Orso poznał Orlanduccia, gotującego się dać ognia. Bez chwili namysłu stanął w obronnej postawie i obaj, biorąc się na cel, patrzyli na siebie kilka sekund z tym przenikliwym wzruszeniem, jakiego doświadcza najodważniejszy człowiek w chwili, gdy ma zabić lub być zabitym.
— Nikczemny tchórzu! — krzyknął Orso.
Mówił jeszcze, kiedy ujrzał błysk strzelby Orlanduccia. Prawie równocześnie drugi strzał padł po lewej, z przeciwnej strony dróżki, z fuzji człowieka, którego Orso nie spostrzegł i który wziął go na cel, zaczajony za murem. Obie kule trafiły: jedna, Orlanduccia, przeszyła lewe ramię, które odsłonił, biorąc go sam na cel; druga ugodziła w pierś, rozdarła ubranie, ale natknąwszy się na klingę sztyletu, spłaszczyła się na niej i spowodowała tylko lekką kontuzję. Lewe ramie Orsa zwisło bezwładnie i lufa opadła na chwilę, ale podniósł ją natychmiast i kierując broń samą prawą ręką, dał ognia w stronę Orlanduccia. Głowa nieprzyjaciela, odsłonięta tylko po oczy, znikła. Orso, zwracając się na lewo, oddał drugi strzał w kierunku otoczonej dymem i ledwie widocznej postaci. I ta również znikła. Cztery strzały nastąpiły po sobie z niewiarygodną szybkością: najwyćwiczeńsi żołnierze nie umieliby uczynić krótszej przerwy podczas rotowego157 ognia. Po ostatnim strzale Orsa wszystko pogrążyło się w ciszy. Dym wychodzący z jego broni wznosił się powoli ku niebu; żadnego poruszenia za murem ani najlżejszego szmeru. Gdyby nie ból w ramieniu, mógłby myśleć, że ci ludzie, do których dopiero co dał ognia, to były zjawy jego wyobraźni.
Oczekując nowych strzałów, Orso uczynił kilka kroków, aby się ukryć za jednym ze spalonych drzew pozostałych wśród zgliszczy lasu. Za tym schronieniem ścisnął strzelbę kolanami i nabił spiesznie. Lewe ramię sprawiało mu okrutny ból; miał uczucie, że dźwiga olbrzymi ciężar. Co się stało z wrogami? Nie mógł zrozumieć. Gdyby uciekli, gdyby byli ranni, słyszałby z pewnością jakiś hałas, jakiś szelest wśród liści. Czyżby byli nieżywi lub, co prawdopodobniejsze, czyżby schronieni za murem czekali sposobności nowego strzału?
W tej niepewności, czując, że siły jego słabną, Orso przyklęknął na prawe kolano, oparł na drugim zranione ramię i posłużył się gałęzią spalonego pnia jako podporą dla strzelby. Z palcem na cynglu, z okiem wlepionym w mur, z uchem czujnym na najmniejszy szelest, trwał tak nieruchomo kilka minut, które wydały mu się wiekiem.
Wreszcie dobrze z dala za Orsem dał się słyszeć słaby krzyk; niebawem pies, zbiegłszy drożyną z szybkością strzały, zatrzymał się przy nim, wywijając ogonem. Był to Brusco, uczeń i towarzysz bandytów, zwiastujący bez wątpienia przybycie pana. Nigdy żadnego uczciwego człowieka nie oczekiwano z równą niecierpliwością. Pies z pyskiem wzniesionym w górę, w stronę bliskiego ogrodzenia, węszył niespokojnie. Nagle wydał głuchy mruk, przesadził jednym susem mur i prawie natychmiast skoczył nań z powrotem, patrząc bystro na Orsa i wyrażając oczyma zdumienie tak jasno, jak w ogóle pies może to uczynić. Następnie wystawił znów nozdrza na wiatr, tym razem w kierunku drugiego ogrodzenia, które znów przeskoczył. Po sekundzie pojawił się na murze, okazując ten sam wyraz zdumienia i niepokoju; następnie skoczył w spalone chaszcze, z ogonem między nogami, patrząc na Orsa i oddalając się odeń wolno, przebierając boczkiem, póki się nie znalazł w pewnej odległości. Wówczas, puszczając się pędem, wbiegł na wzgórze prawie równie szybko, jak wprzód zbiegł na dół, dążąc na spotkanie człowieka, który mimo bystrej wyniosłości posuwał się żwawo.
— Do mnie, Brando! — wykrzyknął Orso, skoro przybysz znalazł się na odległości głosu.
— Ho! Ors’ Anton’! Ranny pan jesteś? — spytał Brandolaccio, przybiegając cały zdyszany. — Ciało czy kończyna?
— Ramię.
— Ramię! To nic. A tamten?
— Zdaje się, że go trafiłem.
Brandolaccio, idąc za psem, pobiegł ku bliższemu ogrodzeniu i pochylił się, aby zajrzeć na drugą stronę. Po czym zdejmując czapkę:
— Pokłon panu Orlanduccio — rzekł. Następnie zwracając się w stronę Orsa, skłonił mu się z kolei, z poważną miną:
— Oto — rzekł — co się nazywa sprawić człowieka jak należy.
— Żyje jeszcze? — spytał Orso, oddychając z trudnością.
— Och! Ani mu w głowie; zanadto strapił się kulą, którą mu pan wpakował w samo oko. Święta Madonno, cóż za dziura! Dobra strzelba, na honor! Cóż za kaliber! Cała mózgownica zgnieciona na plaster! Słuchajcie, Ors’ Anton’. Skoro tylko usłyszałem: „pif! pif!”, pomyślałem sobie: „Do kroćset bomb! dobierają się do mego porucznika”. Potem słyszę: „bum! bum!” „Aha! — mówię sobie – to fuzja angielska gada: odpowiada im...” Ale, Brusco, czegóż ty chcesz ode mnie?
Pies zaprowadził go ku drugiemu ogrodzeniu.
— Za pozwoleniem — wykrzyknął Brandolaccio zdumiony. — Podwójny strzał! Tylko tyle! Do kaduka! Widać dobrze, że proch jest drogi; diabelnie go pan oszczędza!
— Co takiego, na litość boską? — spytał Orso.
— Ech, nie róbże kawałów, poruczniku! Walisz zwierzynę na ziemię i chcesz, aby ci ją znosić... Znam kogoś, kto będzie dziś miał ucieszny deser po obiedzie! Niby pan adwokat Barricini. A mięso w jatkach, hej! potanieje na bezcen. Kiż diabeł będzie teraz dziedziczył?
— Jak to! Vincentello też nie żyje?
— Bardzo nie żyje. Za zdrowie nasze, cośmy zostali!158 To z panem jest przyjemne, że pan nie daje się męczyć człowiekowi. Chodź pan zobaczyć Vincentella: jeszcze ot, klęczy tutaj, z głową wspartą o mur. Wygląda, jakby spał. O tym można powiedzieć: sen ołowiany. Biedaczysko.
Orso odwrócił głowę ze zgrozą.
— Czy pewien jesteś, że nie żyje?
— Jesteś pan jak Sampiero Corso, który zawsze dawał tylko jeden strzał. Widzisz pan, o... w pierś, po lewej? Ot, tak jak Vincileone dostał pod Waterloo. Założyłbym się, że kula jest niedaleko serca. Dubleta! Ha! Wieszam już fuzję na kołku. Dwu od jednego razu!... Kulą!... Dwóch braci!... Gdyby miał trzeci ładunek, sprzątnąłby i papę... Poprawi się na przyszły raz... Cóż za strzał, Ors’ Anton’!... I pomyśleć, że nigdy dzielnemu chłopcu takiemu jak ja nie zdarzy się zrobić dublety do żandarmów!
Wciąż rozprawiając, bandyta oglądał ramię Orsa i rozcinał rękaw sztyletem.
— To nic — rzekł. — Z surdutem tylko panna Kolomba będzie miała trochę roboty... Hę? Cóż ja tu widzę? Ta dziura na piersi?... Nic nie weszło tędy? Nie, nie byłby pan taki rześki. No, niech pan spróbuje poruszyć palcami... Czuje pan moje zęby, kiedy pana kąsam w mały palec?... Nie bardzo?... Wszystko jedno, nic panu nie będzie. Niech mi pan pozwoli chustkę do nosa i krawat... Surdut diabli wzięli... Po kiego licha tak się pan wypięknił? Czy pan jechał na wesele?... No, wypij pan kropelkę wina... Dlaczego pan nie ma z sobą manierki? Czy Korsykanin rusza się kiedy z domu bez manierki?
Naraz podczas opatrunku przerwał sobie, aby wykrzyknąć:
— Dwóch na jeden strzał! Obu trupem z miejsca! Dopieroż Proboszcz się uśmieje... Dubleta! A, wlecze się nareszcie ta żółwica, Chilina.
Orso nie odpowiadał. Był blady jak trup i drżał na całym ciele.
— Chili — krzyknął Brandolaccio — idź popatrzeć za ten murek. Hę?
Dziecko, pomagając sobie rękami i nogami, wdrapało się
Uwagi (0)